Jan Władysław Woś. Homer

Spis treści numeru 1/2009

Homer

 

Strażnik otworzył ciężkie metalowe drzwi i bez słowa popchnął mnie do celi: „Macie nowego”. Po chwili usłyszałem za sobą ostry chrzęst klucza w nienaoliwianym od lat zamku. W celi panował obrzydliwy zaduch. Odór niemytych ciał mieszał się z oparami dymu tytoniowego, smrodem ludzkich odchodów, rozkładającej się uryny i chlorowanego wapna, którego używano do dezynfekcji. To było pierwsze wrażenie. Zawsze bowiem byłem czuły na zapachy, co w normalnych warunkach nie ułatwiało mi życia, a tu w więzieniu stało się koszmarem.
Cela nie była duża: około pięciu metrów na sześć. Prawie pod sufitem, wysoko (stare budownictwo, pomyślałem), było małe zamknięte okno z podwójną kratą, za którym jaśniał kawałek nieba. Podłoga betonowa. Znaczną część celi wypełniało pięć żelaznych piętrowych prycz ze spłaszczonymi ze starości materacami; poza tym dwie drewniane ławki, pięć zydli i blaszany kibel z drewnianą pokrywą. Tuż przy drzwiach na ścianie z prawej strony półka na talerze i zlew z bieżącą wodą.
Stałem zakłopotany i nieporadny niczym prawdziwy symlicjusz, nie wiedząc jak mam się zachować. Z niekłamanym zainteresowaniem i źle udawaną obojętnością spoglądało na mnie dziewięć par oczu. Na moje pozdrowienie odpowiedziano zdawkowymi mruknięciami. Nikt się nie podniósł, aby mnie powitać. Więzień siedzący na zydlu przy zlewie wskazał ręką jedno z dolnych legowisk na środkowej pryczy: „To jest wolne”. Po chwili podszedł do mnie jeden z więźniów. Słuszniej byłoby powiedzieć, przydyrdał drobnymi kroczkami. Śmieszył mnie ten dziwaczny sposób poruszania się, odpowiedni dla dziecka, a nie dla dorosłego mężczyzny.
– Jestem Tadek Słowik z ulicy Ząbkowskiej. Witamy, witamy towarzysza niedoli. Na długo władzunia zainstalowała u nas kolegę?
Więzień miał około 60 lat i widać było, że dbał o swój wygląd. Był starannie ogolony, a szczecinowate siwe włosy miał rozczesane na obie strony idealnego przedziałka na środku głowy. Dłużej niż należało przy powitaniu trzymał w swych dłoniach moją rękę.
– Łapki mamy delikatne, nie przyzwyczajone do pracy, jak ulał do łaskotania dziwek i do gry w karty. Widać od razu, że szanowny kolega nie z branży robotniczo-chłopskiej, a inteligent. Bródka też to poświadcza.
Obmacywał mnie swymi rozbieganymi oczyma, niczym lekarz wojskowy podczas badania rekrutów. I gadał, gadał bez przerwy. Wkrótce poznałem nie tylko jego historię, ale i dzieje wszystkich moich współtowarzyszy: czterech morderców, trzech złodziei i dwóch kasiarzy złapanych przy „mokrej robocie”; rozpruli nie tylko pancerną kasę, ale i brzuch strażnika. Na ich szczęście, choć niektórzy mówili na nieszczęście, udało się go uratować. Gdyby zmarł, nie byłoby świadka napadu i mogliby gadać, cokolwiek by się im żywnie podobało. Seniorem w odsiadce był Tadek. Spędził w różnych więzieniach znaczną część swego życia. Poznał ponad 30 zakładów penitencjarnych i chętnie o nich ze znawstwem eksperta opowiadał. Mógłby na podstawie własnych doświadczeń napisać przewodnik po polskich więzieniach. Na ostatniej sprawie dostał 16 lat, miał do odsiedzenia jeszcze 12.
Tadkowi trudno było usiedzieć spokojnie. Jeżeli z kimś nie rozmawiał, to łaził, zaglądał. Był w ciągłym ruchu. Poruszał się po celi bezszelestnie niczym kot. Przygładzał często włosy, sprawdzając w nieistniejącym lustrze, czy są w należytym porządku. Dotykał półki na talerze, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma na niej kurzu. Egzaminował z wielką uwagą kibel, drzwi, okno i betonową podłogę. Robił to setki razy dziennie. Trudno mu było również zachować milczenie. Co i raz próbował zacząć z kimś rozmowę. Zwykle na próżno. Więźniowie znali już wszystkie jego historie i nie traktowali go poważnie. Tadek Słowik bezustannie i niestrudzenie – można by nawet powiedzieć – namiętnie szukał słuchaczy dla swych opowieści, wyznań i oskarżeń. Miał swoisty sposób wyrażania się, typowy dla zanikającego już w tym czasie lumpenproletariatu z dawnych robotniczych przedmieść Warszawy. Wdzięcznego i cierpliwego słuchacza znalazł we mnie. Już w pierwszym dniu mego pobytu w więzieniu opowiedział mi swą historię.
– Bo, proszę pana szanownego, to są łachudry bez kultury i człowiek z obyciem towarzyskiem w normalnych warunkach nie powinien na nich nawet patrzeć. A ja obycie w świecie posiadam, bo musi pan wiedzieć, że moja matka pracowała w sektorze państwowym i była sprzątaczką w szkole na Kawęczyńskiej. Z tegoż powodu i ja miałem kontakty z nauczycielstwem. Czasem, kiedy trza było, odniosłem jakąś paczkę pod wiadomy adres albo zwaliłem węgiel do piwnicy, albo skopałem ziemię w ogródku. Zawsze mnie zapraszano do roboty. Panie Tadku to, panie Tadku owo. Nie powiem, żeby mnie nie ceniono. Musi pan wiedzieć, że podobałem się babom i niejedna do mnie wzdychała. Teraz też nie mogę powiedzieć, żebym się nie podobał, ale przed laty byłem prawdziwy galant i mogłem mieć wszystkie dziwki, na jakie przyszłaby mi ochota i nie tylko ze Szmulowizny. W swoim czasie poswawoliłem sobie, poswawoliłem porządnie, nie mogę narzekać. Poza tym obracałem się w środowisku śródmiejskim. Bo ja, panie szanowny, od urodzenia mieszkam w samym centrum Szmulek, nie tam gdzieś na peryferiach, ale na głównej ulicy, na ulicy Ząbkowskiej. Cała moja familia stamtąd pochodzi i podobnie jak ja była znana i szanowana, bo moja babka miała na Kawęczyńskiej magiel ręczny i elektryczny. Od wczesnego ranka do późnego wieczora firma babki była pełna ludzi. Kogo ja tam nie poznałem! Wszystkich, dosłownie wszystkich! Mieszkanie też posiadam jak należy, na parterze, ale okna apartamentu można otworzyć, kiedy się chce, bo we framugach są kraty, solidne kraty, i żadna nieproszona menda, nawet gdyby ją naszła ochota, nic z domu mi nie podwędzi. Poza tym mam wszystkie wygody: na korytarzu bieżącą wodę, a w podwórku obszerny wychodek i nie trzebuję latać za potrzebą w krzaki ani za parkan albo do piwnicy. W tym samym domu jest też lokal Trojakowej, nie żadna, broń Panie Boże, garkuchnia z wyszynkiem dla hołoty, ale prawdziwa restauracja, gdzie bywa wyborowe i dystyngowane towarzystwo nie tylko z centrum, ale i okolic i gdzie można przy półitrze i daniach zimnych lub gorących kulturalnie się zabawić. Jednym słowem luksus! W oficynie jest, niestety, kilka mieszkań zajętych przez typy nie z naszego środowiska, gmin bez kultury, i to właśnie oni są przyczyną mojego nieszczęścia, przez nich, przez tych zafajdanych, psia ich mać, sąsiadów, teraz tu siedzę. Panie szanowny, siedzę niewinnie i to mnie właśnie tak cholernie denerwuje. Prawdziwa spiritualna katorga. Bo ja, kochanieńki, znalazłem się tu przez przypadek. Przez durny przypadek. Detalicznie ja to panu szanownemu teraz objaśnię. A wszystko było tak.
Szczęśliwy, że ma słuchacza, Tadek ze swadą kontynuował swą historię.
– Jadźka Śledziakówna, ta z pierwszego piętra, zaprosiła mnie na imieniny. Nie mogłem nie pójść, bo jak już panu szanownemu powiedziałem, ja mam towarzyskie otrzaskanie i potrafię się znaleźć. Nie przeszkadzało mi nawet i to, że solenizantka puszcza się z byle kim i jest kurwą. Jej sprawa. Poszedłem na imieniny wyrychtowany jak trza: rano się dokładnie ogoliłem, włosy wypomadowałem i ułożyłem w ząbek (tu w ulu zmieniłem fryzurę, bo włosy mam za krótkie), kamasze też ozułem odświętne i odpowiednio na okazję wyglancowane (gumki po bokach już się trochę obluzowali, ale nie było tego widać). I nie z pustymi poszedłem grabami. Zaniosłem solenizantce owalną ramę, którą znalazłem przez czysty przypadek na korytarzu w mieszkaniu tego cholernego konowała z Targowej numer 7. Potem, w czasie procesu ten pętak gadał, że ramę ukradłem razem z futrem. Futro rzeczywiście wziąłem, bo nie zapłacił mi, jak należało, za uporządkowanie strychu, a pusta rama walała się nikomu niepotrzebna i tylko przeszkadzała, więc ją zabrałem. Zamiast być mi wdzięczny, że mu uwolniłem korytarz od zawady, ta łachudra jeszcze mnie oskarżyła o przestępstwo. Żadnej kradzieży nie uskuteczniłem.
W mieszkaniu Jadźki wszystko było przygotowane jak należy i szykowała się porządna wyżerka. Na stole zagrychy skolko ugodno. Było więc wszystko, czego dusza zapragnie: jajeczka na twardo w sosie musztardowym, palce lizać, panie, śledzie w oleju, w śmietanie, w occie, wszystkie z cebulką, zimne nogi wieprzowe z majerankiem, różne salcesony. I włoski, i czarny, i brunszwicki, fiut był także. Poza tym miały być także ciepłe dania: flaki z pulpetami, gołąbki i pieczeń rzymska. Tak zapowiadała Jadźka, ale ja tych ciepłych dań ani nie jadłem, ani widziałem, bo scysja miała miejsce zaraz na początku przyjęcia. W pokoju było nas troje: ja, solenizantka i Józiek, wie pan, ten zezowaty szewc z oficyny, który z Jadźką od kilku tygodni regularnie zaspakaja swe cielesne zapotrzebowanie. To cholernie durny żłób, ciołek, brak mnie słów na określenie tego cepa – perorował Tadek – a poza tym nie człowiek, tylko łachudra bez bontonu. Pomimo że mieszka od kilku lat w naszej stolicy, niczego się nie nauczył i nawet gadać porządnie nie potrafi. Wypiliśmy po lufce, zakąsili śledzikiem i niby wszystko dobrze.
A tu nagle, panie szanowny, Jadźka zaczęła robić uwagi na temata zapachowe i „Wody leśnej”, którą skropiłem obficie włosy, żeby je ułożyć w ząbek (pomadę dałem potem, sprecyzował). Rozdziawiwszy japę z szyderczym uśmiechem mówi mi, że śmierdzę jak gówno w lesie. Zatkało mnie, panie szanowny. Co ja mówię, zatkało, zatkało to mało, myślałem, że szlag mnie trafi, ale że znam przepisy salonowe, więc myślę sobie, Tadziu, spokojnie, tylko spokojnie. Mówię grzecznie do tego szewczyny: „Panie Józefie, proszę zwrócić uwagę pannie Jadwidze, żeby nie obrażała gości”. A on nic, tylko dalej konsumuje włoski salceson. To ja jeszcze raz, ale już głośniej, mówię do tego żłoba, żeby dał Jadźce lekcję bontonu, ale i tym razem nic nie wskórałem. Żre salceson i udaje, że nic nie słyszy. Jadźka natomiast zaśmiewa się i gada: „Józeczku, ten pacan chyba do ciebie pije”. A ten dalej konsumuje salceson i uśmiecha się jak Maniek Głupol. Wyobrażasz pan sobie, ja pacan.
Jadźka miała szczęście, że baba, gdyby mi tak powiedział jakiś chłop, to od razu bym mu dowalił jak należy, ale ja, panie szanowny, kobity nawet kwiatkiem bym nie uderzył, a co dopiero ręką. Musiałem jednak coś zrobić, żeby nie wyjść na niemotę czy jakąś inną pierdołę. Ściągnąłem więc ze stołu obrus, zakąski się na ziemię posypali i natłukło trochę szkła i fajansowych skorup, to prawda, ale chodziło przecież o ważniejszą sprawę niż śledzie, salaterki i salcesony. Obrusem owinąłem lewą rękę, wie pan szanowny, jestem mańkut od urodzenia, i buch Jadźkę w łepetynę raz i drugi. Ta zaczęła drzeć mordę, chwyciła za widelec i ru do mnie z łapami. Nie przelewki, myślę sobie, ta wariatka może jeszcze mi zrobić krzywdę i uszkodzić ciało albo, co gorzej, zeszpecić na amen wizerunek i wystawić na pośmiewisko. Myślę sobie, Tadziu uważaj, bo mogą cię jeszcze kaleką uczynić i będziesz latał do ubezpieczalni w charakterze inwalidy.
W międzyczasie doskoczył do mnie Józiek, ale jego załatwiłem jednym stuknięciem syfona w globus. Runął na ziemię jak bela. Ryj miał potem przez wiele dni ubarwiony na ciemny mahoń. Widziałem to na własne oczy, ponieważ siedzieliśmy początkowo w areszcie na tym samym piętrze. Zafajdany obrońca! Jadźka tymczasem dalej skacze mi do oczu z widelcem i drze się wniebogłosy. Dołożyłem jej więc jeszcze kilka razy, ale skutek był żaden. Darła się coraz głośniej. Jak wyciszyć tą babę, myślę, i nie uderzyć jej ręką. Panie szanowny, podwinęła mi się pod rękę pozłacana rama, którą przyniosłem w prezencie i nią wyciszyłem Jadźkę jednym lekkim uderzeniem. Wystarczyło jedno rymnięcie w główkę, żebym skonał, jeżeli mówię nieprawdę, jedno rymnięcie i zamilkła od razu. Ale to nie koniec afery, panie szanowny. Z kuchni, gdzie fryzowała sobie włosy moczone w piwie, wyskoczyła stara Śledziakowa, matka Jadźki, z pogrzebaczem i ta też do mnie. Ładna rodzinka, myślę sobie, córka skacze do gościa z wiedlcem, a mamusia, fałszywa blondyna, z pogrzebaczem. Dopiero bym wyglądał z przedziurawioną głową. Niedoczekanie wasze, handlary bez bontonu! Gadziny! Nie zrobicie ze mnie inwalidy.
Chcąc nie chcąc, ale zmuszony okolicznościami i w obronie własnej, złapałem starą za zmoczoną w piwie fryzurę i łup o ścianę, ta się drze: chrześcijanie, rodacy, córkę mi mordują, to ja ją jeszcze raz o ścianę, i jeszcze raz… No i panie stało się. Zamilkła. Mówili potem, że pękła jej łepetyna. Fantazja, kochany panie. Fantazja i bujda. Przecież nie raz czy dwa stuknąłem kogoś głową o ścianę i kończyło się na małym czy większym skaleczeniu lub poszwankowaniu, ale nigdy pęknięciu łba wewnątrz, wiem, co mówię, mam praktykę i wyczucie w rękach. Nieraz się przecież kogoś tym sposobem wyciszyło i nie było problemu. Ona miała czaszkę osłabioną przez alkohol i brak witamin. Ja wiem swoje i wiem dobrze. Bo trzeba panu szanownemu wiedzieć, że matka Jadźki była osobą wysoce trunkową i wypijała kilkanaście lufek dziennie, a w święta i przy różnych specjalnych okazjach to nawet i więcej. Na bazarze Różyckiego, gdzie sprzedawała pokątnie pyzy i flaki, piła codziennie z klientami. Bo ona, panie szanowny, pomimo lat była nadal w pretensjach i myślała, że pijąc z chłopami podłapi dla siebie jakiegoś apsztyfikanta na stałe. To wódeczka zniszczyła jej czaszkę, nie ja. Potem u prokuratora i w sądzie zaczęli gadać, że stara Śledziakowa zmarła w wyniku pobicia, ale to przecież nieprawda, bo ja kobity nawet kwiatkiem bym nie uderzył i jej też nie uderzyłem. Był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nie było żadnego morderstwa! Miała miejsce jedynie sąsiedzka sprzeczka zakończona zgonem jednej ze stron. Potem, na moje nieszczęście, sędzina poplątała wszystko, ale panie szanowny, to nie była baba, to była suka. Bo musi pan wiedzieć, że w czasie rozprawy…
Wywody Tadka Słowika przerwało wejście strażnika, który nakazał wynieść kibel.
Gdzie ja się znalazłem? Kiedy się przebudzę z tego koszmarnego snu? Nie był to jednak sen. Zaledwie kilkadziesiąt godzin wcześniej byłem na Wydziale i z moimi rozdyskutowanymi kolegami wiodłem spory na temat koncepcji estetycznych Romana Ingardena, a teraz jestem w towarzystwie morderców i złodziei i słucham opowieści wygadanego bandziora ze Szmulowizny.
Aresztowano mnie poprzedniego dnia na ulicy wczesnym popołudniem, kiedy wracałem z matką do domu. Na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej podeszło do nas dwóch umundurowanych milicjantów i ze słowami „pan pozwoli z nami”, bez jakichkolwiek wyjaśnień zabrali mnie do stojącej w pobliżu warszawy. Nie próbowałem się opierać. Było to bezcelowe: milicjanci trzymali mnie pod pachami z obu stron. Matka narobiła krzyku, próbowała mnie bronić i uczepiwszy się mojej ręki, starała się mnie zatrzymać. Odtrącono ją i płaczącą zostawiono na chodniku wśród dość licznych gapiów. W samochodzie na moje protesty, a potem pytania milicjanci nie reagowali. Jeden z nich, młodszy, wyraźnie rozeźlony, dał mi porządnego szturchańca łokciem i powiedział, żebym przestał gadać. Jechaliśmy na sygnale, jak karetka pogotowia po chorego albo straż ogniowa do pożaru. W przeciągu kilkunastu minut znaleźliśmy się w dobrze mi znanym z widzenia złowrogim Pałacu. Bez jakichkolwiek wyjaśnień sprowadzono mnie do podziemi i umieszczono w pojedynczej celi bez okna i z betonową podłogą. Zabrano mi krawat, pasek i sznurowadła. Cela malutka: cztery kroki na dwa. Niezwykle silna żarówka u sufitu jak reflektor oświetlała drewnianą pryczę, stołek, kibel i kran ze zlewem. Zostałem sam w smrodzie i pełnym świetle, niczym główny aktor na scenie. Buntowałem się przeciwko bezprawiu, ale byłem bezsilny i bezradny. Zdawałem sobie sprawę, że mój wewnętrzny bunt nie zda się na wiele, ale miałem również świadomość, że jest dla mnie ważny i że nie zachowuję się biernie. Wszystko stało się tak nagle, niespodziewanie, błyskawicznie. Byłem przekonany, że zatrzymano mnie pomyłkowo i że wkrótce wszystko się wyjaśni i będę mógł wrócić do domu. W celi panowała przejmująca cisza. Nie dochodziły mnie żadne odgłosy, szmery, głosy. Wydawało mi się, choć być może było to jedynie przewidzenie, że ktoś mnie obserwował co pewien czas przez judasza. Położyłem się na pryczy i nie wiem, kiedy zasnąłem.
Obudziło mnie szarpanie za ramię. W celi było dwóch umundurowanych milicjantów. Panie student! Koniec tego wylegiwania się! Idziemy! Zabrali mnie ze sobą na górę. Być może na pierwsze, a może drugie piętro osławionego Pałacu. Trudno mi było zorientować się, na jakim poziomie znajdowała się cela, w której mnie umieszczono. Nie w głowie było mi liczenie schodów i pięter. Wkrótce znalazłem się w dużym pokoju ze szczelnie zasłoniętymi ciężkimi kotarami oknami. Za biurkiem siedział cywil w średnim wieku. Wygląd miał niezwykle schludny: dokładnie ogolony, ostrzyżony, ubrany w szary dwurzędowy garnitur znakomicie skrojony, choć może troszeczkę za szeroki w barach. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Poprosił z naturalną uprzejmością, żebym usiadł. Spytałem, dlaczego zostałem aresztowany? „Nie jest pan aresztowany, a jedynie zatrzymany do wyjaśnienia”. To „wyjaśnienie” trwało cztery miesiące i w urzędowym języku było określane jako „prewencyjne ubezwolnienie”.
Rozpoczęło się przesłuchanie. Imię, nazwisko, imię ojca, data i miejsce urodzenia, adres, zawód… Elegant poinformował mnie, że jestem zamieszany w zbiorową akcję, mającą na celu ośmieszanie polskich przywódców partyjnych i rządowych, publiczne szydzenie z kierownictwa bratnich partii oraz rozpowszechnianie informacji szkodliwych dla interesów państwa. W pierwszej chwili oskarżenie wydało mi się głupim żartem, ale, niestety, nie był to żart, o czym się wkrótce przekonałem.
Przesłuchanie trwało kilka godzin. Elegant zadał mi mnóstwo pytań o ludzi, których nazwisk nie znałem. Interesowały go przede wszystkim osoby, które ponoć poznałem w czasie mego pobytu w Rabce. Byłem tam przez miesiąc w sanatorium na leczeniu, ale moje kontakty z kuracjuszami były okazjonalne i z nikim nie zawarłem bliższej znajomości, nawet z mymi przygodnymi kolegami z pokoju. Pokój był trzyosobowy, oprócz mnie mieszkał tam jakiś student z Akademii Wychowania Fizycznego i asystent któregoś z wydziałów ekonomii. Nie byli to ludzie, z którymi mógłbym utrzymywać jakieś kontakty towarzyskie. Nie mieliśmy żadnych wspólnych tematów do rozmów. Śmieszyło mnie ich uganianie się całymi dniami i wieczorami za łatwymi kobietami, babami, jak mówili. Chodziło im jedynie o seks, a nie o żadne amory. Mieli podobno własne dziewczyny, w których byli zakochani. Zwykle podczas obiadu opowiadali o swych erotycznych wyczynach i licytowali się, który miał więcej orgazmów. Obydwaj byli inteligentni, mieli poczucie humoru, więc i ich opowieści były zwykle dowcipne i zabawne. Nigdy jednak nie doszło między nami do rozmów na tematy polityczne. Nigdy nie opowiadaliśmy sobie kawałów. Przesłuchujący mnie elegant był jednak przekonany, że nie mówię prawdy i nie chcę zdradzić nikogo, kto brał udział w antyrządowym spisku. Odprowadzono mnie wreszcie skołowaciałego do celi i tego samego dnia przewieziono do dobrze mi znanego z zewnątrz więzienia w centrum miasta. Setki razy szedłem wzdłuż więziennego muru, myśląc niekiedy o tych, którzy znajdowali się po drugiej stronie. Nie przypuszczałem, że i ja się tam kiedyś znajdę. Po sprawdzeniu personaliów zaprowadzono mnie do celi na drugim piętrze, celi morderców i kasiarzy, gdzie spędziłem 122 dni.
 (…)