Leszek Mądzik. Sąsiad

Spis treści numeru 3/2008

Sąsiad

 

Z ulubionego miejsca na tarasie obserwowałem pobliską łąkę. O różnych porach dnia miała inny koloryt, a nawet zapach. Ten ostatni nie tylko wpadał do domu, ale także zapadał w świadomość, czy może raczej – w podświadomość.
Gdy tylko docierałem tu, do Rogóźna, kierowałem spojrzenie w tamtą stronę. Ten obraz przechowywałem w pamięci. Wierzę, że gdyby nie perspektywa, której zwieńczeniem był rysujący się w oddali las, a po drodze niewidoczny rów z wodą, to nie miałbym potrzeby wyjeżdżania letnią porą do Rogóźna. Tu był osobny świat, inny od otaczającego mnie na co dzień. Jakiś kontrast między różnorodnością ludzi, kultur, przyrody, z którą zwykle mam do czynienia, a stałością tego, co tu na mnie czekało. Właśnie to miejsce szczególnie sobie ceniłem. Podróż do tej emocjonalnej enklawy przypominała mi wyjazdy w dzieciństwie do dziadków w Górach Świętokrzyskich, kiedy zaczynały się wakacje. Tu o pewnych sprawach zapominałem, a inne się rodziły jak grzyby po deszczu. Tu też było kojąco, kiedy padał deszcz – mógłby siąpić codziennie. Wilgotność trawy, mokrych liści, przy ich delikatnym drżeniu – to upragniony widok. I coś, co to wszystko łączyło – cisza. Cisza, która pozwalała usłyszeć szelest roślin, różnorodny śpiew ptaków i chyba pozwalała usłyszeć siebie.
Dzisiaj łąka jest skoszona i wyraźnie obnaża ścieżkę, która ją dzieli na dwie części. Wydeptali ją ci, którzy zdążali do pobliskiego kanału Wieprz-Krzna. To były nieliczne postacie, może dwie, trzy w ciągu dnia. Zwykle wtapiały się w wysoką trawę, dziś leżącą w pokosach. Wilgotny zapach przypominał o obfitej urodzie łąki.
Trudno było dostrzec przemierzające ją codziennie ludzkie sylwetki, które grzęzły do połowy w bujnej trawie. Miałem wrażenie, że płyną przez surrealistyczne jezioro.
Dziś brakuje mi jednej postaci, która była stałym elementem tego kadru. Nie mogłem jej przeoczyć, nie tylko dlatego, że barczysta sylwetka górowała nad innymi przemierzającymi ten trakt, ale też ze względu na wyrazistą plamę siwych włosów mocno kontrastującą z zielenią łąki. Lekko pochylony, parokrotnie w ciągu tygodnia zmierzał w kierunku pobliskiego lasu, w którym ginął, jakby się rozpływał.
Wiedziałem, że będzie po kilku godzinach wracał. I ten powrót zwykle nie umykał mojej uwagi, a obraz wzbogacony był wówczas tylko o jeden rekwizyt – kij, który pełnił rolę laski. Osoba wędrowca była mi bliska, odczuwałem z nim jakąś więź. Myślę, że nie zdawał sobie sprawy, jaki rodzaj refleksji i emocji wzbudzał we mnie przy każdym spotkaniu na odległość.
Parokrotnie zdarzyło się, że widząc mnie na werandzie zatrzymał się i zagadnął. Myślę, że to ja bardziej o te przelotne spotkania zabiegałem. Choć były krótkie, to przecież pełne rzeczowych refleksji o życiu i jego doczesnej prozaiczności. Zawsze po takiej rozmowie byłem dobrej myśli. Swoją pustelnię (mały, drewniany domek) miał koło kościoła. Kiedy przyjeżdżałem do Rogóźna, mijając ten domek wiedziałem, czy już tu jest. O jego pobycie świadczyły rozłożone na poręczy białe poduszki i pierzyna, które wietrzyły się po długiej nieobecności.
Teraz, kiedy dotarłem w gorący lipcowy dzień do Rogóźna, żadna biel nie zwiastowała pojawienia się gospodarza tej pustelni. I łąka była uboższa o siwą, charakterystyczną sylwetkę Ojca Alberta Krąpca, mojego rektora.
 Rogóźno, 12 lipca 2008 r.