Łukasz Marcińczak. Ostatnia Apokalipsa

Spis treści numeru 2/2008

Ostatnia Apokalipsa

 

Quemadmodum desiderat cervus, ad fontes aquarum.

W każdej powieści, prędzej czy później, natrafimy na zdanie-klucz. Jako jeleń spragniony dąży do źródeł wód… Narzuca się łacińska uroda tego wersetu i rodzi pokusa, by uznać go za najważniejszy w całej twórczości Pawła Huelle. Pisarzy bowiem najogólniej dałoby się podzielić na tych utrwalających chwilę obecną, sentymentalistów i – najciekawszych psychologicznie – obsesjonatów. Ci ostatni ciągle powracają do jednej historii, pchani tajemniczym zapachem źródła kręcą się i nie ustają w poszukiwaniach.
Pierwsza, najbardziej znana i chyba najlepsza powieść Pawła Huelle, Weiser Dawidek, opowiada o Mistrzu, Nauczycielu (może powinniśmy nazywać go rabbim?), który powołał uczniów i nagle ich opuścił, pozostawiając pogubionych bez odpowiedzi, kim był naprawdę. Szli za nim, choć go nie rozumieli, lecz kiedy odszedł, świat wyglądał już inaczej. Po co więc przyszedł i jaki jest sens tej historii, która przeorała im dusze? Już w swych juweniliach, ubranych w kostium dzieciństwa, Huelle podsuwa nam pytanie o początki chrześcijaństwa.
Tytułowy Dawidek to oczywiście (patronimiczna końcówka -ek) potomek Dawida, jak Chrystus. Weiser znaczy tyle co „Biały”, a biel to kolor czystości, świętości albo boskości. Dwaj jego uczniowie noszą imiona Piotr i Szymon (pamiętamy oczywiście rybaka Piotra i Szymona Zelotę, tak jak i to, że – Huelle lubi takie zabawy erudycyjne i za to lubimy Huellego – że Szymon zwany był Piotrem). Trzeci uczeń i zarazem narrator, którego Dawidek wyróżniał łaskawością, a którego imię w powieści się nie pojawia, czyż nie powinien nazywać się jak apostoł, który był Jezusowi najbliższy? W końcu to jemu przyśnił się sen o wychodzących z głębin morskich apokaliptycznych potworach, poskromionych przez Dawidka. A dodajmy na marginesie, że monstra powieściowe stanowią pars pro toto Bestii z Apokalipsy św. Jana – są to bowiem kolejno: lew, niedźwiedź, pantera i skrzyżowanie nosorożca z tygrysem, a Bestia Janowa jest rodzajem chimery z tych właśnie zwierząt uczynionej.
Weiser Dawidek, tak jak każda opowieść aspirująca do miana paraboli, rozgrywa się na kilku poziomach równocześnie. Na najwyższym piętrze dotyczy kwestii eschatologicznych – pierwszych apostołów autor przebiera za sztubaków, których życie całkiem się odmienia, gdy zwyczajny i traktowany dotąd z pogardą Dawidek okaże się kimś wyjątkowym. Jego późniejsze niezwykłe zniknięcie narazi ich na przesłuchania, a nawet tortury, zadawane im przez nauczyciela-sadystę (ergo – prześladowania), i konieczność znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy historia, w której wzięli udział, rzeczywiście się wydarzyła? Spoglądamy więc na dzieciństwo religii, która odłączona od religii-matki, musi szukać własnej drogi. Na poziomie niższym powieść nicuje naszą tożsamość. Bo Dawidek to przede wszystkim „Żydek”, który „nie chodzi na religię”. Huelle stawia powracające wciąż pytanie, czy my, Polacy, bez Żydów jesteśmy jeszcze tacy sami? Czy pozbawieni fragmentów odwiecznego krajobrazu nie zaczynamy spoglądać niekiedy w pustkę, w świat, który jest dziurawy? I dlaczego opuścił nas ktoś ważny dla spójności naszego świata?
Ks. Henryk Jankowski (i paru innych poszukiwaczy za nim) powiedziałby pewnie, iż opuścili nas nie wszyscy, a nawet, że dobrze byłoby wskazać tych, którzy pozostali. Tacy poszukiwacze mogliby tę książkę odczytywać jeszcze inaczej: „Żydek” Dawidek ufne polskie dzieci omamił, w głowach im namącił, uzależnił od siebie, tak jak jego praszczurowie naszych praszczurów (propinacja i lichwa – przypominamy). I tym sposobem – dzięki ks. Jankowskiemu – znaleźliśmy się od razu w centrum ostatniej powieściowej mozaiki Pawła Huelle.
Kamyki, z których autor ułożył tę mozaikę, są znane. Środek zajmuje obraz profesora ASP w Gdańsku – Macieja Świeszewskiego. Artysta postanowił Ostatnią wieczerzę Leonarda da Vinci uwspółcześnić (a przy okazji zagdańszczyć) – zaprosił osoby znane w Trójmieście, wśród nich Pawła Huelle, usadził w miejsce apostołów, uwiecznił w garniturach, sypnął im nad głowy hojną garścią motylami, a stół przed nimi wypełnił przystawkami… Skojarzenie nasuwa się raczej z ucztą Baltazara i choć nie ma pewności, czy miał je Świeszewski, bez wątpienia nieobce jest ono Huellemu.
Kolejne kamyki to: wizyta pisarza w Jerozolimie, głośny proces sądowy z prałatem Henrykiem Jankowskim, obawa przed ekspansją islamu, niesmak wobec sztuki nowoczesnej, upodobanie do literatury łacińskiej, Biblii i apokryfów, nawet ironiczna wizja lupanaru na miarę naszych czasów (i starożytniczych gustów autora), gdzie czas spędzić można miło z Metaforą, Parabolą lub Athanasis, czyli Nieśmiertelną. Z tego wszystkiego (i paru innych rzeczy) książka ta została ułożona, choć pozostaje wrażenie niewprawności, bo kamyki zdają się nie do końca do siebie pasować, i trzeba stanąć dość daleko, żeby zobaczyć obraz w całości. Ale czy nie o to chodzi każdemu artyście, czy będzie tworzył mozaiki, czy białe płótna pokrywał kolorami, czy słowa układał w rzędy?
W epokach dawniejszych malarze pokazywali sceny z życia Jezusa na tle współczesnych im miast – Huelle od początku w swojej twórczości idzie ich śladem. Także w tej powieści jesteśmy w Gdańsku nie opuszczając Jerozolimy i w Jerozolimie nie opuszczając Gdańska. Kolejno poznajemy bohaterów, którzy zanim – za kilkanaście lat – zbiorą się przed malarzem, przebywają jeszcze w swojej Galilei, czyli w Sopocie. Huelle, chyba jako pierwszy, zastanowił się nad tym, jak wyglądał najważniejszy dzień w życiu apostołów – co robili, nim po raz ostatni znaleźli się u boku swojego nauczyciela. Przesuwają się nam przed oczami migawki ich życiorysów, szybko zbliżamy się do punktu kulminacyjnego – dnia, w którym zdążają oni na sesję fotograficzną, gdzie artysta każdemu przeznaczył rolę jednego z dwunastu. Wszyscy zadają sobie pytanie – kogo Mateusz uczyni Judaszem?
Imię malarza jest nieprzypadkowe. Egzegeci podkreślają, że ewangelista Mateusz jako jedyny zwracał się wyłącznie do Żydów, skostniałych w rytualizmie i nierozumiejących istoty mesjańskiego posłannictwa Jezusa. Pragnął ich przekonać, że proroctwa Starego Testamentu właśnie Jego zapowiadały. Że od tego czasu droga do zbawienia wiedzie tylko przez Chrystusa i kto nią nie podąży, zaprzeczy zamysłowi samego Boga. Myśl ta ma daleko idące konsekwencje. Może bowiem znaczyć, że skoro jedna religia obumiera, to jej miejsce musi zająć inna. Chrześcijaństwo straciło impet, a kto nie zdobywa świata, przez świat będzie zdobyty. Tak jak stara religia żydowska, murszejąc i tracąc na żywotności, oddała przewodnictwo chrześcijaństwu, tak teraz chrześcijaństwo powinno uznać zwierzchnictwo islamu.
Wizja starego portu hanzeatyckiego, gdzie ostre szpice kościelnych szczytów sąsiadują z ołówkami meczetów, zapowiada przemianę, która wydaje się nieuchronna. Prof. Chatamani (dziwnie przypominający Chomeiniego, którego prawą ręką jest doktor Ibrahim ibn T a l i b), ktoś w rodzaju rektora Wolnego Uniwersytetu w Gdańsku, gdzie naucza się Koranu, rozumie to lepiej niż ktokolwiek inny. Tam spotykamy jednego z tych, których zaprosił Mateusz. Antoni Jakub Berdo, religioznawca, pracuje w uczelni koranicznej nad Bałtykiem jako „specjalista od miejscowej tradycji kulturalnej”. Uczoność, a jeszcze bardziej wrażliwość historyczna, niebawem zostaje nagrodzona propozycją konwersji, otwierającej perspektywy rozwoju, które prof. Chatamani roztacza przed swoim podwładnym: staną przed panem otworem wszystkie nasze uniwersytety. Cały świat – od Dubaju po Amerykę. Mądry Pers wrzuca do swojej mowy przeciwbólową pigułkę, która znieczulić ma trochę jej cierpki smak: Może pan sobie wyobrazić starą senatorską rodzinę Rzymian, których przodkowie budowali ich miasto jeszcze za republiki, a którzy w odpowiednim momencie przyjmują chrześcijaństwo. Czyż to nie piękne? Iść z duchem czasu, nie koniunkturalnie oczywiście, lecz rozumiejąc kierunek podziemnego nurtu.
A czy chrześcijaństwo nie przypomina dziś ciągle jeszcze imponującego, ale wygasłego wulkanu, czy nie jest stwardniałą skorupą, na której żadna świeża trawa wzejść już nie może? Czy ten proces stygnięcia nie zaczął się bardzo dawno temu, może już wtedy, gdy ostatni cesarz Bizancjum, spadkobiercy Rzymu, oblężony przez Turków w Konstantynopolu, został rozsiekany? Strącona głowa ostatniego basileusa niesiona przez wszystkie kraje Mahometa była czytelnym memento – maleńka zasuszona czaszka, z nędznym kosmykiem włosów, porzucona gdzieś wreszcie na śmietnisku pustynnego miasta, gdzie srają wielbłądy i parzą się psy. Kiedyś wypełniały ją platońskie idee, sentencje Heraklita, subtelności Nicei i zawiłości florenckiej unii. Podatki w despotacie Morei oraz troska o sojusz z Trapezuntem. Kiedy wreszcie jakiś podrzędny bej, aga, a może wezyr, zdecydował o jej wyrzuceniu, we wnętrzu znajdowały się już tylko pojedyncze ziarenka piasku. Piasek i nic więcej.
Gdy Abraham wychodził z Ur, gdy Jezus opuszczał wieczernik, gdy Mahomet wyruszał z Mekki, poszli za nimi ludzie, którzy zmieniali kształt świata. W tym wyścigu cywilizacji, które muszą pożerać, by nie zostać pożarte, potomków Abrahama wyprzedzili wyznawcy Jezusa, a teraz pozostają oni w tyle za poddanymi Mahometa. Czy źródła tej przemiany dają się pojąć? Czy już Arystydes, pierwszy wielki apologeta chrześcijaństwa, przed cesarzem Hadrianem nie bronił nowej religii w sposób trudny do zrozumienia: Jeśli więc Dionizos nie mógł samemu sobie przyjść z pomocą, gdy go zabijali (…) jak może być bogiem? (…) Co innego Jezus… A czyż Jezus nie staje się już po trosze postacią z bajki, tak jak od dawna jest nim Dionizos… I czy powrót do źródeł nie prowadzi też do gorzkiej mądrości, że tak być musi? Gorzkiej jak piołun, ale czy sama ta myśl nie jest Judaszową? Czy ona sama nie jest zdradą? I kto jest naprawdę zdrajcą – prorok czy kapłan, ewangelista czy jeden z apostołów?
Na religii bliskiej skonania żerują padlinożercy – wyciskają z niej to, czym można jeszcze się pożywić. Stała się domeną genialnych hochsztaplerów, a pod jej auspicjami sprzedaje się święte obrazy, świeczniki albo cegiełki. Furorę robią Pielgrzymki Prawdy – w tydzień (za sowitą opłatą) „zaliczyć” można dziesięć świętych gór: Zaczęli od Jerozolimy (Moria, Kalwaria i Oliwna), kończąc we wschodniej Turcji na stokach Araratu. Pomiędzy nimi odwiedzili Synaj, Tabor, Hermon, Karmel, Górę Błogosławieństw i górę Nebo – tam gdzie umarł Mojżesz. Podczas tych kosztownych turnusów „Poszukiwaczami Prawdy” opiekuje się specjalnie wyszkolony guru: Guru zarabiał dwukrotnie więcej od pilota grupy, ale było to sprawiedliwe: wiedział, kiedy – przed samym szczytem – zdjąć sandały i ostatnie trzydzieści metrów przejść boso. Schylić się nad źdźbłem trawy, zerwać je, podzielić na czworo i rzucić we wszystkie strony świata. Obmyć twarz w strumieniu. Zanurzyć stopy w morzu. Usiąść w grocie. Milczeć przy tym, niczego nie objaśniając, objaśniać za to milczenie podczas transcendentalnej medytacji. By tę intratną posadę otrzymać, trzeba czegoś więcej niż powierzchownego kontaktu ze świętością, dlatego casting wygrał nie ekskomunikowany ksiądz Felicjan, ale „didżej Popo Cooler z nadmorskiego klubu Viva”.
Tak przemija chwała starego świata, powiada Huelle, by z właściwą sobie ironią zaraz tę myśl uzupełnić przypuszczeniem, że może odrodzenie nadejdzie ze strony najmniej spodziewanej, może impuls przyjdzie od religii zupełnie nowej: potężnej, wyższej nad wszystkie Księgi i nad wszystkich imamów, rabinów, biskupów i szamanów razem wziętych. Religii do niedawna jeszcze surowo prześladowanej i dopiero od kilkudziesięciu lat w Europie – nie bez ofiar i trudów – wyłaniającej się z katakumb. Religii, której sekretnych wyznawców można było odnaleźć także w korpusie duchowieństwa wszystkich możliwych ugrupowań mono- i politeistycznych, słowem – religii, do jakiej należała bez wątpienia przyszłość tego świata... Rozwiązanie zagadki, o jaką nową religię chodzi, pozostawmy czytelnikowi.
Czy bardziej predestynowany jest na Judasza konwertyta i homoseksualista Berdo, czy mający „porządne” preferencje Jan Wybrański, właściciel prywatnego apartamentu „w rozliczeniu rocznym” w najdroższym domu publicznym środkowej Europy, stanowiącym własność porządnego obywatela Uryniewicza? On też ma znakomite referencje. Dobrze zapamiętał, widziany kiedyś w Narodowej Galerii Szkockiej, obraz Poussina, gdzie Judasz, odwrócony do wszystkich plecami, odchodzi jak w teatrze. Przypomniał sobie ten dzień wówczas, gdy matki nie było w domu, a ojciec, gorszy niż „baron Adolf von Kotwitz, tajny kuzyn Hitlera”, leżąc w pokoju rodziców pod reprodukcją Ostatniej wieczerzy, wstrząsany torsjami, bełkotem skończonego alkoholika domagał się miednicy. Przypomniał sobie, że zakrył szmatą całą twarz leżącego na wznak ojca, docisnął ją poduszką i czekał. Okropne były nie jego drgawki, kopanie nóg, kleszcze ramion, które usiłowały instynktownie odwieść syna od złożenia tej ofiary, ale smród tryskających rzygowin, które jak wulkan bez ujścia wracały do gardła i tchawicy ojca, wyciekając gdzieniegdzie spod szmaty wąskimi strużkami. Kiedy odchodził już po wszystkim do kuchni, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zza stołu wieczernika patrzą na jego plecy oczy Jezusa, który na tę właśnie chwilę przestał spoglądać w górę i raz jeden spojrzał na niego…
A może Judaszem powinien być Monsignore? Rzutki i charyzmatyczny duchowny, paradujący w mundurze admirała z orderem Virtuti Militari pomysłowy dekorator kościelnych wnętrz, producent wina z własnym wizerunkiem niepozostawiającym wątpliwości, że mamy do czynienia z arcykapłanem. Kogo wybierze Mateusz? Judasz może być tylko jeden…
Może Mateusz powinien wybrać nowoczesnego artystę – np. niewymawiającego „r” Inżyniera? Czyż nie wstrząsnął sumieniem świata, gdy wyszedł do publiczności z budzącym fascynację cyklem Podpaski świata? Wszyscy uwierzyli w jego confiteor: Kobieca khew miesięczna tyle ma odcieni, ile odcieni ma blask euhopejskich methopolii. I mhoczności. Dlatego zastanawiałem się, czy nie zatytułować mojego cyklu khew Euhopy, ale w ostateczności na to nie poszedłem, żeby nie hobić polityki. Moja sztuka jest photestem przeciw zniewoleniu kobiet przez natuhę, nie politykę. Ale „mhoczność” okazała się zwykłym fałszerstwem, bo to, co miało być faktem, okazało się jedynie artefaktem: Media się podniecały, że zebrałeś je na śmietniskach, w hotelach, burdelach i szaletach europejskich stolic! A jak było? Zamówił je w hurtowni (…) Popryskał farbą, pomiął i poprzyklejał do płócien i do desek!
Czy sztuka, tak jak religia, kręci się w kółko szukając wyjścia z potrzasku? Poszukuje zaklęcia, by stało się światło, ale żadne „fiat” nie następuje. Wszystkie dotychczasowe próby okazały się chybione: Bielizna więzienna, była, szczyny w nocnikach przezroczystych, lalki z kaktusem w piździe albo w dupie, balonik na uwięzi z ruską piosenką, skrobanie kartofli też już było, tak samo jak skrobanki sfilmowane ukrytą kamerą, embriony w formalinie były, i stare baby w prosektorium z nekrofilem były przyłapane kamerą, generał, co wali konia, też już był, a nawet proboszcz, co się modli zamiast do Matki Boskiej do portretu Evity Peron też już był.
Czy w starciu z islamem (które prorokuje Huelle za Orianą Falacci i Samuelem Huntingtonem) istnieje jeszcze jakaś nadzieja dla cywilizacji Zachodu, jeśli sztuka jest w ręku fałszerzy, a religia w ręku hochsztaplerów, a więc kiedy Judaszem może okazać się każdy? Dorzućmy jeszcze jedno pytanie – czy powołaniem literatury jest już tylko historiozofia ocierająca się o publicystykę?
Huelle opisał także spotkanie, które się nie odbyło, ale mogło się odbyć. W Jerozolimie spotkać się mogli, choć się nie spotkali, David Roberts, szkocki malarz, i polski poeta Juliusz Słowacki. Roberts mógłby w swoim raptularzu zapisać wspomnienie tej hipotetycznej rozmowy mniej więcej tak: Czy było to możliwe, aby ten kulturalny, elegancki, świetnie wykształcony poeta podał rok 1978? A zatem datę odległą od obecnego dnia o sto trzydzieści osiem lat? Abraham Abulafia, Salomon Molcho czy Sabataj Cwi podawali daty pozostające w zasięgu ich życia. Polski poeta, który wprawdzie nie uważał się za mesjasza, lecz najwyraźniej widział w tej roli własny naród – wykroczył w następne stulecie. Ciekaw jestem, jak wówczas wyglądać będzie świat? Londyn? Jerozolima? A w końcu jego nieszczęśliwa Polska?
Odpowiedź przyszła z Gdańska, ale czy Gdańsk nie miał w tej historii do odegrania roli specjalnej? To tutaj zaczęły się przemiany prowadzące do wyboru na tron Piotrowy Polaka. Czy więc okres mesjański – o którym Roberts wspomina za Słowackim – nie powinien rozpocząć się na naszych oczach? Ale przecież zacząć się nie może bez powtórnego przyjścia Jezusa! I książka kończy się pytaniem – padającym ze sceny, na której już zebrali się apostołowie, tuż przed oczekiwanym rozbłyskiem flesza – „A gdzie jest Jezus?”
Może szukając Judasza zapomnieliśmy o Jezusie – może On już przyszedł, ale zastał nas nieprzygotowanych, może powtórzyła się historia, którą wyprorokował Izajasz: Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił. Ale gdzie Go teraz szukać? Po czym Go poznać? Jeśli po słowach, mógłby Nim być obłąkany, który przez przypadek znalazł się na scenie obok apostołów, ale potem gdzieś się zawieruszył. Ten trop okazał się jednak mylny – szybko wyszło na jaw, że człowiek ów, chcąc skrócić sobie drogę powrotną, postanowił przejść po wodzie i utopił się w jeziorze… A może powinien być rewolucjonistą, który wleje wino w stare dzbany. Kto wie, czy wino z kościoła św. Brygidy nie byłoby jak znalazł? Przecież wino symbolizuje krew, a krew Mesjasza przelali Żydzi, jak nauczał przez stulecia Kościół i jak osamotniony już teraz naucza ks. Jankowski. Gdyby udało się (co nie wydaje się takie trudne) podstawić za Żydów Arabów, może mielibyśmy oczyszczającą krucjatę? W każdym razie wino (australijskie, ale podobno znakomite) czeka przygotowane. Tylko bukłaki jakby dziurawe…
Ostatnia wieczerza to zapewne najbardziej pesymistyczna powieść ostatnich lat. Czy jej autor jest Prorokiem? Dawni żydowscy przywódcy swoich Proroków prześladowali. Może więc chciałby być? Istnieje bowiem u autora zapotrzebowanie na męczeństwo – napadł na prałata w prasie, w sądzie składał obszerne wyjaśnienia, teraz podsycił ten płomyczek powieścią, pisząc pozornie zakamuflowany paszkwil na księdza-patriotę. Na męczeństwo literackie w katolickim kraju jednak się nie zanosi, bo mało kogo literatura jeszcze interesuje, a więc i dla Kościoła sprawa ta wydaje się pozbawiona znaczenia. Czyżby głos Proroka miał się znowu okazać głosem wołającego na puszczy?
Pisarz komponujący książkę tak bogatą w znaczenia, zapewne nie pozostawia nic przypadkowi. Wydobądźmy jeszcze jeden drobiazg, wiążący się z Judaszem. Imię jego zaczyna się na literę „J”. Przypatrzmy się głównym bohaterom – Wybrański ma na imię Jan, Berdo Antoni Jakub, a Monsignore – konkretnie jego istniejący realnie pierwowzór – także ma nazwisko na „J”. Nie wiemy, jak ma na imię Inżynier, ale nie znajdziemy litery równie bliskiej „J”, jak „I”. Pewien fragment wskazuje, że imię Jan nosi też doktor Lewada, a obłąkanego nazywają w szpitalu „prorokiem Janem”. Każdy może zostać na obrazie Judaszem, ale tak samo każdego z nich malarz równie dobrze mógłby uczynić Jezusem! To imię także przecież zaczyna się na literę „J”…
Czy w tym szaleństwie jest metoda? Bo jeśli wszystko tutaj jest metaforą, to imię autora tej książki także. Paweł, apostoł pogan, szedł z Dobrą Nowiną. Miał zatem dla swoich słuchaczy pewną ofertę. A jaką ofertę ma autor dla współczesnych pogan? Może objawi ją w następnej powieści. Pozostaje mieć nadzieję, że uderzając w gminne autorytety (Monsignore mógłby być apostołem Jakubem – bratem Pańskim, który cieszył się autorytetem w Jerozolimie, a pogląd na chrześcijaństwo miał całkiem odmienny od apostoła pogan) nie pójdzie śladem swojego imiennika, który spędził w rzymskim więzieniu w Cezarei dwa lata (co nb. uratowało go od ukamienowania). Tyle – znowu koincydencja – ile kodeks karny przewiduje za pomówienie. Ale Jakub też skończył fatalnie, we własnym mieście zrzucony z wieży przez Żydów-rygorystów.
Książka zaczyna się wizją apokalipsy uwspółcześnionej (jak Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci została uwspółcześniona przez Macieja Świeszewskiego). Wojna tocząca się (nie do końca wiadomo o co) w Jerozolimie, czyli wszędzie, być może zacznie się właśnie tak: Czarne lśniące motocykle, które wydawały się zbyt ciężkie, aby przeskoczyć wąski strumień w dolinie lub gonić za jakimś rebeliantem po schodach zaułka, w istocie były zwinne jak ważki. Nieszczęśnik, który liczył na ociężałość maszyny i pofolgował nogom – lub dostał zadyszki – płacił życiem. Zabijanie nie przypominało egzekucji. Gdy powstaniec znajdował się w zasięgu krótkiej broni, padał od strzału brzmiącego jak suche plaśnięcie. Czasami, gdy jeździec znudzony monotonną służbą postanowił się zabawić, przechodnie otrzymywali za darmo spektakl ulicznego teatru. W takich razach motocykliści najchętniej posługiwali się stalowym cienkim drutem bez koszulki. Dławił szyję prędzej od hiszpańskiej garoty. Gdy obok Fontanny Wolności jeden z motocyklistów najpierw zarzucił uciekającemu pętlę na szyję, poczym powlókł trupa wokół placu – publiczność przy stolikach kawiarni El Raszid powstała z miejsc, aby owacją nagrodzić ten popis.

___________________________________________________________

Paweł Huelle: Ostatnia wieczerza. Wydawnictwo Znak, Kraków 2007, ss. 231.