Stałość
Różne miejsca odwiedzałem, przyroda bywała tam skrajnie odmienna. Te spotkania pozostały mi w pamięci, może właśnie tym bardziej, że były nieraz krańcowo inne. Obrazy z silnym wiatrem wiejącym spod góry Synaj zderzają się pod powiekami z wilgotną taflą jezior Kanady. Ale były też gwarne, gorące ulice Kairu i Delhi. Jeden widok przyciągał kolejny. Paleta klisz pamięci wydawała się już pełna. Ale jakby jej kolorów było mało – doszła jeszcze drewniana architektura Tbilisi i wilgotna plaża Kolumbii. Prawie wszystkie kontynenty pozostawiły we mnie coś indywidualnego, osobnego i niepowtarzalnego. Słońce wydaje się padać jednakowo, ale owoc swojego blasku podaje nam inaczej w różnych miejscach na ziemi. W jednym miejscu grzeje twarze ludzkie rozleniwiając je, by gdzie indziej obnażyć dramat, którego jest świadkiem.
Nie sposób to wszystko uporządkować, tak w czasie, jak i w szczegółach, w dostrzeżonych detalach. Wieczory w porcie w Helsinkach zimą nałożyły się na gorąco bijące od kamieni bejruckiej plaży. Ale przecież był jeszcze wspaniały dziki ogród Kamakury japońskiej, tak stary, że wyzwalał litość i współczucie, ale bardzo w tym odchodzeniu piękny i szlachetny. Jak tu go zestawić z bujną, soczystą trawą wiosennej wioski Temuco Chile rozłożonej wzdłuż Oceanu Spokojnego…
Wiatr z Afryki suszył Prowansję, ale kryształowa woda źródeł w górach Azerbejdżanu nigdy nie spotka się z brudnymi nurtami Nilu, które biorą w ostatnią podróż zwierzęta z przybrzeżnych domostw.
A trafiały się i dwie wiosny jednego roku. Goniłem pory roku, czasem je wyprzedzałem, by innym razem cofnąć się i ponownie je przeżyć.
Teraz widzę, że to teatr urodził we mnie pielgrzyma. To on przemieszczał mnie jak liść, który czasem nie wiedział, gdzie za miesiąc siądzie. Jedna podróż rodziła następną. Spotkanie owocowało kolejnymi spotkaniami.
Zmieniały się widoki, ludzie, tylko ja patrzyłem ciągle tymi samymi oczami.
Ale świat ma też coś wspólnego wszystkim miejscom. Wszędzie i zawsze. To chęć istnienia, trwania, na dobre i na złe. Skóra twarzy obnaży lęk, radość, zmarszczy się z bólu, napręży ze zdumienia. Ale jest skazana na życie – nie wiadomo tylko jak długie.
Noszę w sobie te obrazy, z różną siłą się odzywające. Klisze pamięci pojawiają się pod różnymi pretekstami, a nawet i bez nich, istnieją jak film ze ścieżką dźwiękową wiatru, głosu ludzkiego bądź trzasku płonących lasów Canberry.
O tym wszystkim myślałem i te obrazy stawały mi przed oczami, kiedy raz w roku jechałem do Rogóźna, małej miejscowości z dużym kościołem, na której krańcu, u samej łąki, mam drewniany dom. Gniazdo ciszy i spokoju, intymnego świata, za którym tęskniłem podczas tych wszystkich wypraw. Serce biło coraz mocniej, gdy otwierałem drewniane drzwi, może teraz najsilniej. Byłem u siebie. Jak niewiele trzeba, by być szczęśliwym.
Lublin, 26.10.2007 r.