Nieziemski lazur Sofii
W cerkwi, której naprawdę nie ma
Stoję w cerkwi, której tak naprawdę nie ma, patrzę na nagie ściany z czerwonej cegły i myślę o Nektariju.
Jest rok 1555, może jeden albo dwa wcześniej lub później, w każdym razie Nektarij od kilku tygodni jest już w drodze. Z pewnością martwi się, czy dobrze zrobił, że opuścił rodzinny Veles i wyruszył w długą i niebezpieczną podróż na północ. Zastanawia się, co go czeka w tej głuszy, na skraju cywilizowanego świata, gorzej nawet – tam czeka prawdziwa dzicz, przynajmniej dla kogoś jak on wychowanego w kręgu kultury bizantyjskiej. Może wyrzuca sobie, że zgodził się na szaloną podróż do monasteru w Supraślu. Nawet nie wie dokładnie, gdzie to jest – gdzieś w Wielkim Księstwie Litewskim czy w Królestwie Polskim, tym katolickim kraju, którego związki z jego prawosławną ojczyzną są znikome. A może się mylę? Może – przeciwnie – z ochotą podąża na czele swojego artelu, zespołu malarzy i pomocników, których zebrał z całej Serbii. Jest młody, ma dwadzieścia pięć – trzydzieści lat i nie boi się trudów podróży. Pociąga go malarskie wyzwanie, które czeka na północy; cały monaster do namalowania, freski, ikonostas – to go ekscytuje, bo w klasztorach na południu nawet uzdolniony malarz może liczyć jedynie na małe prace, uzupełnianie lub odnawianie istniejących polichromii; pustych ścian w macedońskich i serbskich przyklasztornych cerkwiach pozostało już niewiele. Imponuje mu też, że archimandryta supraskiego monasteru Sergiusz Kimbar prosi osobiście o niego, a z pewnością konsultował się wcześniej z mnichami z Góry Athos i z przyszłym patriarchą Kościoła serbskiego, Makarym. Duma i podniecenie mieszają się z obawą, trudno powiedzieć, czy Nektarij ma zacięcie pioniera. Wiadomo jednak, że dotychczas niewielu serbskich artystów zdecydowało się na tak daleką podróż, a jeżeli już ktoś wyruszał, to raczej na wschód, na prawosławną Ruś, jak rzemieślnik Lazar, który przed ponad stu laty wykonał zegar dla moskiewskiego księcia Wasyla I.
Jego towarzysze rozbijają obóz. Są w drodze od wielu tygodni, opuścili już Serbię, dotarli do Węgier, a może nawet dalej – na ziemie Rzeczpospolitej, jeżeli wybrali szlak prosto na północ, przez Kraków. Lecz mogli też skierować się okrężną drogą na wschód, by wcześniej odwiedzić Kijów – największy ośrodek prawosławia na południowo-zachodniej Rusi. Droga jest daleka – jeżeli nigdzie nie zatrzymają się na dłużej, pieszo maszerować będą bite trzy miesiące. Na szczęście nie podróżuje sam, lecz z zespołem malarskim – tak poważnemu zamówieniu nie podołałby samotny artysta. No i nie rozstaje się ze swoim wiernym towarzyszem – podlinnikiem.
Nektarij siedzi z boku i ogląda swój skarb, owoc kilkuletnich podróży, nauk, siedzenia w cerkwiach z głową zadartą do góry i ślęczeniach w małych klasztornych salach, przy marnym świetle, nad odpisami ksiąg mistrzów z Krety, z Góry Athos, z Konstantynopola. Książeczka zawiera teksty liturgiczne ku czci świętych, ale to nie je uważa Serb za najcenniejsze – najważniejsze są miniatury, gęsto wypełniające strony. Podlinnik to jego wzornik, encyklopedia, przewodnik, kanon, który zawiera dziesiątki przedstawień apostołów, proroków, świętych i męczenników, wszystkich wyrysowanych zgodnie z zasadami bizantyjskiego malarstwa. Trudno sobie bez tego wyobrazić pracę malarza, a już na pewno nie na tamtej odległej, odludnej północy, ku której zmierza – owej pustyni bizantyjskiej sztuki, gdzie aby zobaczyć dzieła godne inspiracji, należy podróżować nie dni, ale tygodnie, a może nawet miesiące.
Nektarij ma w głowie uzgodnienia, jakie wstępnie – prawdopodobnie listownie – poczynił z supraskim archimandrytą. A więc z kopuły klasztornej cerkwi spoglądać będzie Chrystus Wszechwładny, pod nim pojawią się ci, którzy zapowiadali jego przyjście, towarzyszyli mu, a potem kontynuowali jego dzieło: prorocy, apostołowie i ich uczniowie, biskupi, święci i męczennicy. Wie, że czeka go kolosalne zadanie: dobrze ponad setka postaci do namalowania, dwa duże wątki narracyjne z życia Chrystusa i ilustracja Akatystu, a do tego łuki, żagielki oraz inne detale architektoniczne, które trzeba będzie wypełnić medalionami i ornamentami. Przegląda strony podlinnika, przypomina sobie miejsca, z których czerpał inspirację. Na przykład ten Mojżesz wspaniale namalowany na ścianach klasztoru św. Dionizego na Górze Athos zaledwie osiem lat wcześniej. I Jonasz, piękny u Dionizego, ale równie wspaniały w klasztorze Przemienienia Pańskiego w Meteorach. Albo Eustachy z Rawanicy i Prokopiusz z Dečani. Studenica, Treskavec, Mileševo, Dečani, Peć – wszystkie te najwspanialsze serbskie klasztory i cerkwie są w jego małej książeczce-wzorniku. Przegląda strony i utrwala w głowie plan, dzięki któremu w Supraślu powstaną malowidła na ziemiach polskich i litewskich wyjątkowe. Serbska szkoła malarstwa bizantyjskiego jest u szczytu swego powodzenia, ale tak daleko na północ docierają tylko jej echa, a cerkwie na wschodnich rubieżach Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego pozostają pod wpływem szkoły ruskiej. Nektarij planuje jednak przenieść na supraskie ściany to, co w serbskich wzorach najlepsze, począwszy od subtelnych, kaligraficznie dokładnych ornamentów z kół, zygzaków, liści, wici roślinnych, okrężnych pasów skrywających medaliony z twarzami świętych, po wzory postaci zaczerpnięte z podlinnika. I obrazy czterech najbliższych Nektarijowi świętych: Ilariona Megleńskiego, Klemensa Ochrydzkiego, Sawy Serbskiego oraz Symeona Serbskiego, którzy są szczególnie czczeni w Serbii, a których postanowił umieścić obok siebie, na południowej stronie bębna pod kopułą.
Stoję w cerkwi, której tak naprawdę tu nie ma, i zadzieram głowę do góry. Spoglądam na kopułę, pustą teraz, i zastanawiam się, co myślał Nektarij, kiedy stał tu czterysta pięćdziesiąt lat temu.
Może właśnie przybył do Supraśla po trzymiesięcznej podróży. Osada raczej go nie oszałamia: wszystkiego jedna murowana cerkiew, obok niej mniejsza, drewniana, do tego również drewniany budynek klasztoru dla trzydziestu mnichów i chaty osiemdziesięciu wieśniaków, parobków i rzemieślników pracujących na rzecz monasteru. Poza tym cegielnia i garncarnia, warsztat stolarski, kuźnia, może jest już browar i karczma stojąca na Psiej Górce, przy trakcie, który wiedzie na wschód, w kierunku Gródka. Bazyliański monaster działa od ponad pięćdziesięciu lat. To Aleksander Chodkiewicz, wojewoda nowogrodzki i marszałek wielki Wielkiego Księstwa Litewskiego, właściciel okolicznych dóbr, w 1498 r. sprowadził mnichów z zakonu Bazyla Wielkiego z kijowskiej Pieczerskiej Ławry. Mnisi z początku zamieszkali na dworze magnata w Gródku, ale najwyraźniej nie przypadł im do gustu i po dwóch latach Chodkiewicz zgodził się, by założyli klasztor w bardziej odludnym miejscu. Legenda mówi, że w Gródku wrzucili do rzeki Supraśli drewniany krzyż – z myślą, że osiedlą się tam, gdzie się zatrzyma. Krzyż przebył ponad trzydzieści kilometrów, zanim utknął u stóp uroczyska Suchy Hrud. Tam w 1500 r. zamieszkali mnisi. Najpierw postawili drewnianą cerkiew św. Jana Ewangelisty, a już trzy lata później zaczęli wznosić wysoką, murowaną świątynię pod wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Marii Panny. Pomimo wydatnego wsparcia Chodkiewicza budowa trwała co najmniej dziesięć lat, chociaż nie wiadomo, czy kościół był już gotowy, kiedy w 1511 r. święcił go patriarcha kijowski Józef Sołtan, czy dopiero pięć lat później, gdy powtórnie uczynił to metropolita Jonasz.
Supraśl, do którego wkracza Nektarij, to osada zagubiona w ostępach, ale wcale nie tak oderwana od świata bizantyjskiego, jak na to wskazywałby dystans tysiąca pięciuset kilometrów, który dzieli ją od klasztorów na Górze Athos. Nie, związki są bliskie – przecież dwóch z czterech pierwszych ihumenów klasztoru pochodzi z Grecji, a w klasztornej bibliotece przechowuje się wiele pism z Athosu. Są tam posłania greckich mnichów do króla Węgier Jana Zápolyi z 1534 r., opowieści o spustoszeniu w 1276 r. klasztorów przez łacinników; parę lat później dojdzie kopia listu mnichów do łacinników z roku 1581. To w wieży św. Sawy Serbskiego na Górze Athos przez kilka lat przebywał czwarty przełożony supraskiego monasteru, przyszły święty Antoni, zanim udał się do Salonik, aby zginąć męczeńską śmiercią z rąk Turków. Równie bliskie kontakty podlascy bazylianie utrzymywali z Serbią – posiadali w bibliotece serbskie redakcje żywotów świętych, ale też księgi świeckie, jak tamtejsze wydanie Tristana i Izoldy. Z pewnością nie była to kulturalna pustynia, a sam klasztor, osadzony w głębokim lesie, w puszczy, jakiej malarz dotychczas nie widział, mógł go zaskoczyć, zafascynować, zagrać w jego wrażliwej duszy tony, których dotychczas nie słyszał. Wyobrażam sobie, że stał jak ja na środku cerkwi i spoglądał na jej puste, czerwone, nieotynkowane ceglane ściany, zadzierał głowę do góry, by dojrzeć szczyt kopuły wznoszącej się dwadzieścia osiem metrów nad posadzką. Wzrok pnie się po grubych, ośmiobocznych filarach, dalej tamburem, wąskim dla patrzącego z poziomu podłogi, chociaż przecież w rzeczywistości szerokim na kilka metrów, aż do szczytu, do wklęsłości kopuły, która wydaje się taka mała. Nektarij stał tu, światło padało przez okienka pod samą czaszą, oświetlało nagą cegłę bębna, a on zastanawiał się, jak będzie się tam prezentował wizerunek Chrystusa Pantokratora.
(…)