Ryszard Lenc. El Bailarin (Tancerz)

Spis treści numeru 4/2008

El Bailarin (Tancerz)

 

Pokój, szeroki ledwie na dwa kroki, długi zaś na cztery i trzy czwarte, był sypialnią, jadalnią, salonem, kuchnią, palarnią, miejscem do pracy (gdy trafiała się jakaś praca, więc rzadko), takim all in one, i tylko (na szczęście) nie był kiblem, bo kibel był na półpiętrze, wspólny dla kilku lokatorów. Pavel wynajmował ten pokój od dziesięciu lat, a dokładnie – pamiętał dobrze – od dziesięciu lat i dwóch miesięcy. Wszystko jedno, rzecz w tym, że mieszkał tu od bardzo dawna, więc te wymiary zostały sprawdzone – i to wielokrotnie – z absolutną precyzją. Raz-dwa, raz-dwa-trzy-cztery-i. Można tak chodzić do znudzenia. Liczba dziesięć – gdy to sobie uświadamiał – porażała, więc jednak nie wszystko jedno. Podobnie nie jest obojętne, jak się pisze jego imię, ale Pavel jest dla tych tutaj łatwe do napisania i do wymówienia. Poza tym to imię poniekąd międzynarodowe. A tak jest lepiej, znacznie lepiej. Praga, Warszawa, Lublana – kogo to obchodzi. Raz-dwa. Raz-dwa-trzy…
Przez szybę wąskiego okna, powalaną ptasimi odchodami i owadzimi ciałkami oraz farbą złuszczoną i wypłukaną już mocno przez deszcz, zapewne kiedyś czerwoną jak rewolucyjna krew, którą ktoś chciał napisać (bo nie dokończył): „Che. No pas…” (więc niestety przeszli albo skończył się alkohol), więc przez tę poszarzałą i od tego całego brudu, i ze zwyczajnej starości szybę Pavel spoglądał codziennie w tamto, inne okno. Ogromne, zamknięte połyskliwą szklaną taflą. Tamto okno – na tym samym poziomie pierwszego piętra – było inne, bo i dom był inny, nie taki jak jego odrapana, nie odnawiana od lat czynszowa kamienica z trzema dziesiątkami niewielkich mieszkań i pokoi do wynajęcia, na rok, na miesiąc, na godzinę. Różnym leniom i nieudacznikom na zasiłku, pożal się Boże artystom, niebieskim ptakom, wariatom z połamanymi życiorysami i wariatkom z przetrąconymi nadziejami, wesołym dziewczynom z sąsiedniej dzielnicy i ich smutnym klientom, ale przede wszystkim imigrantom takim jak on – na mniej lub bardziej tolerowanym pobycie. Z Europy, z tej drugiej Europy, jeszcze nie tak dawno gorszej i obcej, z Afryki, Azji, bliższej i dalszej, z różnych Półwyspów, Wysp i Wysepek, wreszcie z miejsc takich, co to nie wiadomo nawet gdzie są na mapie (a zatem i w świecie), jeśli w ogóle gdzieś są.
Tamten dom był inny – zadbany, cichy i stateczny. Parter i pierwsze piętro podnajęto na skład czy magazyn, od drugiej kondygnacji w budynku mieściły się jakieś biura, z osobną klatką schodową i wejściem; te nie interesowały Pavla – były poza jego zasięgiem. Okna dwóch niższych pięter domu były stale przysłonięte: roletami, żaluzjami, jego zaś okno – wielką, ciemną zasłoną. Pod dom podjeżdżały – parkując ostrożnie w wąskiej uliczce i tarasując jeden z chodników – półciężarówki i vany, z których wyładowywano różne skrzynki, kartony, paki i paczki. Inne samochody zabierały te towary po paru dniach, paru tygodniach. Magazyn obsługiwało kilku spokojnych, pracowitych ludzi, ubranych w czyste, jednakowe uniformy; manewrując wózkami widłowymi sprawnie rozładowywali i napełniali auta. Pavel lubił przyglądać się ich bezszelestnej, zorganizowanej pracy i wyobrażał sobie, jak rozkładają, rozstawiają to wszystko na półkach i regałach w pomieszczeniu (pomieszczeniach?) z jego oknem. Większe na dole, mniejsze na górze, to jasne. Zastanawiał się, co też skrywają te przeróżne kartony i skrzynie, ale oczywiście nigdy nie ośmieliłby się o to spytać ludzi w wykrochmalonych, odprasowanych kombinezonach.
Patrzył więc codziennie na tamten dom, w tamto okno, bo niby gdzie i na co miał patrzeć? Jego zwykły dzień (innych nie było) był uporządkowany: rano najpierw próbowała zbudzić go polewaczka, potem wóz wywożący śmieci, dzieła zniszczenia dopełniał samochód dostawczy małego bistra na rogu. Nigdy nie wyłączał aparatu słuchowego – w takiej dzielnicy nie można być głuchym, zmniejszał jednak natężenie dźwięku, naciągał kołdrę na głowę i drzemał jeszcze chwilę. Włoska aria sąsiada z poddasza odganiała resztki snu; jeśli warunki sprzyjały, Pavel brandzlował się chwilę, zsuwał się z łóżka niechętnie, machinalnie spoglądał w tamto okno (układ świateł na szybie wróżył dobrze lub źle, na ogół źle), machinalnie włączał komputer, schodził do ubikacji (w tym czasie na pewno jest wolna), wracał, mył się w zlewie i golił (raz na tydzień urządzał sobie kąpiel w dużej blaszanej misce), zaparzał dzbanek mocnej czarnej herbaty (rano zawsze pił herbatę i żadna siła nie zmusiłaby go do wypicia o tej porze kawy), zakładał okulary o grubych rogowych oprawkach (musiały być takie, bo cieńsze nie utrzymałyby ciężkich plusowych soczewek, a na dobre plastikowe nie było go stać), i siadał w piżamie przed monitorem. Aby „nawiązać kontakt ze światem” – jak to lubił określać.
Oglądał pobieżnie główne wiadomości. Jeśli pojawiała się informacja o starym kraju – zatrzymywał wzrok i czytał chciwie – często złośliwe i tendencyjne doniesienia redaktorów internetowych serwisów. Sprawdzał pocztę, kasował od razu cały reklamowy i informacyjny spam, przeróżne promocje i wyjątkowe okazje, rzucał okiem, czy jest jakaś wiadomość od jego agenta (jeśli była – czytał mail i robił notatki, zwykle nic nie było) i czy jest może list od kogoś znajomego (nie przychodziły nigdy, bo od dawna nie miał żadnych znajomych, a już na pewno takich, którzy chcieliby mu wysyłać elektroniczną pocztę). Kontrolował stan bankowego konta, przede wszystkim – czy wpłynął już przelew z agencji za zlecenie z ubiegłego miesiąca (na ogół nic nie wpływało), albo (jeśli było tuż po pierwszym, a statystycznie rzecz biorąc – nie było) czy urząd przekazał już jego zasiłek. Jeśli wracało poranne podniecenie – uruchamiał któryś z różowych portali i znów się chwilę masturbował, tym razem na siedząco. Chował pościel, sprzątał to, co pozostało przy łóżku lub pod stolikiem (jeśli było co sprzątać), ubierał się, regulował aparat (już tylko z przyzwyczajenia) i wychodził do bistra na małe śniadanie.
Wypijał – jak wszyscy wokoło – filiżankę kawy z ekspresu (teraz to co innego), zjadał dwa, trzy rogaliki (w starym kraju takich rogali za jego czasów nie było), dzwonił z telefonicznej budki do matki (po śmierci męża mieszkała z najmłodszą siostrą Pavla i jej rodziną w innym mieście), wracał do domu, i jeśli nic nie miał do roboty (na ogół nie miał), przysuwał stary, zdezelowany, ale wciąż wygodny fotel do okna (kupił kiedyś mebel na pchlim targu i był to – bez wątpienia – zakup jego życia). Trochę czytał, podjadał pomarańcze lub mandarynki (lubił je, były smaczne, pożywne i zdrowe), pił kawę parzoną po turecku w szklance (według tradycyjnego sposobu matki) i z cierpliwym znudzeniem obserwował życie ulicy, ożywiając się tylko, gdy pod magazyn podjeżdżały kolejne samochody. Jeśli przyszło zlecenie – tłumaczył szybko tekst (żeby nie przeforsować zanadto oczu), poprawiał i od razu odsyłał agencji, wraz z krótką, standardową umową, po czym niecierpliwie zasiadał na swoim ulubionym miejscu przy oknie.
Późnym wieczorem szedł znów do bistra, zjadał coś na ciepło, zwykle parówki z chrzanem albo stek z ziemniaczaną sałatką, coś, co miało mu przypomnieć stary kraj (nie przypominało), znów telefonował do matki (wieczorem była w lepszym nastroju i nie płakała za ich dawnym życiem, domem z białego kamienia, rzeką, sosnowym lasem i innymi podobnymi bzdurami), włóczył się trochę po ulicach, oglądał wystawy (najbardziej lubił tę w sklepie myśliwskim), zachodził do portu, patrzył na nieruchome już o tej porze żurawie, zatrzymywał się przy bankomacie (jeśli była taka konieczność), zaglądał do księgarni, gdzie rozmawiał chwilę z właścicielem, jakimś panem C. (a może D.), przeglądał ilustrowane pisma i albumy, wstępował do coffee-shopu, odwiedzał jedno z owych małych, obskurnych kin dla takich jak on miłośników sztuki filmowej, obrazów z niezbyt skomplikowaną akcją i wciąż tymi samymi aktorkami i aktorami, lub szedł z którąś z dziewczyn (nigdy nie zabierał takiej do siebie) – zdarzało się to niezbyt często, bo po pierwsze szkoda mu było pieniędzy, po drugie siła doznań nie była nigdy większa niż przed ekranem kompa, po trzecie nie mógł znieść ironicznego, wkręcającego się w jego fiuta wzroku tanich dziwek. Wracał zmęczony i zniechęcony do domu, wstępował czasem po drodze na małego kielicha do krajana, sąsiada z pokoju obok, raz w miesiącu zachodził do rodziny kurdyjskich (jak przypuszczał) imigrantów, zjadał słodkie ciastko i rozgrywał partyjkę warcabów z ojcem rodziny, łakomie, lecz bez żadnej nadziei zerkając na jego najmłodszą córkę, piękną jak sen, kruczowłosą Aziz (może Azis). Czasami w niedzielne popołudnie szedł do katolickiego kościoła, zajmował miejsce pod chórem i drzemiąc słuchał mszy, myśląc raczej o tym, co zobaczył na wystawach sklepowych i o nowych dziewczynach, które niedawno zjechały do miasta.