Czortków
Czortków to dla mnie teraz fotografie, najbardziej podobają mi się dwie i od nich właśnie zacznę.
Obie przedstawiają panoramę miasta – wielką szpilę kościoła, otoczoną domami jak pudełka zapałek, pomiędzy którymi przebijają się linie dróg, samochody, postaci ludzi. Jedna ozłocona jest jesiennymi drzewami i rozmazaną żółtą gliną powietrza, na drugiej, jak podpalony chleb, poczerniały śnieg na dachach tych samych jak pudełka zapałek domów – i to zimowe miasto.
Mogę sobie wyobrazić tylko zapachy tego jesiennego i zimowego miasta. Może dlatego, że zapachy najdłużej przywiązują się do miejsc, stając się pożywką dla twoich powrotów i nawrotów, zamykasz oczy i wąchasz ten chleb pamięci.
W jesiennym, być może, wyraźnie pachną dymy palonych liści, a dojrzewające orzechy trzaskają, rozbijając się o bruk starych ulic, pachnie też benzyna i solidol ciężarówek i traktorów, które wożą kartofle i buraki do punktów skupu i do cukrowni. Z ogrodów ciągnie tłustym zapachem czarnoziemu, zaoranego na zimę, spowolnił się nurt Seretu, mętnej rzeki, zielono pachnie rybą. I szczególnie pachnie kolej, nagrzane nasmołowane podkłady wydzielają czarną smołę jak sosna żywicę. Zapach złotych liści tytoniu, wczesnych jabłek i świeżo upieczonego chleba z piekarni długo wisi w ulicach i zaułkach.
Zima tym podpalonym chlebem śniegu karmi ptaki, które tu pozostały. Wrony, wróble i miejskie gołębie krążą nad drzewami i dachami albo drepczą po chodnikach i placu, szukając pożywienia, to znów podrywają się, spłoszone przez przechodniów. Zima pachnie bielizną, która dębieje na mrozie, przychodzi szarą kuną i rozmazuje swym ogonem wszystkie kolory, zacierając je do półtonów, po czym przestraszona chowa się w mroku. Mroźne powietrze skuwa zapachy jak cienki lód, który w nocy ściął Seret tylko do połowy nurtu. I ryby mają w rzece czym oddychać. Mróz zimą pachnie jak leki w aptece, a białe drzewa i budynki to miejscowi farmaceuci mojej pamięci.
Wszystko się rozrasta jak atrament na bibule.
Miasto, wypełniające samo siebie, staje ponad czasem i staje się czasem, czyli słowem.
To pewne, że oddalenie czasu i dystans do miejsca, o którym będę pisał swoją historię, zmusza mnie do wpatrywania się w najmniejsze detale i zauważam: nie tylko różne style architektoniczne – od klasycznej zabudowy doby austriackiej do szeregowego pięciokondygnacyjnego socartu, schwytane w jednej chwili lekkim naciśnięciem migawki, ale i nieobecnych na tych zdjęciach mieszkańców miasta, którzy zdaje się dopiero wyszli z budynków i zapełniają sobą, swoimi głosami ten miejski pejzaż, a ja się ich domyślam, bo nie jest w stanie ich uchwycić i pokazać żaden fotograficzny aparat.
Muszę ich przywoływać, bo bez nich moja historia nie warta byłaby złamanego grosza.
To nieustanne wracanie do miejsc, wobec których jesteś zobowiązany, a którym zresztą nic nie możesz dać prócz swojej pamięci o nich, kusi cię, aby mieszać gatunki i wspomnienia, składać fragmenty zdań w jeden jakoś powiązany tekst, jakby iść jedną ulicą miasta, pomijając boczne, iść w nieznanym kierunku, wierząc, że to twoja droga.
Pierwszym miastem, które zobaczyłem w swoim życiu, był Czortków i dużo później dowiedziałem się, że tam się też urodziłem, a jeszcze później, jeśli mam być dokładny, dopiero w Nowym Jorku odczułem chęć powrotu do Czortkowa. Jednak powrót w moim przypadku, kiedy ma się przed sobą Atlantyk i całą Europę, prawie nie przewiduje fizycznej obecności, co swoją drogą trochę ułatwia proces wpatrywania się, ale utrudnia pamięci dostęp do zapachu przedmiotów.
Mimo wszelkich emocji, jakie budzi we mnie to miasto, w którym bywałem dość często, nie mogę uważać go za rodzinne. Mniej więcej orientuję się w jego głównych ulicach; pamiętam, że w kościele w latach 70. był jakiś magazyn, pamiętam jakieś sklepy, rynek, stare budowle. Dobrze znałem jeszcze drogę do dworca kolejowego, bo często jako uczeń, a potem student korzystałem z pociągów, jeżdżąc do dziadka i babki.
Wojna nie zrujnowała Czortkowa, więc pewne stare budynki w centrum przetrwały, te, które zbudowano jeszcze za Austrii czy za Polski. Obecność XIX stulecia w architekturze świadczy o prawdziwości miasta, jednak pagórkowaty relief Czortkowa nie sprzyjał klasycznemu usytuowaniu ratusza i uniemożliwił powstanie kwadratowego centrum, od którego rozchodziłyby się wszystkie ulice aż na przedmieścia. W Czortkowie kręte ulice i ostre spady pagórków i dolin jakby równoważą starą zabudowę, która umościła się wokół kościoła dominikańskiego i popełzła dalej miotami dwu- i trzypiętrowych budynków w dół i w górę, zachowując gdzieniegdzie na ulicach łuskę austriackiego i polskiego bruku, którą później pokryła gęsia skóra radzieckiego asfaltu.
Historyczne toposy Czortkowa są przede wszystkim etniczne i religijne: życie ukraińskie w Czortkowie aż do 1939 roku czy czortkowscy Żydzi, czy Polacy – wszystko to, zdawało się, zostało ugniecione walcem radzieckiej drogowej brygady remontowej, którym ubijano asfalt – co prawda długo się nie trzymał, ale okresowo go uzupełniano.
Bez wątpienia historia jest dla Czortkowa ważna, być może miast bez historii w ogóle nie ma.
Wikipedia podaje, że według stanu na 1931 rok z 19 000 mieszkańców Czortkowa 22,8% stanowili Ukraińcy, 46,4% – Polacy, 30% – Żydzi. Synagoga rabiego Szapiro i synagoga rabiego Friedmana, stare nazwy ulic, wspomnienia Florance Meier Leibich to wszystko, co pozostało po Żydach. Znani czortkowianie to przede wszystkim Żyd Szlemke Horowitz, rabin Nikolburgu, Pinkas Horowitz, rabin frankfurcki, Karl Emil Francoz, niemiecki pisarz, i Lee Strasberg; jasne, że był tam żydowski sztetł, a w czasie wojny getto, gdzie przebywało 500 osób, które wywieziono do obozu śmierci w Bełżcu. A także znana czortkowska chasydzka dynastia, którą założył Dawid Mosze Friedman. W Brooklinie, przechodząc obok sklepu Friedmanna, myślę, że ci Friedmanowie są z Czortkowa, kiedyś zapytam…
Moja nowa znajoma z New Rochel, osiemdziesięcioletnia Mrs Grigel, w tej części swego sklepu, która oddzielona jest od kupujących ciężką kotarą, stoi oparta o stół i rozmawiam z nią o Czortkowie. W sklepie, który znajduje się przy jednej z centralnych ulic tego miasteczka w pobliżu Nowego Jorku, już od kilku dziesięcioleci sprzedaje różne zasłony, naczynia, firanki i inne rzeczy. Na drewnianym stole igły, nici, szpulki, dwie maszyny do szycia, bo czasami klienci od razu chcą podłożyć kupione firanki stosownie do rozmiaru swoich okien i sufitów. Mówi ze mną po ukraińsku, cytuje z pamięci Łesię Ukrainkę i zatapia się we wspomnieniach – razem powracamy do Czortkowa lat 40., wchodzimy do getta, dokładniej to ona wchodzi, bo to nie mój czas i ja tam wstępu nie mam. Jej zwilgotniałe oczy, drżące usta i siwe rachelowe włosy wokół szlachetnej twarzy, która zachowała lekki ślad dawnej urody, opowiadają mi o Czortkowie, jej mieście i moim, naszym wspólnym mieście, choć to moje i jej oddalone są i oddzielone latami.
Wbrew wszelkim pretensjom i stereotypom, jakie dziś istnieją między Ukraińcami i Żydami, wydaje mi się, że rozmawiam z kobietą ze wsi, bo jej mowa jest na tyle nasycona miejscowym akcentem, że czasami mam wrażenie, że to moja babka jakoś zatrzymała się w New Rochel i opowiada mi historie ze swojego życia, które ułożyły się w jej pamięci.
Jednak mam przed sobą smutne oczy Racheli.
Czasem gubi się w językach i mówi po polsku albo wtrąca angielskie słowa, czasami jej wilgotne spojrzenie i czerwone żyłki w oczach robią się suche, czasami jej słowa stają się niezrozumiałe…
(…)