Przejdź do treści
Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich.Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Joanna Clark. Królowa Barbara

Spis treści numeru 1/2013

Królowa Barbara

 

W nowym sąsiedzie rozpoznałam Polaka po tym, że gwizdał O mój rozmarynie… Był późny wieczór, przechodziłam koło domu, do którego pan Franciszek wprowadził się tydzień wcześniej, zatrzymałam się. Siedział na schodku przed gankiem i w nikłym świetle zaśniedziałej lampy wydał mi się niemłody, ale i niezbyt stary, zresztą zaraz odeszłam. Nie chciałam się narzucać swoją obecnością, sąsiedzkim wścibstwem, jakie, nawiasem mówiąc, nie charakteryzuje mieszkańców naszej niedużej (dwadzieścia cztery numery) ulicy, o miłej nazwie Dear Path. Sarnia ścieżka.
Owszem, zastanawialiśmy się, komu właściwie odpowiadałby ten niepokaźny bungalow, zaniedbany przez wieloletnich właścicieli, małżeństwo Efedrę i Johna Stevensonów, którzy po długich wahaniach postanowili przenieść się do osiedla dla emerytów. Samotnej matce z dzieckiem w wieku szkolnym? Dwóm kobietom na progu zawodowej kariery, niezainteresowanym założeniem rodziny, a ceniącym tak zwaną prywatność i walory ekologiczne bujnie zarośniętego ogrodu? Jakiejś artystycznej duszy z pozwalającym na umiarkowane ekstrawagancje kontem w banku? Początkowo licznych potencjalnych nabywców odstraszała nie tylko wygórowana cena. Para rozłożystych dębów przed domem przypominała o jesiennym trudzie grabienia liści, a sucha gałąź sosny przy bocznej ścianie ostrzegała, że przy silniejszej wichurze stare drzewo może runąć na dach. Zarośnięty mchem, z chwastami w rynnach. Ścięcie sosny, wymiana dachu, zły stan podłóg, brak dużej sypialni z nowoczesną łazienką: zbyt wiele mankamentów, czyli dodatkowych kosztów. Kiedy wreszcie, pod koniec lipca, wystawioną w marcu tabliczkę FOR SALE zastąpiła mniejsza – UNDER CONTRACT – ulica opustoszała. Duszne upały, piąty tydzień bez ulgi w nocy, orzeźwienia po burzach. Kto nie wyjechał do New Hampshire, do Maine, rodzina Millerów na Alaskę, jeśli nie musiał, nie wychylał nosa ze sztucznego chłodu klimatyzowanego mieszkania w naturalną turecką łaźnię ulicy.
Dlatego też nie było w zasadzie świadków przeprowadzki nowego właściciela domu pod dębami. Ciężarówka z jego rzeczami przyjechała wcześnie rano w pierwszą sobotę sierpnia (równo rok temu) i odjechała zanim ktokolwiek wyszedł spojrzeć na szarawe niebo, wyprowadzić psa, otrząsnąć się na dworze z nocnych majaków. Tylko Sue Morgan, profesor antropologii, która w każdą pogodę, zawsze za kwadrans siódma, wychodzi podnieść z podjazdu swój „New York Times”, rzuciła okiem na ruch naprzeciwko. W jej relacji z „dużego auta” zaparkowanego obok ciężarówki ktoś wyniósł wózek inwalidzki, ale Sue nie zauważyła, czy pusty, czy z inwalidą. Nowszych informacji nikt nie miał. A mnie oczywiście korciło, żeby poznać gwiżdżącego rodaka. Coraz mniej okazji do rozmów po polsku, przyjaciele odchodzą, wracają do kraju, pozostali krępują się zwierzeń o bolączkach życiowych po plus-minus czterdziestu latach emigracji. Bolączki są wszędzie, ale tu jakby bardziej kłują w oczy.
Poznaliśmy się nie na naszej ulicy, a w kiosku na Palmer Square, w centrum miasta. Kiosk dostaje jeden egzemplarz „Nowego Dziennika” i jeśli ja nie kupię, chuda gazetka trafia wieczorem do paki przeznaczonej na przemiał, cała ich wieża Babel: hiszpańskie, włoskie, chińskie, żydowskie, ukraińskie… Rządy w kiosku sprawuje młoda Hinduska, filigranowa strukturka na fundamencie z granitu, która kiedyś w autobusie z Nowego Jorku powiedziała mi, że lubi Manhattan, bo przypomina jej Kalkutę. Biorę, płacę 75 centów i słyszę za sobą pogodny baryton:
– Spóźniłem się.
Szczupły, średniego wzrostu, w jasnej koszuli i schludnych dżinsach, krótka szczecina szpakowatych włosów, mógł być kiedyś w wojsku, pracować w solidnym biurze, prowadzić własne solidne przedsiębiorstwo. Ani artystyczna bohema, ani członek znacznego tu środowiska uniwersyteckiego – ani ktoś, kto próbuje za kogoś takiego uchodzić. Nie chcąc się niczym wyróżniać – myślałam później – tym się właśnie wyróżniał. Miał jednak mały znak szczególny; pod przecinającą brew blizną, lekko uniesioną powiekę, co nadawało twarzy wyraz permanentnego zdziwienia, może zadumy, może nawet pewnej filuterności, kontrastującej z powagą i bezpośredniością jego usposobienia. Wyjąwszy może momenty, w których sam sobie na słabo oświetlonym ganku gwizdał… Ale to będą dalsze refleksje, ponieważ ta pierwsza rozmowa przed kioskiem, obok naturalistycznej rzeźby studenta z książką i hamburgerem, trwała bardzo krótko. Z jednej strony pan Franciszek Puchała, jak się natychmiast przedstawił, szczerze się spotkaniem ucieszył, z drugiej nie ukrywał, że się śpieszy. Nie załatwiać sprawunki, co byłoby jak najbardziej zrozumiałe w nowym miejscu zamieszkania, a do domu, bo tam go, jadąc z powrotem, zobaczyłam. Otwierającego okna.
Kilka dni później znajoma, która miała do mnie przyjechać w sobotę z Filadelfii, w ostatniej chwili odwołała wizytę. Bez większego namysłu odkroiłam spory kawałek jeszcze ciepłej szarlotki i wczesnym popołudniem zadzwoniłam do drzwi domu Stevensonów, obecnie pana Puchały. Otworzył nie tyle zaskoczony, co zaniepokojony. Już na progu wyjaśnił mi przyczynę. Mieszka z przyjacielem, sparaliżowanym w połowie ciała (jego słowa), który źle sypia, a właśnie teraz udało mu się zasnąć. Przeprasza, ależ tak, bardzo miło, że zaszłam, tylko może do kuchni, żeby nie obudzić Zenona, może kieliszek likieru? Ciasto ślicznie pachnie…
W kuchni, już odnowionej, lśniącej nienawykłą sobie czystością, wypiliśmy po kieliszku anyżówki. Zapytał, czy wykładam na uniwersytecie, co u kogoś innego wzięłabym za nieco gruboskórną uprzejmość, ale nie znając przecież człowieka, byłam instynktownie pewna, że nie jest gruboskórny. Na pytanie, gdzie poprzednio z panem Zenonem mieszkali, czy od dawna w Ameryce, odpowiedział, że Zenon od dziecka, on od dwudziestu ośmiu lat. Rozmowa się nie kleiła. Miałam ochotę na jeszcze jedną anyżówkę, domową nalewkę w butelce z ręcznie oznaczoną naklejką, jednak mój gospodarz niespokojnie zerkał na przytwarte drzwi, nie zachęcał do kontynuacji wizyty. Wstając do wyjścia, zaprosiłam go do siebie. Z panem Zenonem. Na pudełku, w którym przyniosłam szarlotkę, zapisałam nazwisko i numer telefonu. Ładnie (z ulgą?) się uśmiechnął. Na pewno przy najbliższej okazji skorzysta z zaproszenia. Zawsze to raźniej z kimś jeszcze oprócz jednego z drugim pogadać, podyskutować. Za ścianą odezwał się telewizor, strzały, film jakiś. Pan Franciszek odprowadził mnie do drzwi.
– Zadzwonię do pani.
(…)

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.