Zofia Beszczyńska. Opowiadania

Spis treści numeru 3/2007

Przejścia

 

Mężczyzna w czerwonym swetrze miał na imię, powiedzmy, Johann. Był miły, spokojny, odległy. Wiedziałam, że jego pasją są podróże, chłonięcie miejsc, w których się znalazł, które wybrał na krótsze lub dłuższe postoje. W Domu przeważnie przesiadywał w fotelu, nawet do późna w nocy, ukryty z książką w świetle lampy. Na ogół nie odzywał się niepytany, najczęstszą formą jego kontaktu z innymi był roztargniony uśmiech.
Jedynie piękna Maria – kobieta z czarnym warkoczem – na to nie zważała. Przemykała przez pokoje, schody i zakamarki Domu niczym kolorowy wiatr, rosnąca i cichnąca muzyka. Piła czerwone wino zostawione przez kogoś nieuważnie na szafce, wydawała radosne okrzyki odbierając i wysyłając maile, mówiła dużo, głośno i o wszystkim.
Nie wyglądała jak ktoś, kto należy do kraju, z którego przyjechał i o którym mówi: mój. Była mieszkanką wielkiego Wszędzie i Nigdzie, nieustającą podróżniczką przez czas, przestrzeń, napotykanych ludzi. Była ptakiem; jej szkarłatne serce świeciło w ciemności. Także i tu wydawała się jedynie gościem, kimś nie mogącym po prostu wtopić się w pejzaż, otoczyć kokonem; wydawała się kimś innym.
Johann patrzył na nią z uśmiechem, słuchał jej wielopiętrowych opowieści lekko potakując, niekiedy coś odpowiadał i wracał do lektury.
Czasem obserwowałam ich wszystkich z oddalenia, wierząc, że sama nie jestem zauważana. Pokój, w którym mieszkałam, dzieliła od Domu wąska ulica i jeśli chciałam, mogłam widzieć, co się w nim działo.
Chwile, gdy w kuchni włączano silne górne światło, gdy za oknami przesuwały się sylwetki ludzi. Plecy w czerwonym swetrze pochylone nad stołem, ktoś w czerni podnoszący ku lampie butelkę z migoczącym płynem; ktoś inny w oknie obok sięgający do regału po książkę; na górze słaby, sinawy blask włączonego telewizora. Świeczki na parapetach. I cisza; jak w niemym filmie, gdzie dźwięk jest zawsze gdzie indziej, ukryty, nierozpoznany.
Czułam się bezpieczna w swej kryjówce za podwójnymi szybami domów i jeszcze jedną komputera, oddzielona od dźwięków i ruchów wieczorną ulicą nieprzekraczalną jak Styks. Powoli wszystko się uspokoiło, wyrównało, nawet stukolorowe opowieści Marii rozpierzchły się w ciszy. I ona w końcu wróciła do siebie, zwinęła się w kłębek, zajęła pisaniem.
Zaczęłam pakować swoje rzeczy.
Odniosłam książki do biblioteki.
Johann stał w drzwiach. Zanim go spostrzegłam, poczułam jego wzrok, nikły uśmiech.
– A więc wyjeżdżasz – powiedział.
Spojrzałam na niego, jasne oczy za szkłami okularów, zaróżowione policzki.
– Tak… jutro rano.
– Jeśli chcesz, odwiozę cię na lotnisko.
– Wcześnie rano.
Uśmiechnął się, ledwo dostrzegalnie skinął głową.
Po południu Helena zabrała mnie na wycieczkę. Pojechałyśmy jej samochodem w górę wyspy, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam morze z wysokiego klifu, odległą panoramę miasta zamkniętego w różowych murach jak w skorupce jajka; i las. Drzewa rosły rzadko, kurczowo czepiając się korzeniami skalistego gruntu, w omiatanych wiatrem prześwitach leżały rozrzucone głazy. Ich nieład – mówiła Helena – jest pozorny, w przeszłości musiało tu być miejsce kultu. Przestrzenie między kamieniami były ścieżkami, tajemnymi przejściami do nieznanego Gdzie Indziej; one same – grobami. Pewnie nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę.
Wieczorem zjadłyśmy zupę w rybnej restauracji, prawie same, otoczone migającymi ognikami świec. Rozmawiałyśmy o poezji i o tym, czym wyspa różni się od reszty kraju.
– Czym się różni? – chciałam wiedzieć.
Milczała przez chwilę.
– Światłem – powiedziała wreszcie. – Myślę, że różni się światłem. Tu jest inne światło.
Skinęłam głową. Pomyślałam o spotykanych wszędzie kamieniach.
Była połowa grudnia, czas zmierzał do najkrótszej nocy roku; od stycznia dni będą coraz dłuższe, coraz więcej słońca.
Ale już teraz zalążek przyszłego światła czeka zwinięty w którymś z białych otoczaków, kamiennym jajku nad morzem, słabo przebłyskując przez cienką skorupkę.

 

Światło

 

For (…) their expectations were fulfilled, but not their hopes
E. M. Forster

 

Gdy lato zostało przytłumione przez jesień, a potem jej miejsce zajęły listopadowo-grudniowe deszcze, światło we mnie zaczęło przygasać. Dotąd płonęło tak mocno, ogarniając mnie całą od wnętrza po końce włosów, że nie wierzyłam w życie bez niego.
Mój wewnętrzny świat jaśniał i rozkwitał, strumienie przybierały, zieleń mieniła się kolorami. Teraz jednak powoli jął znikać nawet ze snów, które stawały się wątłe, szare, szybko ginęły w zakamarkach pamięci. Czułam, że i ja tracę zakorzenienie, staję się nieważka. Zbyt łatwo wpadałam w roztargnienie, nerwowość, drażliwość. Płakałam. To, co wydawało mi się niemożliwe wtedy, gdy tłumaczyłam sobie, że muszę być silna, zdecydowana, pewna swego, teraz przedarło się przez tamy i wyciekało ze mnie cienkim, potem coraz silniejszym strumieniem.
Na przyjęciu, w tłumie ludzi.
Podczas wybuchłej nie wiadomo skąd kłótni.
W środku miasta, gdy szłam ulicą i nagle przystawałam.
Zapewne byłam przemęczona. Zapewne mocno odbierałam wahania atmosferyczne, zmiany pór roku. Zapewne.
Dotychczas towarzyszyło mi niezwykłe, wibrujące wrażenie czyjejś ciepłej obecności pojawiającej się za mną, palców dotykających mojego łokcia, ust muskających kark. Wrażenie, że ktoś na mnie patrzy, odprowadza wzrokiem, w każdej chwili może podejść, z uśmiechem, blaskiem w oczach, pozdrowieniem. Teraz coraz częściej czułam się sama w mroku; coraz częściej też musiałam przykrywać ciało swetrem, owijać szyję szalami, włosy chować pod czapkę.
Na promocji mojej książki spotkałam mężczyznę. Był miły, uważny, dość przystojny, elegancki. Gdy goście zniknęli, poszliśmy na wino. W kawiarni płonęły świeczki, cicho grała muzyka; powoli się rozluźniałam. Najtrudniejsze było już za mną, no i miałam towarzystwo. Nazajutrz zaprosił mnie na obiad. Wciąż był ujmujący, demonstrował życzliwe zainteresowanie. Raz tylko poczułam ukłucie niepokoju, gdy obnażył zęby w niespodziewanym uśmiechu. Wydały mi się zbyt białe, zbyt błyszczące i drapieżne. Coś mi też przypomniały, ale szybko to od siebie odepchnęłam.
Po obiedzie odprowadzał mnie do autobusu, chociaż w istocie był to długi spacer, w tym zimnym kłującym powietrzu, bo i ja nie chciałam od razu wracać. Wymieniliśmy wizytówki.
I nagle, gdy dochodziliśmy do kolejnego przystanku, zaczął mówić.
Był długo zakochany w pewnej kobiecie, kochał ją z wzajemnością, byli kochankami; namiętnymi. Później ona związała się z innym, urodziła dziecko. Ale wciąż się przyjaźnią; zaakceptował i jej męża, i syna.
Pomyślałam, że wciąż ją kocha i że: jak to możliwe?
Te wyznania pochlebiły mi, ale i wprawiły w zakłopotanie. Poczułam samotność mężczyzny i jego rozpaczliwe pragnienie kontaktu; poczułam się obciążona.
Ale nie to okazało się najważniejsze. W nocy obudziłam się ze ściśniętym sercem, jakby przyśnił mi się koszmar. Uświadomiłam sobie, że zdradziłam mojego ukochanego. W tej krótkiej chwili, gdy zobaczyłam jego uśmiech w uśmiechu obcego; gdy znów zaczęłam czuć wstępujące mi pod skórę ciepło. Nie było nawet cieniem tamtego płomienia, lecz jednak. Delikatność mężczyzny, skupiona na mnie uwaga i życzliwość miały w sobie niejasną, kuszącą obietnicę nowej przestrzeni i czasu. Lecz jego niespodziewane otwarcie objawiło w tym coś dziwacznego, nie na miejscu, czego nie umiałam ani pojąć, ani oswoić.
Powoli światła świec roztapiały się w prawdziwym, coraz silniejszym świetle, mrok się rozpraszał. Teraz doba znów dzieliła się na dzień i noc, wyraźnie rozgraniczone, bez długich niepewnych wieczorów, snów przenikających w jawę. Wieczorami piłam wino, śmiałam się, tańczyłam. Ludzie podchodzili coraz bliżej; jakiś mężczyzna objął mnie ramieniem, nachylił się, dotknął ustami mojego policzka. Nie chciałam tego. Nie chciałam, żeby granice znów się zaczęły cofać, zanikać. Wróciło dawne, tak mocno odpychane uczucie bezradności i lęku.
Na pustej ciemnej ulicy zobaczyłam otwarte drzwi kawiarni; wewnątrz migotały płomyki świec. Weszłam.
W głębi podniosła się wysoka ciemnowłosa kobieta, tak jakbym się tu z nią umówiła na spotkanie, o którym zapomniałam. Na jej stoliku płonęła świeczka, leżały owinięte czarnym jedwabiem karty.
– Siadaj, skarbie – powiedziała i chociaż już byłam trochę pijana, popchnęła w moją stronę kieliszek z czerwonym winem.
Oczywiście przyjęłam go.
– Przełóż lewą ręką do siebie.
Oczywiście przełożyłam.
I nagle znów znalazłam się w lesie. Nocą, w ciemności. Było cicho, tylko gdzieś w dole szemrała woda.
Aż coś usłyszałam: ktoś do mnie mówił. Poczułam dotknięcie – i z daleka dobiegł mnie krzyk. Wiedziałam czyj. Zakręciło mi się w głowie.
Przykryła mi dłoń ręką. Miałam dreszcze, a w środku pustkę, wielką ciemną otchłań. Byłam tak słaba, że nie mogłam się ruszyć.
– Co… co pani zrobiła?
Uśmiechnęła się.
– To nie było dla ciebie dobre, kochana.
– Co?
– Kazałam mu odejść.
Zaczęłam płakać, łzy wypłukiwały ze mnie wszystko, wszystko. Dopiero teraz poczułam, naprawdę i bez nadziei, że zostałam sama.
To trwało jakieś trzy dni, potem minęło. Uspokoiłam się, wewnątrz mnie spadł śnieg. Przykrył cały las, woda też pewnie zamarzła. Nie dbałam o to.
Po kilku miesiącach zaczęły wracać do mnie sny, a przynajmniej mogłam je zapamiętać. Jeden z nich pamiętam szczególnie.
Miałam Anioła, przyjaciela, który czuwał nade mną i pomagał w każdej okoliczności; materializował się na każde wezwanie. Aż nagle, w bardzo trudnej sytuacji, opuścił mnie. Wołałam go, ale nie przyszedł; wiedziałam, że nie przyjdzie. Musiałam uporać się ze wszystkim sama – i tak się stało. Wtedy ostatni raz poczułam jego obecność.
– Na nic już ci się nie przydam. Teraz musisz radzić sobie sama.
Poczułam ból, dojmujący smutek utraty. I choć odwróciłam się natychmiast, zdołałam jedynie dostrzec słaby, zanikający uśmiech.