Paweł Huelle. Dziwne konsekwencje dziwnego przebudzenia

Spis treści numeru 3/2006

Dziwne konsekwencje dziwnego przebudzenia

 

Wieści, które przywiózł Jussuf z tamtej strony rzeki, były zatrważające. Rządowi przeczesywali dolne miasto i żaden zakątek nie dawał schronienia. Czarne, lśniące motocykle, które wydawały się zbyt ciężkie, aby przeskoczyć wąski strumień w dolinie lub gonić za jakimś rebeliantem po schodach zaułka, w istocie były zwinne jak ważki. Nieszczęśnik, który liczył na ociężałość maszyny i pofolgował nogom lub dostał zadyszki – płacił życiem. Zabijanie nie przypominało egzekucji. Gdy powstaniec znajdował się w zasięgu krótkiej broni, padał od strzału brzmiącego jak suche plaśnięcie. Czasami, gdy jeździec znudzony monotonną służbą postanowił się zabawić, przechodnie otrzymywali za darmo spektakl ulicznego teatru. W takich przypadkach motocykliści najchętniej posługiwali się stalowym, cienkim drutem bez koszulki. Dławił szyję prędzej od hiszpańskiej garotty. Gdy obok Fontanny Wolności jeden z motocyklistów najpierw zarzucił uciekającemu pętlę na szyję, po czym powlókł trupa wokół placu – publiczność przy stolikach kawiarni El Raszid powstała z miejsc, aby owacją nagrodzić ten popis.

– To prawda – Jussuf jak zwykle dłubał wykałaczką w zębach – że wszyscy ich nienawidzą. Ja też. Psy, których nikt nigdy niczego nie nauczył. Ale dlaczego robić to w biały dzień? Na oczach dziennikarzy? Mieszkańców? Można ich wszystkich było wygarnąć w nocy, kiedy miasto śpi, zwieźć do portu, wsadzić na jeden z panamczyków, co to przez lata rdzewieją przy nabrzeżu, i normalnie potopić pięć mil od brzegu. Tak jak Mao Tse-tung wszystkie kurwy w Chinach. No nie?

Jussuf lubił wygłaszać takie kwestie. Zawsze wynikało, że to i owo czytał, albo przynajmniej coś wiedział od jednego ze swoich nauczycieli.

– O ile pamiętam z filmu – powiedziałem przywołując kelnera – to tych pięć czy dziesięć tysięcy prostytutek zatopiono w rzece. Rozumiesz, Jussuf? W rzece, nie w morzu.

Przyjął kawę i szklankę zimnej wody – to gówno i tamto gówno – mówił wolno cedząc każde słowo – w dodatku niewierne – dodał, żeby nie było najmniejszej wątpliwości, co o tym wszystkim myśli – jaka różnica?

– Taka, że ciała tych kobiet jeszcze przez setki mil unosił prąd rzeki. A w morzu?

– Rekiny – zachichotał – wielki wypas rekinów. Chociaż powstańcy to padlina. Cuchną za życia. Ani jednego z nich nie żałuję. Rozumiesz? Ani jednego. Jeżeli się wkurzyłem, to właśnie dlatego – wskazał ręką na kulę słońca – że za dnia, zawsze przy takiej okazji utłuką paru spokojnych ludzi. A dziennikarze to psy niewiele lepsze. Tacy jak rządowi.

Podał mi list od Aristona i zapytał – mówiłeś coś o filmie? Pamiętasz tytuł?

Nie pamiętałem. Ariston, który nigdy nie używał telefonu, faksu ani komputera, donosił, że nasza lekcja nie odbędzie się ani dzisiaj, ani w ciągu najbliższych dni. Nie tylko ze względu na sytuację. – „Wyjeżdżam do wioski Oasin w sprawach niecierpiących zwłoki.” To było całe wyjaśnienie, po którym zapisał kilkanaście nowych zdań do tłumaczenia. – „Lepiej siedź w domu ze słownikiem i do niczego się nie mieszaj, odezwę się po powrocie” – kończył znów po angielsku.

Jussuf, nie uzyskawszy odpowiedzi na temat filmu, wskazał palcem na starożytne pismo, które – wykaligrafowane drobnymi literami przez Aristona – miało w sobie coś rzeczywiście dostojnego.

– Czy przyjechałeś tutaj po naukę? I co ten stary wie? Mnie to nic nie obchodzi. Jestem tylko gońcem. Ale wiesz, co mówią? Że wcale nie nazywa się Ariston. I nie jest Grekiem. Wy, z Europy, zawsze się dacie nabrać.

Zapłaciłem za przesyłkę. Powiedziałem, że odpowiedzi nie będzie. Wsiadając na skuter odparł – i tak nie wracam na dół. Nie jestem głupcem!

Pamiętam, że w moim mieszkaniu tuż nad kawiarnią zepsuła się klimatyzacja. Odłożyłem zadanie domowe Aristona i z aparatem fotograficznym wyszedłem znów na ulicę. Linia, którą docierało się na drugą stronę rzeki, aż do gmachu starej admiralicji, była nieczynna. Przystanek, przy którym eksplodował kilka dni wcześniej pełen pasażerów autobus, był nadal jedną wielką dziurą, otoczony – chyba jedynie dla formalności – policyjną taśmą. Niemal pustą, rozżarzoną od słońca ulicą dotarłem do Wzgórza Proroków. Przy ogromnych lornetach, gdzie zawsze kręciło się wielu turystów – nie było nikogo. Ale, o dziwo, zębata kolejka, zbudowana tu w czasach Anglików – jeździła jak codziennie. Zauważyłem to natychmiast, widząc jak dwa błękitne wagoniki mijają się powoli w połowie drogi. Dokładnie tam, gdzie wśród oliwkowych gajów, otoczony palisadą cyprysów, wznosił się koptyjski klasztor. W dole, za niewielkim korytem wyschniętego potoku rozciągało się stare miasto opasane murami, zza których strzelały w niebo minarety i wieże przybytków chrześcijańskich.

Wagonik z czasów królowej Wiktorii piął się powoli do góry, a ja rozmyślałem o Aristonie, który umawiał się z każdym ze swoich uczniów z osobna, w różnych częściach miasta, tak jakby nauczanie greki było aktem głębokiej konspiracji. To jego absurdalne dziwactwo można było tłumaczyć na wiele sposobów, ale właśnie teraz, czekając na błękitny wagonik kolejki, który minął już koptyjski klasztor i piął się mozolnie w górę obok muru żydowskiego cmentarza, doznałem drobnego olśnienia: Ariston zawsze się starał, aby przygotowany przez niego tekst w mniej lub bardziej pośredni sposób wiązał się z miejscem, gdzie udzielał lekcji. Dlaczego jednak zabrał mnie któregoś razu na to właśnie wzgórze, gdzie nic nie miało chyba związku z Apologią Arystydesa? I jak to wtedy szło?

– Wówczas to Arystydes z Aten zwrócił się do cesarza Hadriana tymi słowy: Zmyślają, że Dionizos jest Bogiem i był nauczycielem pijaństwa, uwodził żony bliskich, aż oszalał, by w końcu zostać uśmierconym przez Tytanów. Jeśli więc Dionizos nie mógł samemu sobie przyjść z pomocą, gdy go zabijali, i w dodatku okazał się szaleńcem, włóczęgą i pijakiem, jak może być bogiem? I jak pomagać ma innym ten, który sam sobie nie mógł udzielić pomocy? Co innego Jezus, dostojny Imperatorze.

– Jakkolwiek by to brzmiało – powiedziałem wówczas przetłumaczywszy z wysiłkiem zwłaszcza ostatnie zdanie – jakkolwiek by to brzmiało, argument Arystydesa wydaje się głupi. Jak można w ten sposób bronić chrześcijaństwa? Przecież niemal dokładnie tych samych argumentów używali przeciwnicy Jezusa. Był dla nich nikim innym jak właśnie włóczęgą, szaleńcem, pijakiem i dziwkarzem. No i nie pomógł sobie, zatem jak miałby pomagać innym? To, co Arystydes mówi o Dionizosie, przeciwnicy Jezusa mówią o nim. Czy to zwyczajna w takich razach symetria argumentów?

Ariston nie odpowiedział na moje wątpliwości. Kiedy wagonik kolejki wypełniony turystami ruszył w dół, uniósł się z ławki, na której spędziliśmy już dobrą godzinę, i wskazał koptyjski klasztor.

– Czy wiesz, że to najstarszy kościół w tym mieście? A może w ogóle najstarszy zachowany kościół chrześcijan na świecie?

Jadąc teraz w dół zupełnie pustym wagonikiem, pomyślałem, że i ten jego wybór nie był przypadkowy. Tekst, jakim wówczas mnie zamęczył, a mówiąc ściśle jego najtrudniejszy fragment – pochodził z pierwszej w dziejach apologii. Czy to Hermiasz, czy Teofil z Antiochii, czy Apolinary z Hierapolis, Milicjades, Tacjan Syryjczyk, Justyn Męczennik, czy nawet imiennik mojego nauczyciela – Aryston z Pelii, wszyscy oni napisali swoje obrony chrześcijan już po tej słynnej, wielkiej i wspaniałej mowie Arystydesa z Aten. Może dlatego najstarsza apologia miała być odczytana właśnie z widokiem na najstarszy kościół? Cóż zresztą wiedziałem o Koptach? Tylko raz, jako turysta, w Bazylice Grobu słyszałem ich śpiew. Był potężny, archaiczny i tak piękny, że nawet w rosyjskich cerkwiach takiego nie słyszałem.

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.