Białe nieszpory cz. III
Po złożeniu ślubów wieczystych i rozpoczęciu studiów teologicznych uświadomiłem sobie, że wstępuję na drogę zwalczania wszystkich możliwych wątpliwości, jakie życie może mi podsunąć. Mnich to ten – myślałem – który wie najwięcej o Bogu, zna siebie samego, potrafi rozproszyć wątpliwości innych, wiarę uzupełnia rozumem, a rozum wiarą. Na studiach teologicznych zacząłem powoli pojmować, że Bóg to zupełnie niebagatelna sprawa. Nie wystarczy uczyć się o jego przymiotach i powtarzać, że jest: doskonały, wszechobecny, wieczny i wszechmocny. Trzeba przede wszystkim zrozumieć, że istnieje.
Studiując wszystkie pięknie skonstruowane dowody św. Tomasza z Akwinu na istnienie Boga, z czasem zacząłem tracić wiarę w ich skuteczność. Były oparte na zasadzie przyczynowości, na tym, jak to pięknie określa Pismo Święte, iż Bóg powiedział niech się stanie światło i w tym samym momencie zaświeciły słońca, gwiazdy i księżyce. Wiara w takiego Boga jest łatwa, swoim ogromem powala wszystkie stworzenia na kolana. Tak objawiał się w Starym Testamencie. Na skinienie laski Mojżesza rozstąpiło się Morze Czerwone, na dźwięk trąb rozsypały się mury Jerycha.
Ale potem przychodzą dni szare, pospolite, skrzeczą z każdego kąta, a nowe żyrandole nie zapalają się na niebie. Trzeba stąpać po ziemi i twardych grudach, ostrożnie, żeby nie pokaleczyć stóp. Noce stają się szare i jeszcze bardziej mroczne, a aniołowie w ciągu dnia topnieją jak płatki śniegu na trotuarze i mokrych ścieżkach w ogrodzie.
W monotonnej ciszy klasztornej, przerywanej skrzypieniem podłogowych desek lub podczas mało rytmicznych recytacji psalmów każda minuta i sekunda – jak w bajce o diamentach – próbuje przekształcić się w indywidualną wartość. Raz zlewa się z blaskiem świecy przy ołtarzu, żeby mrok nocy jej nie strawił, to znów wychyla się ze szczeliny misternie oplątanej pajęczyną. Pazurki myszy, skradającej się w kuchni do sera, dudnią głośnym echem po wygłuszonym klasztorze. Nigdy nie myślałem, że myśli w głowie mogą zachowywać się podobnie. Słyszę je, jak się ocierają o siebie, przeskakując jedna przez drugą niczym nowo narodzone myszy w małym pomieszczeniu, jak dotykają się rozgrzanymi, różowymi źrenicami. Przez sekundę nie usiedzą na jednym miejscu.
Czasami, jak jestem zmęczony, przybierają płynne, miękkie kształty liter. Jedne, rodem z piekła, wywodzą mnie na pokuszenie, naciskają klawisze, które powodują drżenie w moich lędźwiach i podniecają uśpione chucie. Inne, podobne do baletnic zawieszonych na sznurku pomiędzy chmurami, namawiają, żebym fruwał razem z nimi w powietrzu, w mgłach najczystszej abstrakcji; jeszcze inne, podrażnione szmerem, nakłuwającym błonę słuchową w muszli ucha, poszukują dźwięków czystych, jakiejś symfonii, której Mozart nie zdążył jeszcze utrwalić na papierze nutowym. Są też takie, które jak kowal tłuką młotem w kowadło, żeby do cna zgłuszyć to, co się w mojej duszy dzieje. Chcą, żebym ogłuchł jak pień i resztę życia przedrzemał obok kamienia węgielnego pod kościołem.
*
Gdyby nie te szare strony w brulionie, które mogę zapisać w trudnych dla mnie momentach, dawno już wyniósłbym się z tych murów. Czytając Dzieje duszy świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, myślę, że mógłbym też jak ona wybrać wyższe sfery lotu, wyrzec się naturalnego sposobu bycia i ukrócić ciągłe narzekanie na swój los. Ale czy mądrość życiowa polega na tym, żeby zupełnie rozstać się z pożądliwościami własnego ciała, z nawykiem myślenia własnego rozumu, potępiać w sobie to wszystko, co stanowi o kolorze włosów, naszej skóry, nie utemperowanego do końca charakteru. Jedni rodzą się w ciągu dnia i możemy ich nazwać optymistami, kochają słońce. Ja urodziłem się po północy, w połowie listopada, kiedy księżyc był przysłonięty chmurami, z których prószył śnieg. Jestem więc melancholikiem, czasami wręcz nagannym pesymistą.
Zajęciem, przy którym najlepiej odpoczywam, są szachy. Na biało-czarnym polu mogę zmierzyć się z dobrem i złem. Przeskoczyć na koniu granice, których mój partner dobrze nie zabezpieczył. Ostrzec gońcem króla, że jest w niebezpieczeństwie. Zepchnąć ruchomą wieżą szeregowego pionka z szachownicy, zagrodzić królowej jedyną furtkę, którą mogłaby jeszcze uciec z przygotowanej zasadzki.
Szachy w zakonie są jednak ledwie tolerowane. Trudno jest znaleźć dobrego partnera, który chciałby swoje umiejętności duchowe sprawdzić na symetrycznie rozplanowanym polu. Jakby kwadrat pomalowany na biało lub czarno był symbolem diabelskich sztuczek, narażał mnicha na utratę wiary lub cnoty. Moja zabawa w królewską grę polega często na tym, że gram sam ze sobą. Przechodzę z jednej strony szachownicy na drugą, raz jestem na białym polu, raz na czarnym. Raz wspieram dobrego anioła, wnikam w nieskalaną strategię jego przemyślanych posunięć, a po niezręcznym ruchu biegnę na stronę przeciwnika, analizuję, jak słabe posunięcie skontrować, sprzymierzam się z szatanem, prosząc go, żeby mi podpowiedział zręczniejszy manewr, lepsze wyjście z sytuacji.
Zło często jest bezradne wobec dobra. Daje mi to szansę, żeby przy pomocy anioła szukać odwetu na czarnym polu, na którym przed momentem popełniłem karygodną niezręczność, oddając za darmo gońca zepchniętego w czarną czeluść przez białego piona. Jeżeli mój strateg jest ze mną i nie buja w obłokach, mogę natychmiast umocnić pozycje białych figur przeciwko czarnym. Ale najczęściej bywa tak, że mój anioł przegapia dobre okazje. Zwykła niechęć do głębszej analizy niezbyt czystych posunięć przeciwnika sprawia, że popełniam błąd strategiczny. Łakomiąc się na czarnego gońca, odsłoniłem konia, którym chciałem równocześnie zaszachować króla i zaatakować wieżę na prawym przedpolu.
Rola, jaka zwykle przypada mi w tej grze, jest w jednym i drugim wypadku nie do pozazdroszczenia. Anioł i diabeł posługują się moim ułomnym umysłem, kpią sobie z moich uczuć i pełnego zaangażowania, wpędzają mnie w nałóg trwonienia czasu, bo przecież ta naprawdę inteligentna gra bez żywego partnera może tylko mój umysł zbałamucić i pogrążyć jeszcze głębiej w umysłowej aberracji.
*
Parę minut po poobiedniej rekreacji usłyszałem pukanie do drzwi. Po chwili pojawił się ojciec Jacek Kozik, wyświęcony dwa lata temu na kapłana. Przyszedł z dziwną propozycją, która z dużym trudem przechodziła mu przez gardło. Jego kolega ze studiów teologicznych na Stradomiu u księży misjonarzy w Krakowie ks. Ireneusz Muszyna, redemptorysta, pracuje obecnie w redakcji miesięcznika homiletycznego „Kazania na Niedziele”. Przed miesiącem zwrócił się do niego z sugestią, żeby zaczął przysyłać swoje kazania do druku. Ojciec Jacek, który do tej pory przy wygłaszaniu kazań posługiwał się małym, jednostronicowym konspektem, nie może sobie poradzić z przelaniem swoich myśli na papier.
– Słowo mówione – przyznaje – nie podlega tym samym rygorom, co słowo drukowane. Jak wchodzę na ambonę i poczuję zapach kadzidła od ołtarza, rodzi się we mnie samorzutnie energia, która podpowiada mi słowa i gesty potrzebne do komunikowania się z ludźmi. Oczami szukam kontaktu z ich twarzami, staram się wyczuć, czy są utrudzeni codziennym życiem, wokół jakich spraw krążą ich myśli. Pisząc tekst do czasopisma z kazaniami jestem sam na sam z kartką papieru, onieśmiela mnie jej bladość i połysk, długopis nierówno rozmazujący na papierze litery.
Byłem mocno zaskoczony bezradnością młodego kaznodziei. W życiu klasztornym prezentował się jako rezolutny i dający sobie radę. Na korytarzach zdawkowo kłanialiśmy się sobie unosząc brwi albo pozdrawiając się jednym słowem „cześć”. Nigdy nie miałem z nim poważniejszej rozmowy na tematy związane z życiem w klasztorze. Nie zmierzyliśmy się ze sobą oko w oko, nie znałem jego umiejętności prowadzenia dialogu. Zapytałem więc nieco wymijająco:
– W czym mogę ojcu pomóc?
– Sam nie wiem, ale nie chciałbym zmarnować szansy, jaka się przede mną otwiera.
– Jakiej szansy?
Trochę go to pytanie speszyło. Wyczułem, że w myślach szuka odpowiedniego słowa, którym mógłby mnie uspokoić.
– Szansy na to, żeby nie żyć anonimowo w klasztorze, włączyć się w nurt, który płynie poza tymi murami. Spełnić rolę, której w naszym zakonie nikt na serio nie podejmuje.
– Nie bardzo rozumiem, o jaką rolę zakonu tu chodzi?
Po błysku oczu i zaczepnym uniesieniu podbródka zrozumiałem, że zanosi się na poważną dyskusję. I że mam przed sobą młodego mnicha kipiącego energią.
– Chodzi o to, że jako zakon nic nie wnosimy do skarbnicy duchowej Kościoła w Polsce. Nie mamy znanych teologów ani cenionych powszechnie autorytetów prawa kanonicznego, którzy by się wypowiadali na łamach prasy katolickiej lub w miesięcznikach diecezjalnych. Nie mamy swoich moralistów.
– Nie jesteśmy dużym zakonem – odpowiedziałem spokojnie. – Mamy zaledwie dziewięć klasztorów w całej Polsce.
– Niewiele więcej mają kameduli albo karmelici, a głośno jest o nich w prasie.
– Ojcze Jacku, nie chcę się wdawać w merytoryczny spór na temat naszego zakonu. Ojciec wie, że niewiele mam w tej sprawie do powiedzenia. Przejdźmy do sprawy, która ojca tu sprowadziła.
Mój rozmówca nagle spoważniał.
– Bracie Prokopie, bardzo mi zależy na spełnieniu prośby mojego kursowego kolegi. Chcę mu wysłać moje pierwsze kazanie do druku.
– Pochwalam zamiar, ale na co ja jestem ojcu w tej sprawie potrzebny?
– No właśnie, to jest sprawa bardzo delikatna. Nie wiem, od czego zacząć.
– Krawiec zaczyna prucie płaszcza od podszewki.
– Ja bym to nazwał przymiarką do nowej roli, jaką chcę podjąć.
– O jakiej więc nowej roli mówimy?
– Przyniosłem kilka konspektów kazań do pokazania. Sam ich nie potrafię rozpisać na obszerniejsze teksty zdatne do druku. Chciałbym, żeby mi brat w tym pomógł.
Po chwili wahania wręczył mi pięć czy sześć jednostronicowych konspektów, które służyły mu jako ściągawki podczas wygłaszanych kazań. Pobieżnie zapoznałem się z nagłówkami, były podkreślone zieloną albo czerwoną kredką: Jak naśladować Chrystusa, Czytanie Pisma Świętego, Co to jest wiara?, Sąd i kara za grzechy, Postanowienie poprawy po spowiedzi etc. Na moje wyczucie były to tematy bardziej skierowane do osób zakonnych niż do ludzi przychodzących do kościoła raz na tydzień lub rzadziej. Podzieliłem się tą uwagą z moim gościem. Zmarszczył czoło, prawą ręką ścisnął mocno cztery palce w lewej dłoni, po chwili, cedząc każde słowo, powiedział:
– To pewnie tak wygląda na pierwszy rzut oka, jestem zakonnikiem, więc przemawiam jak zakonnik. Ludzie, którzy przychodzą do naszego kościoła, są świadomi swojej decyzji. W Krakowie jest ponad sto kościołów, mogą więc wybierać jak w malinowym sadzie. Zresztą szukanie nowego stylu w liturgii oraz dopuszczanie do ołtarza gitarzystów, solistek, duetów i tercetów staje się coraz modniejsze.
Tą wypowiedzią wzbudził we mnie sympatię. Nie został więc do końca ukołysany klasztorną monotonią. W przyszłości będzie próbował ją w sobie przełamać. Zacząłem drążyć temat od nowa.
– Mam pytanie, do kogo jest zaadresowany miesięcznik redemptorystów „Kazania na Niedziele”?
– Głównie do parafialnych księży, którzy w ciągu tygodnia są zajęci katechizacją, administracją sakramentów, remontem plebanii lub kościoła i nie mają zbyt wiele czasu na przygotowanie kazań.
– Z tego wynika, że tematy tych przemówień powinny być osnute na tekstach Ewangelii wyznaczonych do czytania w czasie niedzielnych mszy.
– Zgadza się.
– Wobec tego należy wybrać dwanaście niedziel w roku i skupić się na tematach wynikających z czytanych Ewangelii. Nic łatwiejszego. Przez wieki teksty te były interpretowane przez wielkich homiliarzy: św. Bazylego, św. Grzegorza z Nazjanzu, św. Hieronima ze Strydonu, św. Augustyna i św. Jana Złotoustego. Można też wzorować się na ks. Piotrze Skardze.
– Przysypał mnie brat tymi wielkimi nazwiskami jak górą piachu, nie będę mógł się spod niej wygrzebać. Zresztą ich homilie to starocie, język archaiczny, teologia sięgająca średniowiecza.
– Wręcz przeciwnie. Oni wydeptali główne szlaki, wprowadzili stosowne na takie okazje słownictwo, trzeba tylko przyswoić sobie ich metody i jak oni słowem podniecać spragnione prawdy tłumy.
W moich zachowaniu było trochę przekory. Domyślałem się, że mój gość przyszedł z propozycją rozpisywania jego konspektów kazań w pełne homilie gotowe do druku. Byłem dla niego idealnym kandydatem. Miałem nienaganne wykształcenie seminaryjne, byłem oczytany, zostałem przez ojca generała wyselekcjonowany do wykładania polskiej literatury klerykom przygotowującym się do matury. Pisania tekstów na zadany temat nie traktowałbym jak ciężkiej pracy w kamieniołomach. Sęk był w tym, że napisanych kazań nie mógłbym podpisać, nie miałem święceń kapłańskich. Mógłby je natomiast podpisywać i publikować ojciec Jacek Kozik.
Musiałem w tej sytuacji zrobić stosowny unik, żeby nie dopuścić do ujawnienia, że już domyśliłem się prawdziwego powodu wizyty. Skierowałem więc dyskusję na temat retoryki, do której starożytni przywiązywali wielką wagę.
– Czy wpadła ojcu kiedyś do rąk książka Kształcenie mówcy, rzymskiego pedagoga Kwintyliana? Jego zasady praktycznej wymowy w wystąpieniach publicznych są do dzisiaj najłatwiejsze do przyswojenia i najbardziej skuteczne.
– Słyszałem o tej książce, ale w seminarium nikt nam na serio jej nie rekomendował. Co mi ona może pomóc w obecnej sytuacji?
Grymas na wargach świadczył, że sprowadzanie dyskusji na boczne tory wyraźnie było mu nie na rękę. Mimo to nie powstrzymałem się od ogólnych uwag na temat pisania tekstu i wygłaszania homilii.
– Język, którym się posługujemy, jest zwierciadłem duszy. Po zasobie słów, jakim dysponuje kaznodzieja, można łatwo ocenić, czy ma coś istotnego do powiedzenia. Jeśli jego słownictwo jest ubogie i mało precyzyjne, słuchacze się nudzą i mają wrażenie, jakby przed nimi stało usychające drzewo, z którego opadają liście. Nikt tego lepiej nie określił jak właśnie Kwintylian, który od mówcy domagał się znajomości przenośni i antytezy, pewnej równoległości i symetryczności zdań, bogatego słownictwa.
– Nie rozumiem, po co mi brat o tym wszystkim teraz mówi. Kwintylian ani Ambroży nic mi teraz nie pomogą. Potrzebuję pięć stron tekstu na temat, jak w Wielkim Poście katolik powinien przygotować się do Świąt Wielkanocnych i rezurekcji.
– Cały czas zastanawiam się, jak wytłumaczyć ojcu fakt, że język, którym się posługujemy, myśli za nas. Układ słów sprawia, że sylaby przyciągają się do siebie jak opiłki magnetyczne. Aby do tego doprowadzić nasz umysł, musimy nauczyć się kilku podstawowych reguł. Przede wszystkim przejrzystości, która polega na tym, że wiemy dokładnie, o czym mówimy. Ważna jest też czystość i poprawność językowa, zwłaszcza że w wypadku ojca tekst będzie drukowany w piśmie homiletycznym, będzie sąsiadował z innymi kazaniami.
Jest jeszcze jedna istotna sprawa, język teologii wymaga niebywałej precyzji. Ewangelie jako podstawowe źródło doktryny i wiary każdego chrześcijanina były napisane dwa tysiące lat temu, językiem ludzi o innej kulturze i wyobrażeniach o życiu i świecie. W Ewangelii Marka Jezus nazywa siebie Synem człowieczym, nadając temu tytułowi pokorne znaczenie i służebną postawę w stosunku do człowieka. W innych ewangeliach – szczególnie u Jana – uczniowie jego, nazywają Go Mesjaszem, Jezus nie zaprzecza i odpowiada: „Jam jest, a wy ujrzycie Syna człowieczego siedzącego na prawicy Boga i przychodzącego z obłokami nieba”.
Pierwsi chrześcijanie nie szczędzili Jezusowi tytułów, był dla nich Synem Bożym, Zbawicielem, Nowym Adamem. Sobory nicejski i chalcedoński ustaliły, że Jezus ma dwie natury: boską i ludzką, i paralelnie do nich dwie wole: boską i ludzką. Takie teologiczne formuły były przez następne stulecia przez Kościół ściśle podtrzymywane. Chrystus stał się i jest do dziś centrum życia wszystkich chrześcijan. Mówię o tym, bo we współczesnym świecie, zdominowanym przez różne ideologie i błyskotliwy rozwój nauk, język, którym posługujemy się na co dzień, ulega wielu stylistycznym pułapkom i iluzjom.
Z tego wniosek, że kaznodzieja, nim zacznie głosić oficjalne stanowisko Kościoła, powinien je dokładnie poznać i pamiętać, że umysł słuchającego go katolika nie jest niepokalanie czysty, jest raczej nasycony podejrzeniami i sceptycyzmem.
Podczas mojego pewnie zbyt długiego wywodu zauważyłem, że młody kaznodzieja już mnie nie słucha. Jego niecierpliwe oczy szybko przesuwają się po suficie i ścianach, po półkach z książkami, które dziwnym trafem tu się znalazły i przez miesiące obrosły kurzem. W jednym z pudełek przy oknie – już po jego wyjściu – zauważyłem grzbiety trzech książek z serii Biblioteki Narodowej: Flauberta Listy, Lukrecjusza O rzeczywistości i Kwintyliana Kształcenie mówcy. Książki wydane w miękkiej oprawie, na papierze, który już zdążył zżółknąć, nie zachęcały do tego, żeby się nimi teraz zajmować. Dla mnie kiedyś miały wartość, bo dzięki nim mogłem swoją wyobraźnię użyźnić nowymi obrazami, które nie pojawiały się na studiach patrystycznych i teologicznych.