Maksymilian Dymitr Czornyj. Gdy gończe psy złapią swój trop

Spis treści numeru 4/2011

Gdy gończe psy złapią swój trop

 

(…)

– I wreszcie jest – Auganow uśmiechnął się. – Dożyliśmy.
– Ano, jakoś zeszło – przytaknąłem.
– Za to cholerne odliczanie dni!
Stuknęliśmy się kieliszkami i napili.
– Teraz żałuję, że minęło tak szybko.
– Minęło jak diabli!
Długo czekaliśmy na te trzy tygodnie wolnego i wiedziałem, że to będzie za mało. Byliśmy spragnieni odpoczynku, oderwania od codziennych obowiązków i ich dokuczliwej rutyny, a złych nawyków człowiek nie odpędza w tak dobrym tempie, w jakim idzie ich przyswajanie. Na to potrzeba wiele czasu i ochoty. My byliśmy zbyt zmęczeni, żeby mieć ochotę.
Auganow wyciągnął paczkę papierosów i położył ją na stole. Miał prawie trzydziestkę i zaczynał karierę w środowisku artystów. Kanciasta, wschodnia sylwetka nie pasowała do delikatnej, cygańskiej twarzy. Przypominał dziewczynę o paskudnej figurze, gęstych kręconych włosach i dużych oczach. Był dobrym malarzem i wytężona praca wreszcie dawała efekty. Po studiach został na wydziale, ciągle doskwierał mu jednak brak pieniędzy. Teraz mogliśmy o wszystkim zapomnieć, usiąść w knajpie przy piwie i upić się do nieprzytomności, bez myślenia, że kolejnego dnia mamy wstać skoro świt i zająć tym albo tamtym.
Siedzieliśmy w Ripleyu, barze urządzonym w stylu irlandzkim, który był dobry we wszystkie te dni, kiedy nie było zbyt wielu turystów i kiedy mogliśmy siedzieć w kącie na podeście i słuchać muzyki. Tu muzyka nigdy nas nie zawiodła, choć myśmy mogli wiele razy zawieść ten bar, idąc do tańszej, brudniejszej Bohemy, gdzie muzyka prawie zawsze rozczarowywała.
Kelnerzy w Ripleyu znali nas i kiedy przychodziliśmy z kobietami, serwowali najciekawsze drinki, wsadzali wymyślne słomki i palemki, a gdy byliśmy sami, kelnerki uśmiechały się zalotnie. To też było przyjemne i często przychodziłem tam z ołówkiem i zeszytem, próbując napisać coś przy szklance zimnego martini. Auganow nigdy nie próbował przynieść sztalug, ale sądziłem, że z tych drewnianych stołów, angielskich plakatów i tabliczek, a przede wszystkim z pełnego butelek baru byłaby całkiem dobra sceneria.
Dobrą scenerią do opowiadania był skwer naprzeciw wejścia do Ripleya. Często widywałem tam sukę labradora, która włóczyła się przed o połowę mniejszym od siebie kundlem. Wydawało mi się to zabawne, więc często z ogródka obserwowałem ich powolny spacer. Były to bezpańskie psy i widziałem je czasem brudne i wychudzone, rzadziej czyste i pełniejsze, ale zawsze razem. Musiały być przywiązane do tej okolicy, bo przechodziły tak co dzień, wiele razy i naprawdę lepiej mi było, kiedy je spotkałem. Któregoś razu zauważyłem, jak leżą w cieniu drzew, z wysuniętymi językami, podkulonymi ogonami i wystającymi żebrami. Leżały tak przez cały czas, kiedyśmy byli w barze i żaden z nich się nie podniósł. Pomyślałem, że to całkiem ckliwa scena, że może to obrazek jakiejś niespełnionej miłości albo wspólnej choroby w miłości, czy Bóg wie czego. Później mijałem te psy i już byłem pewien, że suka ma złamaną łapę, a jej towarzysz troskliwie jej pilnuje. Wkrótce, całkiem przypadkiem, dowiedziałem się, że pies był ślepy i to suka była jego opiekunką, a on, opierając pysk na jej zadzie, szedł jak niewidomy z laską. Wtedy wydało mi się to jeszcze ciekawsze i jeszcze bardziej polubiłem te psy. Tak więc była to dobra sceneria na opowiadanie, ale nigdy nie potrafiłem się za nie dobrze zabrać.
Tym razem nie widziałem tej pary. Widziałem za to kilka osób na przystanku, dziewczynę z pekińczykiem na skwerku i grupę uczniów stojących przy liceum. Pusto było siedzieć przed Ripleyem i nie widzieć tego, co wrosło w tutejszy świat.
– Niech to szlag – mruknąłem.
– Co? – zapytał Auganow.
– Te psy.
– Tamtą cholerną parę?
– Tak.
– Dawno ich nie widzieliśmy, co?
– Kolejny raz. A ostatni raz, to zdychały pod tamtymi drzewami. Niech to szlag.
– Zdychały jak to psy.
Lubiłem zwierzęta i drażniło mnie takie gadanie. Drażniła mnie też ich bezsensowna śmierć pod kołami samochodów, pod nogami idiotów i z każdego innego powodu. Pies mógł zasłużyć na kilka rodzajów śmierci. Niewątpliwie najlepszym z nich była śmierć ze starości, ale szkoda było czasem patrzeć w te niedowidzące, zamglone oczy, głaskać chropawą sierść i czekać, aż starość zje go od środka. Wtedy człowiek mógł się zlitować i to też była niezła śmierć. Nigdy natomiast nie widziałem psa zdychającego od ran na polowaniu, ale nieraz słyszałem, że to się zdarza. To musi być tak samo niezwykłe, jak kawaleryjski koń dobijany na pobojowisku.
Walki psów były głupotą i męczeniem zwierząt. Nie miały nic z pięknego życia byków ginących na arenach Hiszpanii, o którym tak wiele pisał Hemingway. Już jako szczeniaki pasiono je sterydami, drażniono i katowano. Wszystko po to, by stały się agresywne i nieobliczalne. Obcinano im uszy i ogony nie dlatego, żeby wyglądały na rasowe, ale żeby ich przeciwnicy nie mieli w co się wgryźć. Najgorsze było to, że prawie nigdy nie ginęły na własnych arenach, w garażach, piwnicach i na podwórzach. Ginęły porzucone, zbyt poranione, by walczyć, słaniające się na łapach, całe w bliznach i ranach. Ginęły też jeszcze przed pierwszą walką, jeśli nie były dość agresywne i wytrzymałe.
Oglądałem walkę psów. Mężczyzna nie może wypierać się zniesmaczeniem. Człowiek musi poznać każdą cząstkę życia, szczególnie jeśli chce pisać dobrze. Musi poznać jego smak i zapach.
Walki psów cuchnęły potem zebranych w garażu mężczyzn i smakowały tanim piwem, stojącym w zgrzewkach pod ścianą. Na powierzchni kilkunastu metrów upchnęło się o wiele za dużo osób, topornych chłopaków z siłowni, rozpieszczonych dzieciaków i ich wiernych przydupasów. Kobiet było niewiele, stały w kątach, zbyt wrażliwe, by oglądać to, co się miało zaraz wydarzyć.
Wszyscyśmy czekali na przyjazd psów. Do garażu wniesiono je późnym wieczorem, w małych, stalowych klatkach. Wściekłym ujadaniem powitały swoją publiczność. Łysy grubas zaczął zbierać zakłady, a towarzysząca mu blondynka zapisywała nazwiska, kwoty i cyfrę, przyporządkowaną faworyzowanemu psu.
Kiedy do mnie podeszła, stałem z puszką piwa, wpatrzony w zakratowany ring. Kumpel, który mnie wprowadził, rozmawiał z głupkowatym właścicielem garażu. Blondynka uśmiechnęła się i machnęła plikiem kartek.
– Obstawiasz?
Zawahałem się, więc powtórzyła pytanie.
– Dobra – odwzajemniłem uśmiech.
– Nikołaj, chodź tu.
Podszedł do nas Łysy.
– Ile? – zapytał.
Miał kwadratową twarz i niepasujące do niej, inteligentne oczy.
Nie wiedziałem, jakie są średnie zakłady.
– Na którego więcej?
– Dla tego z jedynką to pierwsza walka. Możesz zarobić.
– Dobra.
Podałem mu kilka banknotów, blondynka spisała moje nazwisko i kwotę i poszli dalej. Po chwili wrócił mój kumpel.
– Wiesz, jak je szkolą? – zapytał, wskazując na ring.
– Nie.
– Przywiązują do drzewa i nie dają żreć. Dzień, dwa, trzy. Nawet tydzień. Pies łazi w swoim gównie, wariuje i wścieka się. Drażnią go kijami, piaskiem w oczy i szczują innymi psami.
– Cholerstwo.
– Popatrz – skinął głową na psy.
Kilku osiłków waliło w klatki stalowymi prętami i psy rzucały się wściekle. Nie mogłem im się dokładnie przyjrzeć. Dzieliło mnie od nich kilka metrów i wielu ludzi. Jeden był całkiem czarny, drugi łaciaty jak krowa. Oba były postawne, z mocnymi szczękami i wyłupiastymi oczami. Uszy i ogony przycięto im do mięsa.
– Obstawiłeś?
– Tak.
– Którego?
– Tego, co ma pierwszą walkę.
– Dobrze. Możesz zarobić.
– To samo powiedział mi tamten Łysy.
– Pewnie mówi to każdemu. Tu nic nie wiadomo.
– Ano.
Tamta walka nie trwała długo. Nie było w niej nic ciekawego, żadnej euforii ani patosu. Zwykła jatka dwóch znieczulonych stworzeń, które nie mogąc wbić się w zbite korpusy, chwytały się za kufy, pomrukując i świszcząc. Zdziwiła mnie cisza tego pojedynku. Nie usłyszałem pisku ani skowytu, jedynie ten głęboki wściekły pomruk, a później jęk zawodu części kibiców.
Pies weteran zmasakrował niedoświadczonego przeciwnika. Wyrwał mu kawał pyska, uszkodził oko i został odciągnięty. Przegrany toczył pianę zmieszaną z krwią i wszyscy znający się na rzeczy mówili, że będzie do niczego. Ja straciłem parędziesiąt złotych, ale nie mogłem mieć mu tego za złe. Bezsprzecznie starał się i nie chciał porażki.
Tamte psy nie miały nic wspólnego z tymi moimi, sprzed baru. Wspólne było piwo i obecność kumpla. Auganow nie nadawał się na walki psów, ale to też mógł być całkiem dobry temat na obraz. Tak mi się wydawało.
Mieliśmy więc parę tygodni wolnego, siedzieliśmy w Ripleyu i nie widziałem tych swoich psów. Auganow miewał dobre pomysły, ale najlepsze zawsze dotyczyły picia. W barze mogliśmy upić się do nieprzytomności, lecz prawdziwy artysta zwykle nie ma pieniędzy i upija się w parkach, bramach i zaułkach. Ta smutna prawda była inspiracją dla większości z tych pijackich pomysłów.
Auganow już dawno opracował swój złoty środek, eliksir szczęścia i zapomnienia.
– Trzy mocne – mawiał, wyginając trzy palce – a potem szampan albo dwa. I to z bąbelkami, i to. Rzygania nie ma, mieszania nie ma i nic lepszego też nie ma.
Zastanawiało mnie, czemu więc rzygał na każdej imprezie, na której pojawiał się z tymi mocnymi, szampanem i poduszką, bo często chodził właśnie ze swoją poduszką.
– Jak poczęstują wódką, to przecież nie odmówię – uśmiechał się. – A wtedy to leci dalej niż widzisz, bardziej jak kotu.
– Szczególnie, jak za dekolt jakiejś panienki.
– Szczególnie – zgodził się. – To co, idziemy do Saskiego?

(…)

 

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.