Spacer
Minąłem cmentarz słonecznej Guadalajary – był położony za miastem. Skwar dawał się we znaki, miałem wrażenie, że im bardziej cichł gwar miasta, tym było goręcej. Słońce nie dawało cienia. Pragnienie zwiedzania obrzeża miasta nie było mniejsze niż brak łyka zimnej wody. Szedłem w jakimś dziwnym przeczuciu, że coś się zdarzy, że spotkam coś typowego dla tego meksykańskiego miasta. Intuicja nie zawiodła. Majaczący w dali mur kusił by zajrzeć, co skrywa się za nim. Był wysoki, za wysoki by go przeskoczyć, szczelnie bronił swego wnętrza. Może to było dodatkowym bodźcem, by sprawdzić, co kryje. Dochodziły zza niego młode głosy kobiece. Niewiele rozumiałem, ale czuło się w nich spokój, jakby wewnętrzny dialog – taka rozmowa z sobą. Miałem wrażenie, że jest ich wiele. Można było po pewnym czasie rozróżnić ich tonację. Ściana muru odbijała wyobraźnię w różnych kierunkach. Im dłużej szedłem, tym więcej pytań. Wreszcie brama, lekko uchylona, jakby przez zapomnienie. Zapraszająca, jakby tylko dla mnie. Szczelina umożliwiła mi dostanie się do środka. Podążałem za głosem ciekawości, jak za już odległym głosem kobiet.
Witalny, soczysty, zielony ogród z pochylonymi drzewami, które dzieliły go na rozliczne alejki. Krzyżowały się one w różnych kierunkach dając schronienie majestatycznie chodzącym po nich młodym kobietom – dostojnym, wyprostowanym i dumnym. Miałem wrażenie, że widzę przed sobą ruchome rzeźby Dunikowskiego z cyklu „Macierzyństwo”. Widok był nieziemski, nie tylko dzięki słońcu, które podkreślało i prześwietlało ciała tych niewiast, ale głównie z powodu tego, co dzięki intensywnemu światłu dostrzegłem. Otóż na brzuchach nosiły one przezroczyste, długie, zawieszone na szyi błoniaste skóry, w których układały się nowo narodzone dzieci. Te kobiety to żywe inkubatory, ale jakże ludzkie, przyjazne i bezpieczne. Światło zdradzało kształt tych niemowlaków, ułożonych embrionalnie, główką w dół. Tu, w tym ogrodzie, na tym spacerze głośno rozmawiały matki ze swymi przedwcześnie narodzonym dziećmi. One słyszały ich głos i czuły temperaturę ich ciała. Ta integracja dwóch istnień niwelowała skutki przedwczesnych narodzin. Cudowna symbioza, piękna wizualnie i bardzo ludzka. To wspaniały teatr, nie uliczny, ale ogrodowy, dający nadzieję, wiarę w życie.
Sygnaturka z przyszpitalnej kaplicy dyskretnym głosem przypomniała o kończącym się spacerze. Wychodząc domknąłem bramę, bo spektakl się na dzisiaj skończył. Przesłanie miał jedno – krótkie, ale jakże wymowne: życie.
Holstebro, 4 kwietnia 2007