Cep
To już nie siąpiło, lało. Fastryga deszczu rozbijała się o rozwieszoną nad wiatą czarną plandekę, zbierała się w wartki ciurek, który płynął w dół wygniecionym rowkiem i słusznym, rozpędzonym strugiem wybijał się w powietrze, po czym lutował z impetem w rdzawe strupy maski ursusa i rykoszetem wpadał do zbutwiałego wiadra na śliwkowy susz. Poturbowane krople, kap, kap, przez dziurkę w denku spadały mu na czoło.
Ale spokojnie, nie tak prędko. Nie tutaj. Tu jest zasada: nie masz czasu, wyjdź.
Bo zaropiał nas ten deszcz, zaszczuło nas ciemnotą i zacząć trzeba by chyba lepiej od tego, że deszcz tu dzwoni jesienny. Bo to już nie siąpiło, a lało, po prawdzie, ale na uśpienie. Nasze oczy oswoiły coroczną padaczkę deszczu, spowszedniał nam i dzwonił se, jak chciał.
A on stał pod wiatą, sam. Okutany dziurawą kufajką z podszewką wyglądał jak kolejny, czterokończasty grat. Krople spadały mu na czoło, lecz ich nie ścierał. Przyzwyczaił się i do tego. Pamiętał, że bywało gorzej. Tak. Deszcz był do przyjęcia, ale martwy, wredny, zimny dzwonił o framugi okien, obłości świńskich koryt. Wypełnił po brzegi beczkę na deszczówkę. Pod stopami płynęła rzeka z tratwami kaczych gówien.
Cza czekać, czekać cza, mówił, stercząc pod wiatą, oparty o krajzegę. Może i tak być. Kiwał palcem w filcowym bucie. Może i tak.
Deszcz spływał po kracie cynobrowego płotu, spływał po drutach klatek dla królików, nie kapał, a spływał dosłownie, rozwieszając się między prętami zwierciadłem matowej wody. Smętnie nam jakoś było, a on jak na złość dzwonił jesienny. Potem dzień się zapadał pod ziemię, a potem noc suczyła się i rzygała zwiewną strugą. Czarne koty zaklęte tym deszczem zagryzały się w niej na śmierć. A potem wstawał dzień, ale nie było speca, co określiłby kiedy. Rzeką przez wieś płynęły odgryzione uszy. Nocą z wszystkich to zło wyłaziło, wypełzało. Oczadziała od tych deszczów gadzina, woda zmywała ich trupy. Dzień był nocą, a noc była deszczem.
A on sterczał, wpatrzony w deszcz, oparty o krajzegę. Z ust wzbijała się para. Oblepiły go trociny. Zapalił łysą żarówkę, oblepioną zaschłymi gównami czegoś, co potrafiło wysrać się pod sufitem. Roje much by koło tego normalnie świdrowały, sztachnięte ostrym cuchem, ale teraz lało. Słońca zapomnieliśmy. Wszystko spało.
Ale on nie spał jeden. Czuwał. Mało mówił, mało myślał, działał. Bóg miał plan, bo ocipiał od kolorów i dysproporcji. Zatopić tę popstrzoną pychę świata, zakończyć tę drogę, dać jej kres, żeby wszystko zacząć od nowa. A on stał i cuchnął pod wiatą.
Jak Noe. Oto dzieje jego.
Ale spokojnie, nie tak prędko, nie tutaj, nie wśród nas. Bo tu jest zasada: nie masz czasu, wyjdź.
Bo on taki był, pamiętam. Grzebał w kroku i kurwował na świat, żeby zalała go czerwona krew. Gdzie idziesz?, darła się na niego babka, jak jeszcze żyła. Do biura idę, mówił i szedł do chlewa. Chwytał za widły, jego wieczne pióro, pot lał się po spalonym karku. Nie palił, mało pił, choć rok w rok pędził bimber. Mała fabryka. W piwnicy odcedzał gęsty fuzel. Młode sztubaki wymyślały razem z matkami kolejne choroby, a on w pojedynkę ciągnął za dyszel przez drogę wóz siana. Osiemdziesiąt dwa lata. Na chropowatej, lodowatej kamiennej półce stodoły stało umazane gnojem radio maryja i smęciło coś w imię Pana. Kres nadejdzie i zmiesza asfalt z błotem, zostanie po nas spopielone rżysko, a z tego jamnika dopiero płynąć będzie jego proroctwo.
O Panie Boże Wszechmogący, o Matko Najświętsza, Chrystusie Nazarejski, on wrósł w tę burtę ceregieli jak mech w stodołę. Opukiwał ją, jakby zaraz miał odpłynąć. Rozkopywał pstrokaty przodek szajsu, klął pod nosem i w powietrze leciały stosy siana, klocki słomy i prawe buty. Lewe sznury, farba esso i fabryki niechcianych gwoździ. Cuch benzyny, zespawane kanistry i cepy po bauerze. Rozdupczone siewniki, motyki i klucze dwudziestki. Rozprute wory, popsute pługi.
Poprawiał wszystko, doglądał, upychał, by nic nie zginęło. Bo wszystko kiedyś się przyda. Bo chwila jest blisko. Na horyzoncie zaczernieje wielka fala asfaltu, a my, przerażone sztubaki z lewymi rękami, wciśniemy się do jego arki jak pryszczate chamy. Przyjmie nas, bo taki jest. O domie zmurszały, popajęczona arko. Między świdrami a królikami. Smołą a zaschłym wapnem. Śmierdzącymi portkami a karbidówką pekape. Poklejonymi kablami a pszennymi powróślami. Denkami wiader i dziurami garów.
Na wsi podłączali internet dwajścia mega, a on wychodził w pole z motyką po bauerze.
Bo taki był. Śpieszyło mu się tylko w pole. Świt, zmierzch, może lato, w nadprożu stodoły wirowały trefne plewy. A on stał w stodole, opukiwał swoją burtę, zatykał dziury. Wygięty w plecach jak cep łypał ze stodoły przez szparę w murze, odcedzając spienione mleko. A tam w oddali, za rozbuchanym, granicznym żywopłotem siedzieli oni, w secesyjnej altanie. Wyzwolony z pańszczyzny lud bajał o serwisie nad Czerwonym Morzem. Jeździł do Tunezji i Zabarbaru. Tuje i glajcowane krasnale, brukowa kostka i teraz są inne czasy. Tak, oni o tym marzyli, tego chcieli. Żeby zapełnić tą kostką ostatnie trawy, ostatnie ugory, ostatnie ary. Żeby zapomnieć o tych wiekach w rzadkim gównie. Żeby nie było po nim śladu, po ziemi, po krwawicy. Przewlec te kostki przez ostatnie grudy ziemi, będzie spokój. Żeby już nikomu nie przyszło to do głowy. I sadzić w doniczkach tuje. Święcić autowozy, opijać, Maniek, na stole wyłożone! Nie mieli czasu na robotę, zarobieni. To kradli mu z pola pietruszkę, ziemniaki. Sałatę. A on stał w stodole, wypatrując potopu. Marzył o nim. Zmierzch czy świt, może lato. Siedzieli w altanie i pili carlo rossi. Nad ich głową wirowały trefne plewy.
A on szeptał: – Ni chuja, i szedł w pole. Tak to sobie wymyślił. Tak się zaparł w sobie.
Zgrzytająca arko, pobrużdżona wiato. Paprochy i papier ścierny. Pudła i pestki. Chrust i orzechy. Jajka i łożyska. Deski i podpórki. Zicherki i piaskarki. Jaskółcze gniazda i ruskie krany. Obcążki i spawarki. Padnie gospodarka, wysiądą komputery, zgaśnie ostatnie światło, a on będzie gwizdał na wszystko i robił żniwa. Odpalał o świcie traktor. Pukh, pukh pukh, pukh, pukh. Jeździł nim wte i wewte po tłustym pasku czarnej ziemi, którą okalają już tylko same ugory i piołuny. Jak się skończy ropa, weźmie konia. Ostatnie takie pole, ostatni taki on. Przesuwał się po wygiętym do nieba łuku ziemi, uczepiony niej jak kłykieć stawu. A oni wyzwoleni stawali, za ugorami, pod chaszczami, czekając aż zdechnie i jego ostatnie uprawiane pole porośnie perz. A potem zamurują je cegłą i zasadzą tuje. Idiota, stary głupiec, nie te czasy.
Ale on nie umrze. Tak to sobie zaplanował i tak mu się to widzi. Będzie żył jak Noe – dziewięćset pięćdziesiąt lat. Wysiądziemy z arki i zaczniemy wszystko od nowa. Nauczymy się nazad życia i kontemplacji. Przewieziemy se nią choinki i bombki, rodusie i święcone palmy, diabły z wosku i paru kolędników, przewieziemy se czterdzieści dni postu i ogniska na sobótki, święcone ziele i połaźniki, ze dwa jasełka i jedną szopkę, herody i szczodraki, jedną zadymioną karczmę i wiosenny piorun, kukłę Marzanny i pucheroki, gniazdo bocianie i parę cyraneczek, kosz na wielkanoc i zgrzewkę gruszkówki, dożynkowy wieniec i krzyż spod rozstaju, znicze na zaduszki i wosk na Andrzeja, ciepły chleb i mąkę na zapas, jednego konia i ze dwie kozy, drewna na chałupę i kury na jajka, trochę porządku i pewnych rzeczy nie wypada, parę dobrych melodii i świat nie wierzył łzom, piec do palenia i bajdy do bajania, co potrzebne, a i to, co niepotrzebne i czasu se upchamy, upchamy pół stodoły.
Bo taki był. Stał na skraju pola, kiedy przejedżałeś. Ludzki przecinek z kosą w dłoni, oni, ludzkie przecinki brnące w ciężkiej, zimnej glinie. Z niemym pędem do trwania, zapełniacze świata. Patrzyli na ciebie, tak, że odjeżdżałeś, chrypnąca ciemnota. Do końca dnia milczeli. A potem wracali i słoneczniały ich maryjne twarze. Zezuwali buty, grali na piszczałkach. Ale ciebie już nie było, pojechałeś. Bo ciemniało. Bo cię miejski drabie nie starczyło. Słupki w oku to za mało.
Lecz dziś on wraca już tylko do królików. Tak to sobie wymyślił, tak zastąpił sobie ludzi. Nastrugał pół wiaty klatek, nakupił królików. Podzielił je na rodziny, posegregował na domy. Zrobił se koncentracyjny obóz. Plujący w ręce króliczany Hitler, wszystko w dobrej wierze. Wraca o zmierzchu z pola, odpala obsraną żarówkę i z nimi siedzi. I ciągle mu mało. Głaska je po głowach i robi im przeprowadzki. Przemeblowania i remonty. Żreć im daje. Stodołę wypełnia ich wspólna para. On, Noe, osiemdziesiąt dwa lata.
O dziadku złoty, arko zagraciała, popaprana rebelio. But w cemencie i wiadro fasoli, grzebień koguta i poryta węglarka, małe pipiduwy i jebutna wędzarka, szczeble i kłonice, skiby i wirówki, winne grona i krucha sieczka, chrystusowe wieńce i diabelskie ślepia, gorzkie chmiele i słoje po miodzie, płytki pilśniowe i zapasowe gwinty, zapasy zapasów i lipne zamienniki.
Kołatało się tam w stodole do nocy, do późna. Kury już spały. Tylko chlew tlił się jeszcze rzadkim światłem. Łańcuch kozy obijał się o ścianę. Chrapało coś, charlało. Kwik gumioków o deskę gnoju. Z chlewa płynęła mleczna para, skraplając się na pierwszych mrozach.
A potem zgasło światło. Pies wył. I słychać jeszcze tylko było w ciemnicy szuranie butów, wracał.
No a tu nagle słońce, jasność. Przejaśnienie szło. Mokra wata chmur opadała ku ziemi i zagnieździła się w nich blada, umęczona kulka słońca.
Ale nic to. Bo znów nam dzwoni jesienny. A potem przyszedł sen ziemi. Adwent. On siedział w domu. Miska z ciepłymi mydlinami, tyk, tyk. To budzik. Tykał. Naftówka, odłączyli mu prąd. Pogłos dłoni wędrującej przez brudną wodę. Fabrykę będą budować, gdzieś za domami. Krzyż na ścianie. Coś tak mówili, przebąkiwali. Skórzany serdok. Że paski pól ludzie chcą sprzedać i on też musi to zrobić. Szklanka ćwierćlitra, zacieki. Bo jakieś zyski, bo udziały. Ciepłe mleko. Niemiecka fabryka kulek, przebąkiwali. Stalowy, czerwony kubek. Wójtowe ulgi dla inwestorów. A w polu on tylko jeszcze robi. Przeszkadza. Bo fabryka stanie, jak wszyscy puszczą pola. A wszędzie ugory. Tylko on, zawada, wiejski katzenjammer, wątrobiana pochmiel, cuchnąca glątwa po wczoraj. A jak nie sprzeda, to go zamłócą cepami.
A śpij se dziadku złoty, śpij. Już teraz wszystko ganc pomada. W popruchniałej łupinie pod dębem na czerwonym morzu bruku. Śpij, bo i ziemia śpi teraz. Mary się po niej wleką, nie tykaj. O on tyk, tyk, tyk. To budzik, tyka. Odłączyli ci prąd i rozlałeś terpentynę. I śmierdzi. Posprzątamy. Tylko ziemia cię nie zdradzi. Bóg dojrzy, że ją skazili i zatopi ich w asfalcie. A my se popłyniemy razem dalej. Módl się za nami w tej swojej izbie, w tym twoim zapachu ganku i powiewie sieni. Wystawiaj se na klęczkach z papci pięty, popękane jak wczorajsze bochny chleba. Zielona cembrowina. Pies. Przywleczona słoma. Bukowy chłód. Na piecu zakalec, tyk, tyk, tyk. To budzik. Tyka. Szadź na blasze. Zapach, suszone grzyby. Seledyn popękanej ściany i cienki pędzelek. Usychające malunki, makowate kwiaty.
Pamiętam je. Bo przyszła potem wiosna. Lało, zimno, tyle że wiosennie. Jadł śniadanie, czarny chleb i mleko z kożuchem. Szybę przesłoniła poranna, skroplona para. Przetarł ją ścierką. Lało. Szurał łapciami po drewnianej podłodze, w kalesonach. Lecz stał zaraz w arce oparty o krajzegę. Z ust wzbijała się para. Kury krążyły po łajnie, wydziobując spuchnięte obierki cytryn. Białe kolce szczeci na czerwonej twarzy. Założył myckę, Noe. Splunął w dłonie. I spojrzał w sad. Mgła kleiła się do pniaków jak wapno. A górą coś szarpało, rwało, rozrywało chmury, wiało. I na chwilę, przez chwilę widzieliśmy blade słońca, skrawek nieba. I widzę, że się zbiera, to mu mówię: nie idź, leje.
Bo to nie siąpiło, lało. Siąpiło, po prawdzie, ale na uśpienie. A on się gdzieś wybiera. Siać już idzie? Zgłupiał? O pniak otrzepał buty z trocin. I mówi: leje, jak leje. Ale jest dobrze do robienia. Przesunął wyziębłą furtkę, która ugrzęzła w sztandze błota. I idzie przez sad, na tę swoją ziemię.
I teraz trzeba by zakończyć, opowiedzieć, jak to zniknął we mgle, jak pod trepami trzaskała drętwa ziemia, jak psy szukały swego echa, lecz kuliły zmarzłe uszy i sunęły na łańcuchu do zapchlonych bud.
A tu nic, ino deszcz se dzwoni, jak chce, zimny, plugawy; a przecież wiosenny.