Rozliczenie
Konie do wozowni, owce do stodoły,
krowy uwiązane do jabłonek w sadzie,
ptactwo upchane w suszarni tytoniu.
Chlew, stajnia i kurnik oczyszczone z gnoju,
do gołego klepiska – aż strach wejść.
Pusto. Czy to wciąż jest ten świat?
Nawet psy drżą z niepewności.
Dziadek zsuwa na kark kapelusz. A przecież
nie pił dziś nalewki z czarnego bzu.
Dotyka dłońmi ściany jakby szukał w nich
przejścia.
Ojciec liczy nory. W samym chlewie – siedem.
Co to może znaczyć?
Ma pobladłą twarz. Jak wtedy, gdy mundurowi
zabrali go autem, niczym zbrodniarza, tylko
za to,
że Zagroda nie nadążała
z oddawaniem zboża – z tą podłą pańszczyzną
chwytającą
kmieci za gardło.
Na podwórku w ciasnym półkolu
gospodarze i kawalerka w wysokich
butach – dla bezpieczeństwa.
Ci, przeciwko którym odważamy się wystąpić,
potrafią być groźni, trzeba więc chronić.
Oczy, twarze, włosy, męskie przyrodzenie
i kobiece tajemne futerka.
Babcia, mama i siostra w portkach pod sukienki,
gumowce, głowy okutane w chustki, każda w swoim
wyobrażonym przebieraniu dorodnych ziaren
różańca.
Doglądają ognia.
Koło studni.
W polowym.
Palenisku.
Widły łopaty grabie żelazne pręty kije.
Parujący kocioł, i w te jamy, w wykwity podziemi.
Wrzątkiem, krzykiem, ostrym słowem. Żeby tylko
ta nasza liturgia nie była
nadaremna.
Poparzone, wyskakiwały z nor.
Zapełniliśmy nimi głęboki dół.
Wymknął się jednak wielki, z jasną pręgą
na grzbiecie. Znalazł lukę między nogami Eli
– co przy nadziei – i w żyto, już wykłoszone.
A tu wnet żniwa. I rozwiązanie u siostry.
Żeby tylko nie chciał się na nas
mścić.
Królu, stalinie, bierucie, sekretarzu.
I wy wszyscy – książkowi. Wymowni.
Wciskający się
przemalowanymi słowami
w żywe ciało
marzeń o lepszym
świecie.
Leży w podłużnej ranie rodzinnego pola
a może w lodowej ścianie skulony owinięty
otępieniem przypuszcza że wypełza ze snu.
***
Pożarliście Zagrodę. Jeszcze wam mało?