Grażyna Lutosławska. Miesięcznik podróżny

Spis treści numeru 1/2014

Miesięcznik podróżny

 

(…)

Marzec 2013, Lipsk

Skąd wziął się tu niebieski kot? Ten z Cheshire był, zdaje się, zielony. A to jest chyba królewna, tylko dlaczego taka żółta? Setki młodych ludzi poprzebierało się za postacie z książek. Jaskiniowiec czule obejmuje pannę w długim, bordowym płaszczu. Całują się, choć są zdecydowanie z innych bajek. Nie wiem z których, nie rozpoznaję. Kiedyś wszyscy czytaliśmy Kota w butach. Dziś każdy ma swojego.
My przyjechaliśmy z Kotem Leonem, z Piotrem, Kotką i Horacym Biedronką.
Międzynarodowe Targi Książki w Lipsku. Sześć hektarów stoisk, interesów, bajek, zabaw, debiutów, nagród, sławy, kawy, wywiadów, kiełbasek, liter, spotkań, stron, planów, panów w ciemnych garniturach i tych w koszulach w kolorową kratkę.
W recepcji hotelu leży klucz do pokoju i przesyłka, a w niej plan moich spotkań autorskich i jeszcze godziny oraz adresy miejsc spotkań nieformalnych, plan miasta, bilet wstępu na targi, będący jednocześnie biletem na tramwaj, który mnie tam dowiezie. Adresy i telefony osób, z którymi mogę się skontaktować, jeśli będę miała jakieś wątpliwości. No i jeszcze pyszna czekolada oraz stylowy, blaszany piórnik ze słowem „pisz” w kilku językach. Jestem gościem potężnej imprezy, której mechanizm działa perfekcyjnie. Nie gubię się ani razu, choć przecież mogłabym: „błądzi człowiek, póki dąży” – tak to jakoś było u Goethego.
Między targowymi obowiązkami mamy dużo wolnego czasu, idziemy więc zobaczyć schody, po których doktor wydostał się z piwnicy. Niby nic, nie on pierwszy, nie ostatni, ale on nie na nogach, tylko na beczce i do tego pod górkę. Schodzimy do słynnej Auerbachs Keller. Nie zostajemy długo, bo zapach kiszonej kapusty drażni nam nosy. Ciekawe, czy Goethe lubił golonkę z kapustą? A może tylko siedział, patrzył, słuchał i popijał gose – pszeniczne piwo doprawione kolendrą i solą, z którego słynęło kiedyś miasto. Poeta studiował w Lipsku i to właśnie w Auerbachs Keller miał usłyszeć legendę o doktorze Fauście, który w 1525 roku wydostał się z lokalu, ujeżdżając beczkę po schodach, w czym pomogły mu kontakty z diabłem. Historia i miejsce zainspirowały go – Piwnica Auerbacha pojawia się w pierwszej części Fausta.
Jedziemy na dworzec, żeby coś zjeść. Nie odjeżdżają stamtąd pociągi – na stół wjeżdżają cudowne dania i ważone na miejscu gose. Bayerischer Bahnhof – Dworzec Bawarski w Lipsku – to najstarsza zachowana stacja kolejowa w Niemczech. Zbudowana w 1842 roku przeszła swoje, ale zabytkowe budynki zostały odtworzone kilkanaście lat temu z największą starannością i niezwykłą dbałością o szczegóły. 19 lipca 2000 roku Gasthaus & Gosebrauerei Bayerischer Bahnhof przyjął pierwszych gości. Uroczystego otwarcia dokonała Ingrid Biedenkopf, żona premiera Saksonii. Udało nam się zdobyć miejsce. Chwilo trwaj.
To samo myślę następnego dnia, kiedy chodzę po ulicach Lipska. Mijam renesansowe kamienice i staram się nie widzieć szpetnych współczesnych, betonowych budynków. Mam wrażenie, jakby one same czuły się tu nie na miejscu. Zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Było lato, kiedy Schiller pisał tu Odę do młodości. Niejedną zimę spędził w Lipsku Bach, który pracował jako kantor w kościele świętego Tomasza; Felix Mendelssohn-Bartholdy był dyrektorem orkiestry symfonicznej – dawała w sukiennicach pierwsze stałe koncerty w Niemczech. Tu przyszli na świat Wagner i Leibniz. To nie może być prawda, że – jak uważał filozof – monady na siebie nie wpływają. Przecież wyraźnie słyszę echa Wariacji Goldbergowskich. Chyba że mylę je z dźwiękiem kropli deszczu uderzających o szybę kawiarni Pod Słoniami.
Albo to mruczy Leon, kot z mojej bajki, dzięki któremu ruszyłam w świat.

(…)

Sierpień 2013, Londyn

Na dziewiąte urodziny Mathew Prichard dostał od babci całusa i tekst sztuki teatralnej. Przyjęcie na pewno się udało, bo babcia lubiła się dobrze bawić. Na zdjęciu w „The Guardian” z 1955 roku Mathew i babcia uśmiechają się w stronę obiektywu. Mathew ma dziś o kilkadziesiąt lat więcej, ale pamięta, jak jego szkolni koledzy nie mogli uwierzyć, że owa miła, łagodna i delikatna pani, która lubi sprawiać przyjemność innym, pisze te wszystkie historie z morderstwami i intrygami.
Przypominam sobie nasze ubiegłoroczne wakacje w hrabstwie Devon. Za chwilę zacznie zachodzić słońce. Jest pięknie, ale trochę się boję. Nie tylko ogromnych, czarnych krów, co właśnie zastąpiły nam drogę i patrzą na mnie stanowczo za dużymi oczami, z których nie mogę wyczytać, o czym myślą. Przymykam swoje – gdy byłam mała, ta sztuczka udawała się znakomicie: wystarczyło zamknąć oczy i już nie było mnie widać. Ruszam przed siebie. Słyszę, jak B. pstryka zdjęcie i śmieje się, ale obrażę się na niego później, teraz muszę złapać oddech. Robię to dopiero wtedy, gdy krowy są daleko za mną. Przyspieszam kroku, żeby być jak najszybciej w domu. Za nic nie zostanę po zmroku w tym krajobrazie tyle pięknym, co niesamowitym. Nie daję się zwieść kwitnącym na żółto urokliwym krzewom – ich gałęzie są pełne drobniutkich kolców. Ogromne, pofałdowane przestrzenie uspokajają oczy, ale po chwili odczuwam niepokój, daremnie szukając oswojonych widoków – są pokryte kępami roślinności o surowych kształtach i w dziwnym kolorze. Nie wiem, czy to, co widzę na dalekim horyzoncie, to na pewno drzewa. Cienie bardziej przypominają ustawionych w szeregu wojowników, gotowych, aby jak przyjdzie czas, ruszyć naprzód. Strumień wije się z pozoru tylko niewinnie wzdłuż drogi – za chwilę znika, żeby pojawić się znowu, jakby nigdy nic. Nic? Gdy tylko zamkniemy za sobą drzwi, zaczną wydarzać się tu historie, o których nie wiem, czy chciałabym wiedzieć.
Agata Christie urodziła się w Torquay, mieście w południowo-zachodniej Anglii, w Devonshire. „Czy można nie zostać autorką kryminałów, kiedy się od dzieciństwa patrzy na te krajobrazy?” – pytam i sięgam po kieliszek z winem. Przysuwam bliżej talerz z cheddarem pachnącym ziołami, które jadły krowy, kto wie, może nawet te mijane dzisiaj. „Niektórym się to zdarza” – mówi B. i rozpala ogień w kominku. Odwracam się tyłem do – na szczęście niewielkiego – okna. Przykrywam się pledem i udaję, że nie słyszę, jak B. znowu się śmieje.
Nie lubię się bać, nie chcę wiedzieć, kto zabił, nie czytam kryminałów, jestem głodna. Nie wchodzimy więc do St Martin’s Theatre na West Endzie. Stoję przed fasadą i czekam, aż B. zrobi mi zdjęcie. Tu grana jest od 1973 roku The Mousetrap. Przedstawienie po raz pierwszy wystawiono w Ambassadors Theatre 25 listopada 1952 roku z lordem Attenborough i jego żoną Sheilą Sim w głównych rolach. W 1973 roku inscenizację z dnia na dzień, bez odwołania nawet jednego przedstawienia, przeniesiono do innego teatru na West Endzie, właśnie do St Martin’s Theatre. Ponad 25 tysięcy razy w ciągu ponad sześćdziesięciu lat zagrano sztukę, która miała być na afiszu według planów dyrekcji teatru przez sześć tygodni. Najdłużej grane przedstawienie na świecie. Zmieniały się rządy, klimat, moda, a publiczność przychodziła na Pułapkę na myszy, sztukę, do której prawa Mathew Prichard dostał przed laty na urodziny. Przez pierwszych jedenaście lat na scenie występowali ci sami aktorzy. Kiedy Mysie Monte i David Raven – odtwórcy ról pani Boyle i majora Metcalfa – przeszli na emeryturę, aktorów zaczęto wymieniać co rok.
Jak to możliwe, że tak się dobrze ma ta stara sztuka w nowoczesnym świecie? W czasach, kiedy każdy produkt, każdy wynalazek, prawie każda nowość przestają nimi być chwilę od premiery? Jakim cudem ten sam zegar stoi na kominku w głównym holu i odmierza czas, który przybliża widzów do chwili, kiedy ustalone zostanie nazwisko mordercy? Od kilkudziesięciu lat wiadomo przecież, kto zabił! A poza tym dziś nikt już tak nie pisze kryminałów. Internet skomplikował sprawę, ułatwiając rozszyfrowywanie zagadek. Autorzy pytają teraz nie kto, a dlaczego.
B. każe mi przesunąć się bardziej w lewo, żeby było widać tytuł spektaklu na fasadzie budynku. Czasu i tak nie da się zatrzymać, ma on za nic nasze zdjęcia. Czas wręcz drwi z naszych zdjęć – przypominam sobie ten fragment z Ostatniego rozdania Wiesława Myśliwskiego. Spoglądam w obiektyw, a później idziemy coś zjeść do Diwany na Drummond Street.

Wrzesień 2013, Wenecja

Syndrom Stendhala dopada mnie na szczęście dopiero po kilku dniach. Nie mam też zawrotów głowy, halucynacji i nie ląduję w szpitalu, jak większość tych, u których zdiagnozowano tę chorobę. Alex opowiada, że przez wiele lat nikt nie potrafił jej rozpoznać. Do florenckich szpitali trafiała duża liczba pacjentów z silnym kołataniem serca – po dokładnych badaniach okazywali się zupełnie zdrowi. Dopiero w 1982 roku postawiono pierwszą diagnozę – to syndrom Stendhala.
Gdyby uważnie czytano pisarzy! Stendhal pisał o chorobie, którą później nazwano jego imieniem, w swoich pamiętnikach już w 1871 roku. Zwiedził galerię Uffizi, zobaczył posąg Dawida, odwiedził grób Dantego w kościele Świętego Krzyża i wylądował w łóżku. Ilekroć próbował wyjść z domu i zmierzyć się z pięknem – kończyło się tak samo.
Ja mam syndrom wenecki. Alex sugeruje, że to normalne przeziębienie, które przy silnym zanieczyszczeniu i wilgoci w powietrzu dało u mnie nietypowe objawy. I przypomina, że podczas premiery Wałęsy, człowieka z nadziei w pałacu festiwalowym siedziała za nami nie tylko ekipa filmowa z Wajdą i tytułowym bohaterem na czele, ale i mocno kichająca pani. A i picie wina w środku nocy na betonowych schodach prowadzących do przystani zrobiło swoje. Nawet jeśli było to wino, o którym Beaumarchais pisze w Weselu Figara. I z takich rzeczy bierze się nie syndrom Stendhala, tylko normalny katar. Alex jest wprawdzie lekarzem, ale ja wiem swoje.
Alex przywiózł nas na Giudeccę, gdzie wynajmuje dom. Tu raczej nie mieszkają turyści. Ci wybierają tę część Wenecji, na którą my patrzymy, siedząc wieczorem w knajpce nad Canale della Giudecca. Dorsoduro i San Marco mamy na wyciągnięcie ręki, ale tam spędzamy czas w ciągu dnia, a najchętniej o świcie. Wystarczy pokołysać się z odrobinę jeszcze śpiącymi pasażerami, którzy jadą do pracy pierwszym vaporetto, żeby spędzić czas w Wenecji bez przyjezdnych. Zabieramy ze sobą kanapki z suszonymi pomidorami i kozim serem, kupionym poprzedniego dnia na Mercato di Rialto. Zaspokoją głód, zanim otwarte zostaną pierwsze bary.
A teraz jesteśmy odrobinę zmęczeni całodniową wędrówką, wróciliśmy na Giudeccę i pogryzamy baccalà mantecato. Na przystawkę, bo po paście z dorsza pora na seppie nere alla veneziana con polenta. Kiedy pierwszego dnia zamówiliśmy to danie, kelnerka uprzedziła, że może nam nie smakować. „To dla naszych, turyści wolą ravioli” – powiedziała. Zaryzykowaliśmy jedną porcję. Mątwa z polentą była doskonała! To B. miał przed sobą talerz, ale to ja zjadłam więcej, sięgając do niego co chwila. Skończyło się na wysmarowanym czarną sepią obrusie i błysku w oczach rodziny, która prowadziła restaurację. Dzięki temu, kiedy pewnego dnia przyszliśmy później niż zwykle i wszystkie miejsca były już zajęte, okazało się, że choć nie rezerwowaliśmy, dwa na nas czekały.
Nasz ulubiony stolik stoi na wprost pensjonatu, w którym często zatrzymywał się Brodski. Nie umiem pisać o Wenecji po lekturze Znaku wodnego.
Przestaję robić notatki, próbuję robić zdjęcia. Tuzinami. Przeglądam je i właściwie mam ochotę skasować. Dochodzę do wniosku, że mój aparat też ma syndrom Stendhala – za dużo piękna, nie umiemy tego objąć.
Umawiamy się z Alexem, który spał jeszcze, gdy wychodziliśmy, na śniadanie niedaleko przystanku Zattere. Przyszliśmy z B. za wcześnie, właściciel kończy dopiero kroić ciabattę na crostini. Małe kanapeczki są tu chyba najlepsze w całej Wenecji. Zamawiamy espresso. Siadamy na szerokim parapecie okna, przez które widać miejsce, gdzie reperują gondole. Do baru wchodzą dwaj mężczyźni, właściciel bez słowa podaje im kawę i grappę. Wypijają, wychodzą na papierosa. Gdzie leży tajemnica włoskiej elegancji? Jeden z nich ma na sobie szorty. To niemożliwe, ale wygląda szykownie.
Do brzegu kanału przybija łódka. Dwóch chłopców wyładowuje towar. Skrzynie są ciężkie, a fruwają z rąk do rąk, jakby ważyły tyle co nic. Zgrzewki dwulitrowych soków wyglądają na tle wody jak kolorowe ptaki. Zaczynam kołysać się w ich harmonijnym rytmie.
Na czym polega fenomen miasta, które – po czasach świetności, budowania, żywotności – od dwustu lat żyje w sposób nienaturalny, bo dopasowany do turystów? Ale to nie oni wyznaczają rytm. To woda. Cała Wenecja kołysze się w jej rytmie. A wody nie interesują przyjezdni. Tubylcy zresztą też nie. Ona płynie i wszyscy muszą się do tego dostosować.
Wchodzi Alex. Jest od kilku lat na emeryturze. Postanowił, że w takim razie ma czas, żeby realizować swoją drugą, obok medycyny, pasję. Do tej pory nikomu nie pokazywał własnych prac, były zamknięte w jego pokoju w Cambridge. Teraz przyjechał studiować rzeźbę w Wenecji. „A w przyszłym roku wybieram się do Krakowa” – mówi i uśmiecha się, bo jest już po rozmowach z profesorem ASP.
Zamawiamy po kieliszku prosecco i planujemy dzień, choć i tak potoczy się on, jak zechce. Ale to nam daje poczucie panowania nad sytuacją, które im dłużej tu jestem, tym wydaje mi się coraz mniej niezbędne.

(…)

 

Całość  w papierowym wydaniu „Akcentu”.