Moje fado
serię szczepień, resekcję migdałów
bez znieczulenia, z rzeką krwi z głębi
gardła; i te sapiące hipopotamy w białych
kitlach na końcach drutów w moim podniebieniu.
tamtą powódź w dziewięćdziesiątym siódmym;
wspólną wyprawę na południe, po dzieci
u dziadków na wakacjach jak w pułapce,
bo wszelka łączność została zerwana.
a potem i tak rozwód.
wszystkie te dni ogromne i puste jak silosy,
noce z wiszącymi nad głową mieczami,
smutek w oczach dzieci, zawody miłosne,
rozwiane marzenia, zdrady,
szyderstwa, obrzydliwe choroby;
przeżyć to wszystko –
a potem budzić się znów i znów,
z hakiem nadziei na długim sznurze,
który ciągnie żywe ciało za pędzącym kutrem.
Primal force
Marta dzwoni z Kioto, pyta czy pamiętam tamtą rozmowę
o wiecznym wędrowaniu, o różowych postaciach Picassa,
o nas może wciąż jeszcze żywych za krystaliczną
zaporą między tym, co było i co być mogło.
byliśmy dziećmi – cyrk nas uwiódł. tabory wozów porykujące
zwierzętami, dzwoniące maszynami. jak u Felliniego.
jasny głos mówił: „jeśli nie dasz rady za pierwszym razem,
nie rezygnuj”. naprawdę chciałem spróbować, jednak ten dom
z jego grobową atmosferą, wisiał na włosku –
ktoś musiał obierać ziemniaki, trzepać dywany, płacić
za uśmiech linoskoczka, dłoń na czole woltyżerki.
ojciec mówił: „wystarczy wyobrazić sobie, ile
smarków zostawiają ludzie w tramwajach i autobusach,
żeby żyć się odechciało”. wszystkie okoliczne sznury
i brzytwy chodziły za nim jak drzewa za Orfeuszem.
gdy otwiera się droga – możesz iść. ale jesteś młody i sądzisz,
że to jedna z wielu – czekasz więc na następne. ale tamta zarasta,
a żadna nowa się nie otwiera. bo to była jedyna, przeznaczona
właśnie dla ciebie. robi się z tego jakiś pieprzony teatr cieni.
pod ćwierkającym dachem samotny rozum trwa obrażony
na bezrozumną radość wiosny; ponure ego ważące w dłoni
żelazny pręt.
niech to się stanie, niech to się wreszcie stanie – myślisz sobie,
ale to się stać nie chce. i tylko narastające zmęczenie,
rozpaczliwy brak jasności, liny namiotów, auta szkicowane
w kalendarzu, by pocieszyć zapłakane dziecko; peruki klaunów,
werble, mechaniczna iluminacja i ta mozolna jazda pod górę
na trzeszczących osiach. bój się, bój się, stary capie!
przez sen kurczowe uderzenie łapy pod złocistą grzywą.