SÁNDOR KÁNYÁDI
Spotkanie
Pamięci Zbigniewa Herberta
(z cyklu Heretyckie telegramy)
Z panem Cogito w Rotterdamie
siedząc w najdalszym rzędzie
amfiteatru-azylu oglądaliśmy
słuchaliśmy i oczywiście oklaskiwaliśmy
nowohebrajskich poetów
potem niemal jednocześnie
w przerwie między dwoma wierszami
pochyliliśmy się ku sobie
odnowiliśmy sobie piękny język
piękny dla was
naprawdę piękny
choć to właściwie (mówiliśmy
wykorzystując następną pauzę)
wiersz daje językowi
piękno
i odwrotnie powiedział
albo powiedziałem po kolejnym
żydowskim wierszu prawda że wiersz
jest pomnikiem języka
i budzicielem
naszego ciągłego poczucia braku
tego poczucia
które mogło dręczyć Najwyższego
w siódmym dniu gdy uświadomił sobie
zauważalną gdzieniegdzie w jego dziele
niedoskonałość
aber wielce szanowny panie Cogito
próbowałem snuć dalej
zapętlającą się nić rozmowy
fur sich dla pana Pismo Święte
w pańskim języku ojczystym po polsku
zostało onego czasu napisane
podobnie dla pana Transylwańczyka
w jego języku ojczystym
po węgiersku spisano je onego czasu
Bóg funkcjonuje cudownie
przez swego ducha świętego każdemu narodowi
objawia się w jego języku
bo każdy naród człowieczy
tylko we własnym języku może się wykształcić
Duch Święty jest najdawniejszym Comeniusem
Duch Święty jest pradawnym
wcześniejszym od Comeniusa pedagogiem
i muśnięci-wzruszeni jakimś powiewem
unieśliśmy szklanki ale
uczyniliśmy to już po wieczorze kiedy
oparci o barowy bufet
jako goście stoczniowego barona
z Rotterdamu o poetyckiej duszy
kosztowaliśmy wykwintne porto
Kolożwar, luty 2000
LÁSZLÓ MARSALL
Kontrargument
Pamięci Janosa Pilinszkyego
Ależ tak,
myśleli o Różanym Ogrodzie,
myśleli o różanym krzewie
myśleli nawet o tej jednej jedynej róży.
A jednak uczynili coś, czego robić nie wolno.
Nie będą prześladowani
ani samotni jak łowca motyli.
Nie błyszczą przekłuci szpilką
pod szkłem, jak tabor motyli.
Razem, lecz każdy z osobna, podróżują
w pliki banknotów zawinięci jak mumie,
w skarbcach banków jak w trumnie,
samotnie ku Księżycowi Umarłych.
Stawrogin boi się.
Daremnie prosi,
ukradli mu płaszcz.
IMRE ORAVECZ
Nadejście starości
Znowu wszedłem na szczyt góry Pipis,
góra Pipis ma 310 metrów wysokości,
wznosi się między Ujiszkó i Szarazret,
przedtem była polem uprawnym,
teraz prawie całą pokrywa las,
każdego roku wspinałem się na nią wiele razy,
nie sprawiało mi to dotąd trudności,
ale dzisiaj szło ciężej,
czułem ucisk w klatce piersiowej
i trochę się zdyszałem,
kiedy wzbudzając wielkie larum
pośród wracających drozdów
powoli zmierzałem ku szczytowi
polną dróżką wyciętą w boku góry;
od lat przygotowuję się do starości
i również w moich wierszach często o niej mówiłem,
a jednak teraz zaskoczyło mnie to,
że tak bezwstydnie i pospolicie nadeszła.
GÁSPÁR NAGY
Czyste płomienie przy końcu października
Oratoryjne wspomnienie bohaterów-męczenników 1956
1. (REQUIEM)
Serca płomieni dotknąłem, wspominając,
i przywołując raz jeszcze śmierć wspaniałą,
kiedy się z nieba łzy czyste polały,
kiedy najlepsi za nas umierali.
I za mnie, i za ciebie,
tutaj, w Budapeszcie
płonęła ich krew młoda w pierwszy wieczór
wiecznego Wtorku roku o świętej liczbie
i potem długo jeszcze…!
Hańbo salw, Węgry!
Wolność rozbłysła na chwilę
w oczach bohaterów poległych!
Pod koniec października tu – nie gdziekolwiek! – owe
płonęły idy marcowe
w sercu zdeptanego narodu.
Płomieni nie zdusił nikt! Jednego
mieliśmy poetę,
Sándora Petöfiego.
„Świętych wyrostków” bohaterskie czyny
zaszokowały Świat!
Daleki i bliski…
Odzwyczaili się już wszyscy,
że jest możliwa rzecz taka,
by Dawid znowu
pokonał Goliata!
ISTVÁN KOVÁCS
Ważka
Adamowi Niemczycowi
Siódmy przypadek: wołacz.
O, panie Adamie!
O, tamte słowa
przyswojone trzydzieści,
trzydzieści pięć lat temu i wcześniej
(i przeważnie już zapomniane)
lub: moje słowa…
(od czasu do czasu: moje Słowa)
Dlaczego zapamiętałem akurat libelle
od pierwszego usłyszenia po niemiecku?
Czyżby z powodu nastroju
Sybilli i Biblii
(które łączą się dźwiękowo w Sybiblię)?
Być może również w niej
tę samą ważkę widziałem,
którą zauważyłem tam
na początku moich szkolnych lat…
Przyleciała znad otwartych wód
do ukrytego pośród trzcin
naszego tajemnego
łowiska.
I powoli
coraz ostrzejszym brzmieniem
rosła nade mną,
błękitnym ostrzem skrzydeł
tnąc mi na plastry niebo.
Dusiłem się,
ale mnie odratowali.
Szitakoto;
po francusku la libellule
i po polsku ważka
(w tej ostatniej nazwie
widziałbym raczej durną osę).
Do ważki dotarłem późno
w latach dziewięćdziesiątych
poprzez pewnego malarza,
piszącego wiersze;
w najważniejszej chyba chwili życia
ujrzał ważkę jako szybowniczkę:
z przesłaniem ciszy,
przemieniwszy się w anioła,
wylądowała mu na dłoni.
Za młodu był uchodźcą wojennym,
uczniem Aba-Novaka i Szonyiego.
Z pomocą słowników polsko-francuskiego i
francusko-węgierskiego uczył się naszej mowy:
ważka – la libellule, la libellule – szitakoto.
W swej warszawskiej pracowni
maluje dziś odłamki skrzydeł,
ich trójkątne, cztero-, pięcio-
i sześciokątne szczątki
zbiera w jeden triptichon.
Jest o trzydzieści dwa lata starszy ode mnie,
ale jego ważka
jest o czterdzieści lat młodsza niż moja.
Jeśli uznamy ważki
za organiczne cząstki naszego życia, nasze narządy,
jesteśmy niemal rówieśnikami, skorymi do zapominania…
Co jakiś czas
kartkujemy się nawzajem w słowniku.