Różowe mieczyki
(…)
– Mieszkałem tu długo. Teraz właściwie mieszkam w Warszawie. Tam pracuję. Ale tu mam dom. Wybudowałem go niedawno – rozgadał się. – Piękny dom. Nowoczesny. Na skraju miasta. Ogród, piękny widok. Istny raj, powiadam panu. Wymarzony na urlop.
Ta kolokwialność drażniła Adama. Milczał uparcie. Obcy jegomość wyczuł jego rezerwę.
– Piękne mieczyki – rzucił krótko i odszedł do tamtego grobu.
Odwrócił się jeszcze na chwilę.
– Pański ojciec był bardzo interesującym człowiekiem.
Zniecierpliwiony Adam nie zareagował, ale popatrzył za nim. Zauważył świetny krój letniego płóciennego ubrania, lekkie, markowe pantofle. „Elegancik” – pomyślał z ironią. Chciał wreszcie odmówić modlitwę, ale ostatnie słowa nieznajomego gaduły wracały natarczywie. Walczył chwilę ze sobą, wreszcie podszedł. Obcy mężczyzna siedział na ławeczce przy grobie. Spodziewał się widocznie, że Adam podejdzie, bo nie wydawał się zaskoczony. Odsunął się, robiąc mu miejsce na ławce.
– Proszę.
Ale Adam nie usiadł. Wpatrywał się w tabliczkę opartą o wieniec leżący najbliżej.
„Robert Nabielski” głosiły największe litery. „Nabielski… Nabielski…”. Nagły błysk, nagłe przypomnienie. Jak z mgły wyłoniły się twarze – jakiś cywil, dwóch „mundurowych”, ojciec w pidżamie, zerwany ze snu, blada twarz matki, zapłakana buzia Agnieszki… Nabielski… Robert…
– Co się stało? Nie usiądzie pan? Proszę – porozmawiamy…
Adam wędrował oczami od wieńca do wieńca, trafił na najdłuższą wstęgę:
„Najwierniejszemu z wiernych – towarzysze broni”. Poczuł, że krew uderza mu do głowy. Spojrzał na siedzącego przed nim człowieka.
– Komu i czemu był wierny ten szubrawiec?
– Przepraszam – kto? – tamten odwrócił się powoli.
– Ten szubrawiec… ta kanalia – wściekłość dusiła Adama. – A ci „towarzysze broni” to zapewne bandziory z Ludowego Wojska… może jeszcze od Świerczewskiego, co?!
– O czym pan mówi? – spytał obcy, teraz już ostrym tonem.
– A o tym – Adam oddychał śpiesznie – że ten człowiek, tak pięknie określony, zmarnował życie mojemu ojcu! – krzyknął prawie tamtemu w twarz.
I teraz dopiero pomyślał, że go zna, jednak wzburzenie nie dało mu się nad tym zastanawiać.
– Aresztował go, to znaczy – internował trzynastego grudnia w osiemdziesiątym pierwszym osobiście, tak! Przesłuchiwał, groził, szantażował, upokarzał! Trzymał w więzieniu, czy jak się tam to nazywało – „ośrodku odosobnienia – aż do końca; ojciec wyszedł schorowany i nigdy już całkiem do zdrowia nie wrócił… właśnie ten człowiek… ten Nabielski…
Obcy podniósł się z ławki spokojnie; wysoki, siwiejący, stał przed Adamem i patrzył mu w oczy spojrzeniem ostrym, przenikliwym.
– Wszystko się zgadza – rzekł chłodno. – Z jednym wyjątkiem.
Adam milczał, zaskoczony jego spokojem.
– Pomylił się pan. Bardzo się pan pomylił. To nie ten człowiek zmarnował życie pańskiego ojca. Nie miał z tą sprawą nic wspólnego. Ten człowiek, proszę pana, był żołnierzem WiN-u. Wie pan oczywiście co to za skrót, prawda? Schwytany po długiej, kilkuletniej walce, więziony długo, uniknął śmierci – jak się to mówi – cudem. Spędził potem za granicą trzydzieści pięć lat… Który mamy rok – 2001? Tak trzydzieści pięć. Do Polski wrócił na ostatnie lata życia. Umarł przed tygodniem.
Adam usiłował zebrać myśli. Wtedy tamten dorzucił:
– Był moim bratem. Moim dużo starszym bratem…
Te proste słowa dotarły do Adama jak z oddali.
– Przepraszam – powiedział nagle rozmówca zupełnie innym tonem. – Nie przedstawiłem się panu do tej pory.
Wyciągnął rękę, którą Adam ujął machinalnie.
– Nabielski. Ryszard. To ja aresztowałem pańskiego ojca.
(…)