Ryszard Lenc. Apendyks

Spis treści numeru 4/2012

Apendyks

 

Może to przez matkę? Inne były młode i zgrabne, ona zawsze była panią w średniostarszym wieku, w dodatku kulejącą, ciągle w tym okropnym wysokim bucie, którym próbowała bezskutecznie wyrównać nogę prawą do lewej, stale z tą drewnianą, stukającą laską. Może to przez ojca? Który ich opuścił, gdy Michał miał lat pięć. Zniknął, rozpłynął się w powietrzu, kiedyś mówiono: „jak kamfora”, więc musieli utrzymywać się z pensji pani Heleny, wiecznie poza domem, od rana do wieczora, na dwóch licho opłacanych inteligenckich posadach, a na Michała spadły obowiązki: zakupy, obiad, sprzątanie; zajęcia, których nie znali i których sensu nie rozumieli jego koledzy. Czuł skupione na sobie spojrzenia ich matek i starszych sióstr, przesiadujących na skwerku między domami, gdy wracał ze szkoły z teczką w jednej ręce i wyładowaną siatką w drugiej. Albo wynosił na trzepak dywan i chodniki. Lub wieszał na balkonie pranie. Nienawidził tych wyfiokowanych, wyondulowanych kobiet, ale uśmiechał się do nich i kłaniał uprzejmie. Bo tak życzyła sobie jego matka. Prosiła, by zawsze był kulturalny, nie używał nieodpowiednich wyrazów, pomagał koleżankom z klasy nosić ciężkie tornistry, szarmancko przepuszczał je w drzwiach, zapraszał od czasu do czasu któregoś z grzecznych kolegów na partię szachów i filiżankę kakao. Napominała, by nie reagował na zaczepki ordynarnych chłopaków z sąsiedztwa, nie bił się z nimi, i w ogóle jak najmniej zadawał się z tą podwórkową hałastrą. „Twój dziadek, Michale, był przed wojną wicewojewodą, stryj znanym skrzypkiem, ciotka – poetką, i wypada, byśmy zawsze o tym pamiętali. Lepiej poćwicz teraz na pianinie, to godne ciebie zajęcie”.
Więc może to przez matkę, może przez ojca, a raczej jego brak, może przez dziadka, stryja i ciotkę, razem wziętych, ich portrety i fotografie na ścianie w salonie, z których patrzyli na niego bacznie i surowo, czy aby pamięta i czy zawsze, w każdej sytuacji, w każdym miejscu i czasie. Próby z noszeniem tornistra bardziej tej niż tamtej lub zapraszaniem na partię szachów częściej tego niż tamtego jakoś nie dawały rezultatów (tornister i szachy z czasem stały się pojęciami umownymi), stronił więc od ludzi, wtedy i potem, trzymał się na uboczu, osobno, choć zawsze był uprzejmy i kulturalny. Lata mijały. Gdy wszyscy wkoło powędrowali na politechnikę, Michał wybrał dziwnie nieużyteczne, choć genetycznie uzasadnione studia polonistyczne. W jego grupie ćwiczeniowej było trzydzieści panienek i jeden chłopak, on. Po pierwszym semestrze przestały się nim interesować. Nie miał w sobie dość energii i zapału, by dokończyć doktorat i pierwsza, druga przeszkoda załamały go zupełnie. Ponieważ był uprzejmy i kulturalny, dziekan zaproponował mu posadę w uniwersyteckiej bibliotece. Z czasem został kierownikiem niezbyt ważnego w hierarchii działu zbiorów specjalnych. Stare książki, rękopisy, mikrofilmy, nuty, rysunki, mapy zastępowały mu żonę, przyjaciół, bliskich znajomych. I matkę, która w końcu dołączyła do rodziny. I jak tamci, spoglądała na niego z fotografii na ścianie bacznie i surowo. „Dobrze, poćwiczę teraz na pianinie. Może tę balladę, którą tak lubiłaś?”.
Po krótkich wakacjach, które tego lata spędził w Szczawnicy („w moim wieku trzeba dbać o zdrowie, a czyż jest miejsce bardziej do tego odpowiednie? Dla mojej alergii świeże pienińskie powietrze jest wprost idealne” – tłumaczył kolegom w pracy, wracającym z bliższej i dalszej Europy), czekała na niego wiadomość o potrzebie pilnej inwentaryzacji zasobów działu. „Mamy miesiąc do powrotu studentów i rozpoczęcia sesji poprawkowej. Zbiory specjalne jak i parę innych sekcji wymagają przeglądu. Odnoszę wrażenie, że nie wszystko jest tam prawidłowo skatalogowane. Nie winię pana, broń Boże, wiem, że w ciągu roku nie ma na to czasu. I proszę pamiętać cymelia to nasz skarb. Czy potrzebna jest pomoc, panie Michale? Nie? Tak sądziłam. Zatem do roboty, drogi kolego, do roboty”. Nowa, młoda szefowa biblioteki dała się już poznać jako osoba zorganizowana i dynamiczna.
Nie lubił takich akcji. Nie lubił fermentu, ruchu i kurzu, który nieuchronnie pojawiał się w powietrzu. Cóż, od czasu do czasu to się wydarza; pracował już tyle lat i przyzwyczaił się, że w ustalony, senny rytm bibliotecznych dni wkrada się znienacka rozgardiasz, bałagan, zamieszanie. Jest i mija. Fluktuacja, bąbel. Nie kwestionował decyzji pani dyrektor, był przecież człowiekiem uprzejmym i kulturalnym. „Jeśli postanowiła, to tak być musi. Od czego tu zacząć? Od półek we wnęce. Fakt, coś tam się chyba ukryło. Kilkaset lat uniwersytetu to nie kilka lat nowych, tylko tak zwanych uczelni wyższych. Teraz kawa z odłuszczonym mlekiem, oczywiście bez cukru, a potem do roboty, Michale, do roboty. L’enfer.
Czy kiedykolwiek tu zaglądał? Nie umiał sobie przypomnieć. Widocznie nikt nie pytał o zgromadzone we wnęce zbiory. Przyprowadził go wąski korytarz w kształcie litery „L”. Uchylił ostrożnie drzwi. W powietrzu unosił się łagodny zapach stęchlizny, lampa pod sufitem dawała mdłe, słabe światło. Na wszelki wypadek zażył dodatkową dawkę leku. Otworzył pierwszą z brzegu książkę, przekartkował. Nie jest najgorzej, ale może warto podesłać specjalistę od zabezpieczenia, mógłby rozpylić w pomieszczeniu trochę preparatu. Rozejrzał się. Jeden dzień powinien wystarczyć na przejrzenie zawartości regałów. Zacznie od góry, od lewej. Spojrzał do wydruku, sygnatura II/ZS/… Dzieje… Oficyna Wydawnicza, Kraków 1923… Zgadza się, postawił krzyżyk, wytarł nos. Następna.
Na drugiej półce od dołu czekała go niespodzianka. Rękopis, twarda okładka, luźne kartki, litery tytułu rozmazane, ale dalej tekst wyraźny, brak sygnatury. Brak sygnatury? A zatem poza inwentarzem. Nieistniejąca. Dla czytelników, dla świata. Poczuł nieprzyjemne ukłucie. „Odnoszę wrażenie, że nie wszystko jest tam prawidłowo skatalogowane”. Ogarnęło go zmęczenie, zabrał książkę i wrócił do pokoju. Trzeba to coś przejrzeć i przekazać pracownikom Katalogu. Niech opracują i wprowadzą do ewidencji.
Obejrzał książkę starannie. Format quarto. Okładka z grubej tektury, wzmacnianej przy brzegach cienką brązową skórą. Strony poliniowane, nienumerowane. Policzył kartki. 176. Plus wklejka. Papier cienki, w dobrym stanie, choć w narożach niewielkie zażółcenia. Tytuł rzeczywiście trudny do odczytania, może w świetle UV da się go odtworzyć? Autor: J. F. Wa…er. Akurat w tym miejscu paskudny zaciek czarnego atramentu. Wa…er? Niezbyt staranne pochyłe drobne pismo, częste skreślenia, nawet całych akapitów, czasami pisanych od nowa. Zauważył cytaty: francuskie, niemieckie, angielskie, francuskich najwięcej. Sporo wykrzykników i pytajników. Skrzywił się. Nie lubił literackich egzaltacji. Zastanowił się  nie lubił żadnych uniesień. Rysunki. Co 10-20 stron niewielki kontur. Esy-floresy? Przyjrzał się z bliska. Nagie kobiety? Nadzy mężczyźni? Wzdrygnął się, poczuł gorąco i mrowienie w krzyżu. Otworzył na pierwszej stronie, mozolnie zaczął czytać. Język był chropawy, ale książka wciągała. Poczucie obowiązku i zamiłowanie do ładu i porządku nie pozwoliły mu zabrać rękopisu do domu. Przed siedemnastą z trudem oderwał się od czytania (nie wrócił już tego dnia do wnęki) i włożył książkę do szuflady biurka. Zatrzymał się w drzwiach, po chwili zastanowienia zawrócił i zamknął szufladę na klucz. Tego wieczoru nie usiadł do pianina. Pił popołudniową herbatę w towarzystwie zmarłych członków rodziny i zdawało mu się, że wzrok ich jest jeszcze bardziej surowy. Rano obudził się zlany potem, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć treści snów, ani czy w ogóle coś mu się śniło. Zmierzył temperaturę: 37,1. Widocznie złapał niewielką infekcję. Przygotował napar lipowy, włożył kapelusz, szyję okręcił szalikiem i powędrował do biblioteki. Nie ma czasu na chorowanie. No i czeka tam Ona.
(…)