Jacek Łukasiewicz. Jerzego Święcha projekt nowoczesności

Spis treści numeru 3/2007

Jerzego Święcha projekt nowoczesności

 

Nowoczesność. Szkice o literaturze polskiej XX wieku – taki jest tytuł. Wyłania się z tej książki portret polonisty-historyka literatury, włączonego w instytucje, odpowiedzialnego za nie. A także – z innej strony – uczonego kierującego się własnymi zainteresowaniami, pasjami, zachwytem, niechęcią.
Pierwsze z tych ujęć stanowi ramę. Padają pytania: Czym jest dziś polonistyka i jej rdzeń – historia literatury? Jak uprawiać ją z pożytkiem na uniwersytetach, by móc właściwie uczyć innych, po to, aby oni z kolei przekazywali wiedzę i umiejętności posługiwania się ojczystym językiem i kulturą? Jak zapewnić tej dyscyplinie ciągłość, możliwość korzystania z własnej tradycji? Jaką stosować periodyzację, selekcję, taksonomię? Takie pytania zadaje tu ktoś, komu chodzi nie tylko i nie tyle o własną grządkę badawczą, ile o całe wielkie gospodarstwo, za które czuje się współodpowiedzialny. Chce, by się utrzymało, nie dało się ekonomii rynkowej i – unowocześnione – służyło w wieku XXI. Jest ono bowiem konieczne dla zachowania wspólnoty kulturowej Polaków. Pisze to profesor polonista w wieku przedemerytalnym, troszczący się o ciągłość dziedzictwa. Do zawodu wszedł w latach sześćdziesiątych, przed z górą czterdziestu laty. Marksizm wtedy stał się już ideologią fasadową, nie traktowano go jako metody badawczej, raczej jako w gruncie rzeczy zewnętrzny system zaklęć i restrykcji. Zachłystywano się strukturalizmem, on był „przeżyciem pokoleniowym”, choć to przeżycie oceniane jest już dzisiaj z perspektywy historycznej, jako część dziedzictwa. Jerzy Święch – można by powiedzieć – dobrze się czuje w todze, gdyby był u nas zwyczaj wdziewania togi na wykłady. Dobrze się też czuje w formach syntetyzujących, jak referat zjazdowy, umocowanych instytucjonalnie.
Drugi profil w tym autoportrecie jest bardziej osobisty. To „ja” wobec paru problemów – powiada swoją książką Święch – które uznałem dla mnie, człowieka i badacza XX wieku za najważniejsze, choć one „nie wyczerpują całości”. Będą to kwestie: kanonu lektur, figury wygnańca oraz wojny totalitarnej i wszystkiego, co z nią się wiąże. A także, w tej perspektywie, obszar szczegółowy, ale dla życiorysu naukowego Jerzego Święcha istotny – poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Reszta to akcydensy.
Kanon. Wiek XX zamknął się; konieczna stała się reinterpretująca go synteza. Sprzyja jej – a zasłużył się po temu u nas Ryszard Nycz – szerokie rozumienie modernizmu jako formacji ogólnoeuropejskiej, obejmującej minione stulecie, przechodzącej w postmodernizm, pojmowany bardziej jako przekształcenie niż przeciwieństwo modernizmu. Wpływa to na kanon, który nie kształtuje się ani według patriotycznego tradycjonalizmu, ani następujących po sobie awangardowych nowinek, kolejnych „-izmów” (traktowanych obecnie chętnie jako jedne z wielu „elementy gry literackiej”, a w istocie – uważa Święch – maskujących głębsze procesy dokonujące się w literaturze), lecz według wartości głębszych i perspektyw szerszych. Przeto Brzozowski, Berent, Irzykowski, Leśmian, a nie Wyspiański (on zostaje jako reformator teatru), Kasprowicz, Żeromski, Dąbrowska… Także: nie Jasieński, Przyboś czy Peiper, lecz Witkacy, Schulz, Gombrowicz decydują dziś o obliczu nowoczesności. Następnie – kanon przestaje być w pierwszym rzędzie poetycki, bo, jak zauważył był Miłosz, w XX wieku „walki o życie” toczyło się w prozie epickiej, ale też można je było toczyć w filozoficznym eseju i dramacie. Poezja przestaje być przewodniczką. (Podobne poglądy mają autorzy innych wydanych ostatnio książek, np. Tadeusz Drewnowski, Zbigniew Majchrowski, wskazujący na dramat o polskiej problematyce – na Dziady, na Słowackiego, Wyspiańskiego, Ślub Gombrowicza, na Różewicza – jako na szczególnie aktualną, kluczową tradycję.)
Nowy kanon z pewnością lepiej łączy z kulturą światową, ale też rodzi nowe problemy. Zyskuje się, ale i coś się traci. Zmiana kanonu wpłynęła też na kształt szkolnej listy lektur, z natury swej bardziej zachowawczej. Szkolny kanon polonistyczny zaś walnie współtworzy system symboliczny zapewniający głębszą komunikację i wspólność kulturową. Tradycja idąca od polskiego romantyzmu została w nim, mniej lub bardziej szczęśliwie, zmodyfikowana, uzupełniona.
Wszystko to dokonuje się w warunkach, w których kanon jako taki jest kwestionowany przez postmodernizm i związane z nim dążenia. Sam staje się tekstem, jednym z wielu, jak inne umownym, względnym i piastującym w sobie własną parodię. Ta postmodernistyczna tendencja przypomina odwieczny stosunek uczniów do kanonu szkolnego. Ale postmodernistyczna kpina z kanonu to przeniesienie zachowań sztubackich na poziom wysokiej kultury. Zła to zabawa. Tu Święch jest konserwatystą.
W projekcie modernizmu zmienia się zasada periodyzacji. Zacierają się, niemal unieważniają (jako granice literatury), obie wielkie wojny światowe. Dotyczą one innej sfery, wpływającej na literaturę jako jej podłoże psychiczne (trauma wojny w skali jednostki i całych społeczeństw) oraz – szczególnie u nas – jako zmiany porządku instytucjonalnego, w którym literatura egzystuje, rozwija się lub przeżywa regresy. Rzeczywiste przemiany są gdzie indziej (Peiper, jak wszyscy wtedy, myślał, że wojna jest progiem, od którego zaczyna się upragniona nowoczesność, ale z kontekstu jego wypowiedzi wynika, że już od początku miał gotowe wyobrażenie zadań, jakie stoją przed nowym wiekiem i to właśnie do nich przymierzał zarówno przeszłość, jak i przyszłość ).
Święch wyraźnie opowiada się za traktowaniem historii literatury jako jednego, acz złożonego procesu, a nie zbioru „serii” (w rozumieniu Foucaulta). Proces ten wyznaczają pisarze niekoniunkturalni, dlatego iż skierowany on jest w przyszłość i dokonuje się ponad doraźnymi modami. Dokonując periodyzacji, pamiętać trzeba, że nad epokami literackimi są literackie eony – bardzo długie okresy, wyznaczone przez dzieła uznawane za „opowieści założycielskie”: Biblię, Homera, Szekspira. Jeśli nawet nie są one wiecznotrwałe, to mają status trwania nie do ogarnięcia. Takie ujęcie zmienia też perspektywę oglądu wieku XX. Pozostaje szczególny obowiązek uniwersyteckiej polonistyki: dbanie o przetwarzający się kanon, o to, by nie zniknął, ale i nie kostniał ani był byle jak klecony. Pisarze, szkoła, krytycy, wydawcy – wszyscy mają wpływ na ten system symbolicznych drogowskazów.
Figura wygnańca. Kto chciał w XX wieku być krytykiem bądź pisarzem, wie, jak ważna to figura. Ze względu na perypetie historyczne: migracje, emigracje, deklasacje i awanse społeczne, dylematy etniczności i wieloetniczności. Ale i z innego powodu, bowiem wygnanie jest pewnym stanem ducha, przypisanym niejako kondycji nowoczesnej. Patronami tak rozumianego wygnania są Joyce, Kafka, Miłosz… Wybierano je dobrowolnie, a gdy wynikało z konieczności, należało je aprobować i wykorzystać twórczo. Stawało się wartością. Przedstawia Święch fazy wygnania, począwszy od zakłócenia dotychczasowej osobowości, przez pracę nad uzyskaniem osobowości nowej, niezależnej od miejsca na ziemi, po nadanie tej nowej tożsamości porządku narracyjnego; kolejno więc występuje zdanie sobie sprawy z utraty ciągłości, a tym samym substancjalności podmiotu, różne wahania na drodze, mającej indywidualne warianty, w końcu „odzyskanie narracji”. W ten sposób – pisze Święch – literatura wygnańcza odpowiada na jedno z najbardziej dotkliwych wyzwań nowoczesności, które dla jednych oznacza kryzys osoby, dla drugich śmierć podmiotu, wreszcie dla innych – zniknięcie autora. Ta kreacja własnej osobowości (a nie jedynie roli społecznej), wiążąca się z ryzykiem, stanowi główne doświadczenie literatury wygnańczej. Figurze wygnańca odpowiada figura domu, w najróżnorodniejszych odmianach znaczeniowych. Wygnanie z domu to wygnanie z ojczyzny, ale może to być też wygnanie z „żywej mowy”. Wygnaniec zdobywa praktycznie tę prawdę, że jest punktem, w którym przecinają się konieczność i wolność, determinizm i wybór. W naturalny sposób wybiera wartości, które dzięki niemu w kulturze XX wieku jednak dominują. – Wygnaniec to nieustanny bunt przeciw wszelkim odmianom rasizmu i nacjonalizmu, integryzmu i ksenofobii. Ale to także upominanie się o swoje miejsce w kanonie. Ponowoczesność, która żadnemu domowi nie przyznaje nadrzędnego statusu, zdaje się niszczyć ów „mit wygnania”, będący prawdopodobnie ostatnią wielką utopią artystyczną europejskiego modernizmu, przyznającą sztuce uprawnienia, jakich nie znajduje w życiu. Wątpliwe, czy ma szanse odrodzić się w przyszłości. Brzmi to pesymistycznie.
Kondycja wygnańca nie jest synonimem wszelkiego wyobcowania. Buntuje się on przeciw swemu wygnaństwu: to taki człowiek, który z wyobcowania, wykorzenienia, bezdomności czyni rodzaj trampoliny, która pozwala mu się odbić od ziemi i szybować w przestworza, mając nadzieje, że wreszcie tam odnajdzie siebie, siebie prawdziwego. Beneficjentem wygnania staje się obdarzony szczególną wrażliwością i ostrością widzenia artysta, znajdujący azyl w przestrzeni wyobrażonej i umiejętnie wykreowanej, także jeśli opiera się ona na ewokowaniu przeszłości, świata utraconego, „z którym odczuwa [on] żywą więź”.
Gdy czytam te karty o wygnańcu, gdzie przywoływana jest bogata literatura naukowa i przykłady wielkich europejskich dzieł, z polskich pisarzy przychodzi mi na myśl zwłaszcza jeden: Teodor Parnicki. On z wygnańca, wyposażonego we wszystkie nowoczesne cechy i osadzonego w dziejach świata, uczynił zasadniczy temat swej prozy bez granic. To on starał się, jakże gorliwie, wcielić w swe dzieło „ostatnią wielką utopię modernizmu”, znajdziemy tam niemal wszystkie jej elementy, o których pisze Święch. I zrozumiałem, czytając Nowoczesność, dlaczego wszyscy interpretujący dzieło Parnickiego według postmodernistycznych kluczy muszą błądzić. To jednak dygresja.
O Parnickim Święch nie pisze, wspomina Miłosza i Gombrowicza, stawiając ich obok Ciorana, Joyce’a, Gertrudy Stein. Osobne szkice poświęca Tymonowi Terleckiemu, Józefowi Łobodowskiemu, Wacławowi Iwaniukowi. Mimo wszystkich ich zasług, inne to kalibry. Żaden z nich nie był rzeczywistym „beneficjentem wygnania”. Można by za to tak powiedzieć o innych bohaterach Nowoczesności – Zygmuncie Haupcie i w pewien sposób Bobkowskim. Niezwykle ciekawy jest szkic o polskiej literaturze we Francji w czasie II wojny światowej Na francuskiej ziemi. Mniej jednak wiąże się on z figurą wygnańca, bardziej z problematem wojny, który jest następnym wielkim tematem tej książki.
Temat wojny. Jerzy Święch, autor wspaniałej syntezy polskiej literatury z czasów II wojny światowej, wojną zajmował się od dawna – jej kulturowym i moralnym wymiarem. Wojna „materiałowa” czy „maszynowa” stanowi jeden z efektów szczególnie – dodajmy – niepokojących procesów modernizacyjnych, jakie objęły wiek XX. Zjawisko to znalazło swoje odzwierciedlenie w literaturze. Bardziej może niż gdzie indziej i kiedy indziej. Od roku 1916 zaczęła się wojna totalitarna, której teoria, jak pisał przywoływany przez autora Huizinga, rezygnuje z ostatniej resztki ludyzmu (…) i wskutek tego jednocześnie i z kultury, prawa i ludzkości w ogóle. Sfera wojskowa przestała być oddzielona od cywilnej. Spór o moralne racje stawał się w tamtej wojnie białych ludzi bezprzedmiotowy. Odżył w walce z hitlerowskimi Niemcami. Pierwsza wojna przyniosła ludom wolność, „ale na krótką metę”, dała też początek ponowoczesnym lękom o przyszłość procesów modernizacyjnych, zakwestionowała projekty oświeceniowych utopii. Razem z drugą określiła pewien moment, od którego już nie można będzie inaczej rozumieć żadnej z wojen, jak tylko w ścisłym powiązaniu z końcem jakiegoś utraconego na zawsze ładu, porządku, który na dłuższą metę wydawał się nie do utrzymania (…). Obie wojny korzystały przy tym z tych samych narracji czy dyskursów.

______________________________________________________

Jerzy Święch: Nowoczesność. Szkice o literaturze polskiej XX wieku. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, ss. 349, 3 nlb.