Przejdź do treści
Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich.Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Marek Kusiba. Kochankowie z ulicy Kościelnej

Spis treści numeru 3/2011

Kochankowie z ulicy Kościelnej

 

– Musiałam pójść z tym kutasem…
– O, dzieńdoberek, może kiełbaskę?
To były dwa pierwsze zdania w ogóle i jedyne w ojczystym języku, jakie usłyszałem w Dniu Ojca 1995 r. Znajdowałem się w centrum wielojęzycznej metropolii. Szedłem do banku z trzydziestoma tysiącami dolarów, które mój pomocnik Miruś, zwany Gestapo, doktor filozofii z dyplomami Oxfordu i Uniwersytetu Jagiellońskiego, zdobył w czasie weekendu od naszych lokatorów drogą słownego przymusu: Pay your fucking rent or get out!
Polski wózek z kiełbaskami wkleił się w najruchliwszy punkt miasta i łopotał biało-czerwonym parasolem.
– Prezenciki na dzień ojczulka? – zapytała młodsza, pukając paluszkiem w moją kopertę.
– Habory od pedziów? – zapytała starsza, wkładając sobie pod pupę „Pięknych dwudziestoletnich”. Siedziała na okrągłym taborecie. Rolę poduszki spełniało wyprasowane na blachę „Słońce Toronto”.
– Będzie patriota, kupi Polish sausage – nalegała młodsza.
– Ten chłoptaś Hłasko nie znał Ameryki w ogóle – zawyrokowała starsza. – „Nie dostałem nigdy więcej jak trzy wielkie za zwykły łeb” – odczytała stosowny cytat. Dotyczył honorarium płatnego zabójcy w Ameryce. Po czym sprawnym ruchem wyjęła spod pupy „The Toronto Sun”. – Czyta pan: „Ten grand in the hand”. Dziesięć patyków w łapie.
Dziewczyna na okładce zakrywała zakończenie niebotycznych nóg wachlarzem dziesięciu tysiącdolarowych banknotów. Nogi zakrywały całą okładkę. Tytuł przytaczał tygodniowe zarobki dziwek; w miejskim senacie toczyła się debata nad legalizacją najstarszego zawodu świata.
– „Nie dostałem nigdy więcej jak trzy patyki od łebka” – mówiła starsza. – Gdyby tak napisał…
– …to by się popisał – dokończyła młodsza. – No jak, pan redaktor?
Skwapliwie przyznałem im rację i wszedłem do banku z trzydziestoma „wielkimi” w kopercie.

*

Dom, w którym z Mirusiem zwanym Gestapo zarabialiśmy na życie cieciowaniem, stał u zbiegu ulic Kościelnej i Szpitalnej. Liczył dwadzieścia pięter. Latem na balkonach opalali się nadzy mężczyźni. Prawie wcale nie mieszkały tam kobiety. Nie było matek z dziećmi ani babć, robiących na drutach i poruszających wózkami wypełnionymi wrzaskiem i wnuczętami w takt kościelnych dzwonów. Przy ulicy Kościelnej stały trzy kościoły, jeden meczet i jedna synagoga.
W piątkowe popołudnia ulica zapełniała się muzułmanami, zjeżdżającymi na modlitwy. Parkowali gdzie się tylko dało, ale byli uprzejmi i starali się nie tarasować wyjazdów z garażów.
Pewnej soboty muezin zaprosił wszystkich mieszkańców Church Street do meczetu; urządzali Open House Day. Męska większość lokatorów naszej czynszówki uznała ten gest za prowokację, kto wie czy nie Al Kaidy: w sobotę miała się odbyć od dawna przygotowywana Gay Pride Parade. Muzułmanie otrzymali gniewną petycję, podpisaną przez 2456 bojowników o prawa gejów i lesbijek, i podali tyły; do zderzenia cywilizacji na zbiegu Church i Hospital nie doszło. Islamici zamknęli swój meczet na cały weekend, a w odwecie na drzwiach wywiesili napis: „Meczet zamknięty z powodu parady niewiernych”.
– To znaczy, że nie mają nas w dupie – powiedziała Carol i wybuchnęła głośnym śmiechem. Pochylona nad rozłożonym na podłodze transparentem przyklejała kolorowy napis I AM PROUD TO BE GAY. Była bez biustonosza i jej pełne piersi przysiadały na literach jak zmęczone gołębie. Carol miała chińską urodę, skośne oczy i czerwone włosy. Należała do Kościoła anglikańskiego. Cieszyła się nadchodzącym świętem „równości w prawach”. Po nim miał się w kościele odbyć ślub Johna i George’a. – To pionierzy postępu. Jak im się uda związek zarejestrować, przyjedzie tu pół Stanów. Miasto zyska światowy rozgłos – perorowała.
Mieszkała na trzynastym z przyjaciółką, gwiazdą pop-music. Susan P. zarabiała krocie, ale nie chciała się wyprowadzać z Downtown do rezydencji ze służbą, kierowcą i obstawą w ciemnych okularach. Sama nosiła ciemne okulary, nawet późnym wieczorem. Była postawna i umięśniona. Ostrzyżona na jeża, chodziła w wojskowych spodniach i bluzie amerykańskich marines. Wyglądała jak miniatura Arnolda z filmu „Predator”. Mówiła, że nosi outfit ojca Amerykanina, który zginął w Wietnamie. Konfabulowała: jej stary uciekł ze Stanów przed poborem do Wietnamu i hodował ziemniaki na Prince Edward Island. Matka Kanadyjka prowadziła pensjonat „Biało-czerwony Orzeł”. Amerykańscy turyści rezerwowali wszystkie pokoje na kilka lat do przodu. Sue na koncertach zdejmowała bluzę, robiła nią młynka i rzucała w tłum.
(…)

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.