Leszek Mądzik. Anioł stróż

Spis treści numeru 1/2009

Anioł stróż

 

Te dwa tygodnie w kwietniu 2008 r. upłynęły bardzo szybko. Nie tylko dlatego, że codzienne spotkania ze studentami teatrologii uniwersytetu w Limie były bardzo udane, ale głównie ze względu na urodę słonecznej peruwiańskiej stolicy, której połowa mieszkańców to kołująca nad miastem rzesza ptaków, a reszta populacji to istoty pragnące codziennie wody. Deszcz tu nie pada prawie wcale. Gasić pragnienie muszą nie tylko ludzie, ale i bujna przyroda.
Miałem przed sobą jeszcze dwa dni. Warsztaty wieńczyło wieczorne spotkanie w tawernie, urozmaicone muzyką disco i śpiewami łączącymi tradycję Inków i witalną naturę Hiszpanów. Mój pobyt w tej przestrzeni zagospodarowanej przez studentów nie trwał zbyt długo, około północy znalazłem się w gościnnych progach naszej ambasady i żyłem już myślami o wyprawie, która czekała mnie w najbliższych dwóch wolnych od zajęć dniach. Ta sobota i niedziela miały być kulminacją mojego pobytu w Peru. Jeszcze przed przybyciem na ów południowy kontynent miałem pragnienie dotarcia do tajemniczych, pływających po wodzie wiosek. Titikaka, najwyżej położone w górach jezioro żeglowne, odległe jest o ponad tysiąc kilometrów od stolicy kraju. Dzięki jednemu z biur turystycznych wczesnym sobotnim rankiem udałem się na tę intrygującą wyprawę. Pobyt na lotnisku się dłużył, może dlatego, że o wiele za wcześnie się tam pojawiłem. Strój lokalny przeplatał się z „cywilizowanym”, mieszczańskim ubiorem ludzi biznesu.
Wodziłem wzrokiem po potencjalnych współpasażerach i co chwilę wpatrywałem się w mały monitor nad ich głowami, który miał obwieścić zapowiadany po hiszpańsku lot do Juliaca. Ożywienie wśród oczekujących było znakiem, że podróż niebawem się zacznie. Zawsze cieszyła mnie informacja na bilecie anonsująca miejsce przy oknie, ale tym razem radość była wyjątkowa, gdyż pogoda była słoneczna, widoczność dobra, a powietrze jakby rozrzedzone.
Mogłem wyraźnie śledzić najeżone skałami szczyty Andów. Ileż to myśli przychodzi, gdy się na wszystko patrzy z góry. Bacznie przyglądałem się ośnieżonym wierzchołkom, wijącym się dróżkom i co jakiś czas małym osadom czy ledwo widocznym pojedynczym domostwom. Była to obserwacja natury i przejawów życia doskonale równoległa, w różnych miejscach.
Słońce, które rozświetlało dość surowy pejzaż, w połączeniu z komfortem, jaki miałem w roli obserwatora w bezpiecznym wnętrzu, jeszcze bardziej wyzwalało we mnie stan abstrakcyjnego uduchowienia. Dopiero obniżenie lotu i coraz wyraźniejsze płachty czerwonej ziemi, a w pewnym momencie i sylwetki ludzi przywołały mnie do rzeczywistości. Koła dotknęły płyty lotniska. Kiedy go opuszczałem, wydawało mi się bardzo małe, a posadzenie na nim tak wielkiej maszyny wręcz niemożliwe. Wysiadło nas niewielu. Po chwili wszyscy znikli. Ja oczekiwałem przewodnika trzymającego kartkę z moim nazwiskiem. On miał przygotować dalszy program wyprawy.
Przyglądałem się stojącym za barierką tubylcom, wypatrując w każdym tego, któremu oddam się w opiekę. Choć pojawiło się parę nazwisk na tabliczkach trzymanych w rękach, żadne z nich nie przypominało mojego. Po chwili w tym cichym, położonym w górach miejscu znalazłem się sam. Żywiłem nadzieję, że może mój przewodnik jest jeszcze w drodze na spotkanie.
Ale pojawił się też niepokój, który coraz bardziej mnie ogarniał. Bezradność sięgała zenitu, bo i mój hiszpański nie był godny zrozumienia, i telefon nie reagował na drżący głos, którym próbowałem wyjaśnić zaistniałą sytuację.
Baczny obserwator z jednego z okien lotniska dostrzegł moje coraz bardziej nerwowe zachowanie w tym monodramie. Podszedł i życzliwie zapytał, w czym mógłby mi pomóc. Kiedy językiem migowym, a może bardziej wymownym wyrazem twarzy wytłumaczyłem mu problem pokazując bilet lotniczy, wiedziałem, że nie ma dla mnie dobrej wiadomości. Biorąc mnie za rękę skłonił do biegu w stronę płyty lotniska. Kiedy bezradnie rozłożył ręce, domyśliłem się znaczenia tego gestu. Pochopnie wysiadłem z samolotu za wcześnie, gdyż miejsce, w którym teraz przebywam, było tylko miejscem międzylądowania. Gdy wbiegliśmy na pas startowy, zaledwie mała srebrna plama przypominająca wzlatującego gołębia oddalała się w powietrzu.
Los był mi dotąd życzliwy w trudnych sytuacjach. I ten młody Peruwiańczyk też okazał się dobrym aniołem. Szybko zawiózł mnie do pobliskiego miasteczka na dworzec autobusowy, by tam biegać od stanowiska do stanowiska wykrzykując głośno nazwę miejscowości, do której już od pół godziny leciał „mój” samolot. I jak się okazało – był jeszcze jeden autobus. Za 10 minut miał odjazd. Zawierzyłem mu do końca, nie bardzo wiedząc, dokąd jadę. Raz na tydzień taki zdezelowany wrak, zabierając po drodze biednych ludzi z górnych partii Andów (około 3000 m. n.p.m.), stając co pół godziny w coraz biedniejszych wioskach, zmierzał przez noc dróżkami do miasta Juljaca. Tam na dworcu czekał ciemnowłosy niewysoki mężczyzna z karteczką „Leszek Mądzik”. Tak anioł stróż zadbał o finał mojej 400-kilometrowej nocnej wyprawy przez góry.
Nie zostawił po sobie śladu ani nazwiska. Ale będę go pamiętał bardziej niż cudowne jezioro Titikaka i mieszkańców pływającej po nim wioski.
Lublin, 2 lutego 2009 r.