Anna Frajlich. Pięć miesięcy z życia (1990)

Spis treści numeru 3/2013

Pięć miesięcy z życia (1990)

 

Środa, 8 sierpnia

Spotkanie z prof. Juriew w bibliotece na 42 ulicy. Poznałam Dolgopolowa. Poszłyśmy na lunch do Graduate Center i pomagałam prof. Juriew szukać wiersza Williamsa o Safonie. Potrzebne to było do wyboru wierszy Wittlina, który ukazuje się w Polsce. Wittlin tłumaczył ten wiersz na polski.

 
Piątek, 10 sierpnia

Druk ostatniej wersji pracy u Franka Millera.

 
Poniedziałek, 13 sierpnia

Okazuje się, że jestem słabą pocieszycielką. Na Feli płacz odpowiadam nawoływaniem do uczuciowej i myślowej mobilizacji. Czy jestem zimna, czy tylko skłonna do analizy czyjegoś nieszczęścia. Kto to wie? Po rozmowie z Felą było już za późno pójść na NYU1 przed lunchem, toteż poszłam na 2. Niby zdałam już całą pracę, pochwalili druk, ale naturalnie tu miejsce na moje lęki. A co, jeżeli znajdą coś, co stanie na drodze do dyplomu. To nie tylko urojenia, ale zmęczona jestem dość porządnie. W drodze tam i z powrotem czytałam dzienniki Cheevera. Tak go lubiłam i jego nowele przestraszyły mnie jeszcze przed wyjazdem z Polski. Te dzienniki to taki łagodny strumień depresji. Proza jego też, ale tam jest jednak ten dystans formy, tutaj – otchłań niby-oswojona. I to mi przypomina sprawę przestrzeni. Zanim człowiek tę przestrzeń (np. obcą w przypadku emigracji) oswoi, to już widzi, że nie ma żadnej przestrzeni w ogóle, że jest otchłań. Z Cheevera to mnie cieszy, że to co kiedyś było egzotyką, jest dla mnie teraz znajome.

 
Wtorek, 14 sierpnia

W nocy źle spałam, a właściwie od 4:30 do szóstej – wcale. Ciekawie jest z okna narożnego pokoju obserwować, kto śpi, a kto nie. Kto podjeżdża pod sąsiednią bramę itp. Nawet sama nasza brama oświetlona w nocy wewnątrz i dwiema lampkami na zewnątrz, wsparta filarami emanuje nastrój spokoju i bezpieczeństwa. Obudził mnie telefon Renaty o 9:30, krótki, umówiłyśmy się na 22. w Wolnej Europie na dyskusję o Przyczynku do biografii Kotta. Krótko wymieniłyśmy wrażenia z wyjazdów, ona do Maine, ja na – „reunion” i widziałam, że już pośpiesznie kończymy. Renata zaproponowała mi wycieczkę do Kottów, ale musiałam odmówić.
Nie zdążyłam jeszcze się umyć, dzwoni Rochelle. Ma dość tego „partnership” z Garym, chce separacji. Ma 39 lat, chce mieć trzecie dziecko. Gary trzyma ją w „kaftanie bezpieczeństwa”. Na szczęście rozmawiamy z humorem. Z dołu dzwoni facet, który będzie mierzył kuchnię pod linoleum. Przerywam rozmowę. Podczas mierzenia kuchni dzwoni Fela, dzwoni Mama. Oddzwaniam Mamie, chce wiedzieć, co się dzieje. Całą noc nie spała po wczorajszej ze mną rozmowie. Fela powiedziała jej, że jak się coś stanie, to się dowie. Wymiguję się z rozmowy. Łzy w głosie Mamy. Ale ten patos mnie zabija. Oddzwaniam Rochelle, w międzyczasie dzwoni Fela. Zamieniam z nią parę słów na drugiej linii. Rochelle mówi:
– Ty powinnaś mieć „office hours”.
Na szczęście rozmowa z Rochelle nie jest patetyczna i ona wdzięczna jest za wysłuchanie. Nikt tego nie robi już za darmo. W pewnym momencie używam słów „beautiful arrangement”, ona mówi, że to dobre na tytuł książki. Żegnamy się na wesoło.
Schodzę na dół po pocztę i tam koperta, w której 81 stron poprawionych przez Rudy’ego. Wczoraj zadeponowałam pracę. „Perfect timing”. Maszynopis, który miał od końca lutego. Zadzwoniłam do profesor Juriew.
Tak upłynęło pierwsze pół dnia przeznaczonego na pracę nad recenzją. W nocy czytałam ciekawe „Notes” na temat Boskiej komedii Dantego.

 
Środa 15 sierpnia

Bogusław Zieliński – obiad w chińskiej dzielnicy.

 
Poniedziałek, 20 sierpnia

Męczące te ostatnie dni. Władek pracuje od świtu i jeszcze wieczorem jeździ pokazywać mieszkanie. Ja przyjmuję telefony, przedzieram się przez recenzję, poczucie winy, strach, jak rozwiąże się sprawa dyplomu.
Pracuję mniej od Władka, ale jestem w okropnej formie psychicznej.
A teraz ten sen: po jakieś słoiki, czy inne rzeczy, wchodzę z Felą do sąsiadów naprzeciw. Okazuje się, że mają małe dziecko. Gratulujemy, oglądamy. W trakcie rozmowy sąsiad wkłada dziecko do czegoś, co przypomina termos (inkubator?). Wyrażam obawę, że dziecko może się poparzyć i rzeczywiście na szyjce są poparzenia, ale dziecko nie płacze nawet. Nagle widzę, że dziecko ma zęby dorosłego mężczyzny i nawet jedną srebrną koronę. Na moje zdziwienie odpowiadają, że to tak, to tak szybko rosną zęby. Wychodzimy. Po te same słoiki schodzimy do Marylin, ale to nakłada się na wizytę u Gogi. Otwiera drzwi Jay (mąż Marylin), ale jest on jakby już Piotrem (mężem Gogi). Są tam inni goście, Goga w głębi, a my rozmawiamy o przepisie na cukierki pokryte jakimś wywarem z pomidorów. Goga (Marylin) mówi, że czekolada, którą jej dałam, jest świetna (?). To chyba reminiscencja na temat śliwek w czekoladzie, które robi Mama.
Najważniejsze jednak, jedząc potem już śniadanie, nastawiam telewizor na Jean River Show i widzę dziecko, które ma bardzo rzadką przypadłość, że starzeje się w dzieciństwie. Progeria? – nie pamiętam. A więc widzę tę dziewczynkę, na każde jej sześć lat przypada dziesięć. I nagle zdaję sobie sprawę, że to niemowlę ze snu, które miało zęby starszego już mężczyzny, to to samo. Skąd się to wzięło w moim śnie, skoro nigdy przedtem nie słyszałam o takiej przypadłości?

 
Środa, 22 sierpnia

Nagrywanie dyskusji o Przyczynku do biografii Jana Kotta.

 
Czwartek, 23 sierpnia

Rozmyślając o środowej dyskusji radiowej na temat Przyczynku do biografii Kotta wpadłam na szatański domysł. Otóż jeżeli Kott opisał w Kronice tę kobietę, ryzykując, że zrobi pani L. jednak swego rodzaju przykrość, to widocznie chciał komuś zrobić jeszcze większą przykrość. Komu? – albo tej kobiecie, albo jej rodzinie. Sprawdziłam na Władku i Renacie – oboje uważają, że prawdopodobne. Naturalnie zakładamy, że wiemy, kto to jest.
Wieczorem na przyjęciu w Instytucie wydanym na cześć nowego ambasadora – Kazimierza Dziewanowskiego. Przyjęcie praktycznie urządzone przez Bolka Wierzbiańskiego. (Renata: nie zostałam zaproszona). Basia Wierzbiańska przekazała mi żenujący wprost komplement od Hani Geremkowej. Był nowy korpus dyplomatyczny, Bolek przypilnował, abym została przedstawiona ambasadorowi. Jerzy Surdykowski, którego poznałam, został konsulem RP w Nowym Jorku.

 
Środa, 29 sierpnia

Rano zadzwoniłam do Londynu i kilka słów zamieniłam z Czesławem Bednarczykiem. Postanowił wyemigrować z emigracji. On tłumaczy to goryczą, której zaznał od londyńskiej emigracji politycznej. Ale wydaje mi się, że ma to głębsze podłoże, bo i ja chciałabym wyemigrować. Powtórzyć jeszcze raz i lepiej to doświadczenie. Skoro już się raz zostało emigrantem i zobaczyło się, że to dobre, to czemu nie powtórzyć tego z lepszymi wynikami. To zresztą zrobił Mrożek. Mrożek słuszniej niż Bednarczyk naturalnie, bo dalej.
Wysłałam recenzję o Dantem Iwanowa, a raczej o nich dwóch Pameli Dawidson. Zdążyłam na czas. Myślę, że to cecha starzenia się – zdążyć na albo i przed terminem.

 
Czwartek, 30 sierpnia

Od tylu dni męczy mnie myśl, że będę musiała napisać list do S. Rudy’ego z wytłumaczeniem, co i jak. Wreszcie dziś mobilizuję się, piszę na maszynie, na ładnym papierze. Potem dzwonię na NYU. Okazuje się, że on będzie o 2:30. Biorę ostateczną wersję, biorę list, którego zresztą nie daję, bo mówię mu wszystko bezpośrednio. Gładko, przyjemnie, on wszystko załatwi.
– Nie martw się – mówi.
A ja:
– Let me out!
Tak już chcę wydostać się stąd, z tego uniwersytetu, który przecież uratował mnie w najcięższej chwili.
Idę do jednej z odwiecznych pizzerii na placu Waszyngtona i myślę o tym przy pizzy i coca-coli. Wciąż jeszcze jestem częścią tego, co dało mi poczucie przynależności. Ratowało mnie od popadnięcia w zależność od ludzi, od mężczyzn. Było prawie tak: studiuję, więc jestem. I każdy kącik tu, każda kawiarnia (a ile ich znikło) ma dla mnie jakiś obraz, wspomnienie.
Oto północna strona skweru i 5 Ave. Jest zimowy wieczór, trochę pada śnieg, idę na egzamin z Gogola. Spotykam Kodjaka2 na tym rogu przy światłach. Życzy mi powodzenia. Jestem w swoim wówczas dość nowym kożuchu, z kieszeni wypadają mi dwa dolary (sztywna kieszeń). Idę na egzamin. Sama nie wierzę, że powoli z polonistki przeistaczam się w rusycystkę.
Jest wiosna, idę od Szóstej Ave Trzecią ulicą na egzamin z historii języka. Boję się cholernie – aorysty i diabli wiedzą co. Żeby podreperować się psychicznie (sic!), kupuję puszkę orzeszków i zjadam całą jeszcze przed wejściem na egzamin. Strach przed egzaminem wyparty przez potworne bóle brzucha.
Ale teraz po tych latach ślęczenia nad pracą najwyższy już czas przeciąć tę pępowinę już tylko zewnętrznie łączącą mnie z tą Alma Mater.
Wieczorem dzwoniła Renia, potem rozmawiałam z J. Kottem. W „New Yorkerze” czytałam pamiętnik Johna Cheevera, właśnie z Rzymu.

 
Sobota, 8 września

Cocktail party u Welliszów przed wyjazdem Stacha do Polski. Przedtem kawa u Miriam Kapłan, która zabrała moją pracę doktorską dla Stanisława Stabryły. Obiecałam mu. Jakkolwiek Władek ma duże obiekcje.

 
Poniedziałek, 17 września

Żal mi było bardzo, jak wycięli „ten klon za moim oknem”3. Chociaż widziałam co roku, jak choroba się pogłębiała, rozszerzała. Już od późnej wiosny liście zaczynały przybierać rdzawy kolor i widać było, że to idzie gdzieś z głębi, od korzeni chyba, bo ten drugi klon jakby równolegle zasadzony po drugiej stronie bramy przechodził to samo. Wycięto obydwa i dość długo potrwało, zanim zorientowałam się, że to mi odsłania widok na ten wielki, rozłożysty, bogaty i chyba innego rodzaju klon po drugiej stronie ulicy. Ten ma liście dużo większe, zielone ciemną zielenią do późnego października i mnóstwo dziupli, w których nieprzerwanie gnieżdżą się szpaki. Ich ruch, krzątanie się, krzyki, przeciągłe gwizdy przez hałas ruchu ulicznego naszej dość cichej ulicy, ale zasilanej sąsiednią przelotową Coney Island i główną Kings Highway. Szpaki są więc moimi bezpośrednimi sąsiadami i często zaglądam im w okno. Ale zanim zauważyłam szpaki, uderzyły mnie dziuple. Szczególnie pewnej zimy, kiedy na skutek jakiejś przypadłości, miejskie przedsiębiorstwo ochrony drzew, przerzedziło znacznie gałęzie. Te odsłonięte, jakby ogolone nagie dziuple wydały mi się wręcz czymś nieprzyzwoitym. Nie mogłam pozbyć się skojarzenia ze sceny Kadiszu Heńka, tej sceny, kiedy lekarz odrzuca prześcieradło zakrywające chorą matkę. Stąd zresztą wiersz Choroba. Ale w dziuplach gnieżdżą się szpaki, akurat na wysokości mojego okna i wyżej. Budzę się i pierwsze, co widzę, to ich energiczne skoki z jednej gałęzi na drugą. Ich konfrontacje, cokolwiek one oznaczają. Nawet teraz, a może szczególnie teraz, kiedy biurko mam przy oknie w dawnym Pawła, a teraz moim pokoju. I to wszystko tuż naprzeciw. Zielone blaszki liści z dużo jaśniejszą lewą stroną, czarne konary prześwitujące poprzez tę zieleń. I zachodnie niebo.

 
Czwartek, 20 września

Znalazłam swoje tłumaczenie czterowiersza Łomonosowa i żeby się nie wałęsało, wpisuję…

Osioł zostanie zawsze osłem / już osłem pozostanie
choćbyś osypał go gwiazdami
i tam gdzie trzeba ruszyć głową
będzie wachlował się uszami.
 
Piątek, 21 września

W południe w kaplicy Walter Cooke (117 W. 72 Str.) na pogrzebie Wacława Solskiego. Kiedy weszłam, było parę osób. Trumna ozdobiona pięknymi bukietami. Usiadłam obok Feli Dobroszyckiej. Było jedenaście osób z wdową i mecenasem Seidenmanem, który przemówił bardzo prosto i oryginalnie nad trumną. Odczytał fragment pamiętników Lechonia o powieści Solskiego. Bardzo ciekawy, na temat, jak Lechoń przyjął obraz komunistów Solskiego. W trakcie tego przemówienia weszli Bolek Wierzbiański, Julita Karkowska i Jerzy Surdykowski. Jednocześnie wniesiono kwiaty od konsula. Jest to więc pierwszy emigrancki pogrzeb z udziałem Konsula Rzeczypospolitej Polskiej. Pogrzeb, a raczej czuwanie nie miało charakteru religijnego. Fela powiedziała, że kiedy weszła, wdowa z pracownikiem domu pogrzebowego zdejmowali krzyż.
– On by sobie tego nie życzył – powiedziała pani Solska.
To bardzo ładnie – skomentowała Fela. Wiele żon robi po śmierci męża, to co same chcą. Potem poszłyśmy z Felą na kawę z rogalikiem do Eclair i na zakupy. Dopiero po tym pogodnym – mimo pogrzebu – popołudniu do pracy. Pan Seidenman podkreślił, że śmierć w 93 roku życia nie jest tragedią. I pierwszy raz od dawna byłam w kawiarni.

 
Poniedziałek, 24 września

Duża niespodzianka w mojej skrytce na uniwersytecie. Ogłosili wyniki ewaluacji instruktorów i profesorów i my z Peterem (Kussi) mamy najlepsze na naszym wydziale. To spotęgowało moją energię i lekcje poszły mi wyjątkowo dobrze.

 
Środa, 26 września

Rano odpisałam na list p. Barbary Jurewicz. Wywiad Jana Jurewicza bardzo dobry i przy okazji pewna reklama moich wierszy. Dwa wiersze o Nowym Jorku podzielone na kilka kawałków, ale za to z jakimś muzycznym podkładem. Miałam dużo przyjemności, nawet za cenę pewnych nieścisłości (mycie próbówek), albo fakt, że wyjechałam z nazwiskiem. Nie tylko, że nie, ale mogłam była to nazwisko w ogóle utracić (przy wszystkich zmianach paszportów), gdybym się nie była uparła. Zresztą myślałam, że tylko to nazwisko będzie przypominało mi o „straconych” ambicjach.
Wieczorem w teatrze na Skąpcu Moliera, tak źle zagranym, że żałowałam całego zachodu i zmęczenia. Aktorki bez wdzięku, wszyscy wypowiadają kwestie jak wyuczoną lekcję. Czyżby amerykańscy aktorzy nie mogli zagrać francuskiej komedii?

 
Czwartek, 27 września

Sny bardzo męczące, szczególnie ta część, kiedy wybiegam nago z bramy, nagle zdaję sobie z tego sprawę, ale nie mogę wrócić. Powietrze stawia mi opór i z wielkim wysiłkiem docieram znów do bramy. Są jeszcze inne elementy tego snu. Oglądam małe mieszkanko (niedawno widziałam takie mieszkanko Julity Szylar), może Grażyny Drabik. Jest tam jakaś duża chłodnia, w niej pełno ryb – śniętych, ale niektóre żywe, otwierają paszcze i ona wkłada tam kawałek chleba.
Rano czytam w łóżku Rok myśliwego Miłosza. W miejscu, gdzie Miłosz uskarża się na brak prawdziwej powieści, myślę o Robertsonie Davisie, i on moim zdaniem lepszy w materii ekskrementów i w materii przedstawienia rozmowy z zaświatów, co będzie (jest) chwytem najnowszej książki Kundery.
Potem poprawianie zadań domowych, ptaszki uwijają się koło resztki miodowego dzwonka zawieszonego za oknem na schodach przeciwpożarowych. Jeden usiadł na oknie i zaglądał do pokoju. Wydziobywanie ziaren z siatki nie jest takie łatwe, toteż widzę te ptaki w ciągłym ruchu, trzepotaniu, inwencji.

 
Piątek, 28 września

Wczoraj rozmawiałam z Marlene, która jest trochę zgnębiona odrzuceniem jej pracy przez „French Review”. Ponadto wyjechał jej ulubiony uczeń, do którego ma więcej niż słabość. Żal mi jej, bo za dobrze rozumiem jej męki. Ale co zrobić.
Marlene następująco tłumaczy mój sen: nagość to ranliwość, podatność na ciosy, stąd pragnienie schronienia – próby dojścia do bramy. Ale trudno znaleźć schronienie. Jung mówi o „temenos”, miejscu poza greckim miastem, gdzie znajdowały się świątynie bóstw obronnych. Było to też schronienie.
Skończyłam lekcje nieco wcześniej i byłam w domu po szóstej. Zjedliśmy obiad, Władek był bardzo zmęczony i spał. Ja skończyłam czytanie Roku myśliwego Miłosza. M.in. w warstwie już tylko wydarzeniowej trzy jego pobyty w Nowym Jorku, odczyty, na których byłam i spotkałam go i nawet za każdym razem zamieniliśmy parę słów. W całości lektura bardzo ciekawa i pouczająca. Pouczająca przede wszystkim.

 
Sobota, 29 września

Miałam nadzieję, że odpoczniemy trochę i pójdziemy przynajmniej na Izkor4 do synagogi. Tymczasem już rano zadzwoniono z domu, że coś się leje, rura pękła. Sasza i Władek pojechali i jest już wpół do drugiej, a ich jeszcze nie ma. Szkoda mi Władka, bo wciąż w biegu bez wytchnienia. Szkoda mi też tego dnia. Wczoraj dzwoniłam do Liny – źle się czuje, nie wie, czy to dolegliwości psychosomatyczne, czy coś zgoła fizycznego. Właśnie rozleciał się jakiś jej nie-związek, co zresztą sprawiło jej ulgę.
Lina – niegdyś mój ideał piękna, mądra. Kochał się w niej Nowak, polonista, mąż Nowakowej – mojej później polonistki. Tadeusz malował ją z końskim ogonem na wzór picassowski. Była muzą i ośrodkiem naszej piwnicy5. Po paru reportażach z piwnicy w gazecie i w radiu dostała propozycję pracy spikerki. W radiu spędziła prawie 30 lat. Teraz sama w Vancouver.

 
Niedziela, 30 września

Rano pojechaliśmy na cmentarz. Obok grobu Mamy Władka przybyło tyle pomników, że prawie miejsce się zmieniło. Uprzątnęliśmy, zapaliliśmy świeczki. Prosiłam Władka, żeby nie owijał lampek folią – niech płomień walczy z wiatrem, a raczej stawia mu opór. Zapaliliśmy raz czy dwa, ale kiedy już odeszliśmy i zatrzymaliśmy się na chwilę, widzieliśmy te drgające płomyki za ścianką szklanki. Trzeba brać większe szklaneczki i mniejszą świeczkę, wówczas jest większa szansa dla płomienia. Byliśmy też na grobie wujka i ciotki Mamy, czyli brata mego dziadka.
Obiad u Mamy – nasza rodzina (bez Pawła) i Hela Bromberg – bardzo smaczny i przyjemny jakkolwiek ze wszystkimi elementami właściwymi naszym rodzinnym spotkaniom od lat – spięcia, kłótnie i absolutna przezroczystość obojga rodziców dla siebie wzajemnie.
Dziś też widziałam się z Felą. Ona cierpi, a ja zagaduję. Rozmowa między nami niemożliwa.

Poniedziałek, 1 października

W pociągu czytam Szkice rodzinne Heńka. Dochodzę do Ojczyzny po Buszującym po drogach, który ma swoje lepsze i słabsze miejsca. Natomiast Ojczyzna to diament czystej wody, arcydzieło nieskazitelne w swej linii fabularnej (o ile), w argumentach na ten główny temat – ojczyzna. Obrazowość, szczególnie części wiejskiej, fantastyczna.
W domu miła niespodzianka – list od Pawła Kądzieli z wiadomością, że wiersze ukażą się w (7-8/90) numerze letnim, a wywiad z p. Haliną Wittlin na jesieni.
Dzwonił Bartek, przyznał, że odezwała się w nim nostalgia za czasami „Tygodnika Nowojorskiego”, wdał się nawet w rozmowę z jakimiś potencjalnymi wydawcami czegoś, co miało kontynuować tę linię, ale wycofał się. Źle to jakoś wyglądało.
(…)
____________________________
1New York University.
2Andrej Kodjak (1926), profesor, ówczesny kierownik wydziału.
3Cytat z wiersza.
4Specjalna modlitwa za nieżyjących krewnych.
5Piwnica artystyczno-literacka Rak w Szczecinie w latach 50.