Prus i Żeromski w kraju Feaków
Ilekroć znajdę się w Nałęczowie, nie mogę oprzeć się wzruszeniu, którego źródeł nie potrafię uchwycić. Sprawia to być może nie trafiające się nigdzie nagromadzenie linii falistych i lubująca się w koronce architektura. Ażurowe ganki, werandy, nawet krużganki są wszechobecne i zdaje się, jakby w koronkową chustkę zawiązano całe – niewielkie w końcu – miasteczko. Pagórkowatość i niezwykła gdzie indziej bujność i rozmaitość drzewostanu przedziwnie dopełnia całości obrazu, w którym czai się jakaś łagodna wybujałość, jakiś nie do określenia swawolny urok.
Miejsce to powołała do życia moda i przedsiębiorczość kilku osiadłych tu obywateli. Już w XIX wieku Nałęczów rozreklamowano jako zakład kuracyjny spełniający wszystkie stawiane takim miejscom warunki w kraju i za granicą. To w tym stuleciu upowszechniła się moda odwiedzania zakładów uzdrowiskowych, które wszędzie powstawały jak grzyby po deszczu – w Alpach Spa, Baden-Baden i Davos, w Czechach Karlsbad, u nas względami cieszyły się już Zakopane, Ciechocinek i Krynica. Ale dla warszawian i mieszkańców Lublina odwiedzenie Krynicy czy Zakopanego to była cała wyprawa, gdy Nałęczów był na wyciągnięcie ręki.
Jeśli wspomnieliśmy o powołaniu do życia, to mieliśmy na myśli nie tylko, a nawet nie przede wszystkim awans osady i pewną jej popularność w kręgach warszawskiej czy lubelskiej publiczności. Oczywiście Tomasz Mann pokusił się opisać szwajcarskie Davos, gromadząc i piętrząc mnogie parabole, mogące taki temat usprawiedliwić, ale z drugiej strony ta jego najlepsza może powieść jest w końcu dowodem na to, że w klimacie sanatoryjnym trudno właściwie mówić o życiu, a prędzej o nudzie i śmierci. Hans Castorp, mający w płucach jedynie małą wilgotną plamkę, w gruncie rzeczy schronił się tam przed życiem, które podobne miejsca – pełne zawsze jakby jakiejś słodkiej trucizny – zręcznie omija. Mówiąc więc o powołaniu Nałęczowa do życia, mieliśmy na myśli wtargnięcie (i to dość gwałtowne) Nałęczowa do literatury, choć także nie będącej życiem zupełnie serio, to jednak nadającej życiu walor trwałości, którego ono samo z natury swojej nie posiada.
Wtargnięcie to odbyło się tak: znany lekarz praktykujący w Warszawie (ale należący do spółki akcyjnej nowego uzdrowiska) wpadł na pomysł, by agorafobię młodego jeszcze acz popularnego felietonisty leczyć kuracją w Nałęczowie praktykowaną – wodą żelazistą i hydropatią. Aleksander Głowacki alias Bolesław Prus od tego nie wyzdrowiał (i jak wprzódy musiano go przez ruchliwe warszawskie ulice przeprowadzać), ale Nałęczów zyskał trubadura, chwalącego jego uroki do końca długiego życia. Zachował się list Prusa, pisany tuż przed „objawieniem” mu się Nałęczowa, gdzie wyznaje z rezygnacją: Rok cały pieściłem się nadzieją wyjazdu do Zakopanego na odpoczynek – tymczasem w ciągu kwadransa zdecydowałem się jechać do Nałęczowa na kurację (…) Więc pojadę. Pojechał, i Nałęczów został rozsławiony.
Był rok 1882, Prus zjawia się w Nałęczowie jak kometa, liczy sobie lat 37 i wszystkie najważniejsze dzieła są jeszcze przed nim. Na razie, od siedmiu lat jest wziętym kronikarzem w warszawskich pismach. Objął właśnie redakcję „Nowin” i na ich łamach (niemal dokładnie miesiąc przed swoim nałęczowskim entrée) pompatycznie nieco obwieszcza: Chcemy (…) z tego dziennika zrobić obserwatorium społecznych faktów, tak jak istnieją obserwatoria dla badania ruchów ciał niebieskich albo zmian klimatycznych (…) W tym celu „Nowiny” zapożyczą sobie metody nie od dziennikarstwa, ale od nauki.
W tym samym roku 1882 rozpoczyna pisanie swych Dzienników 18-letni uczeń gimnazjum kieleckiego Stefan Żeromski; pod datą 9 września zapisuje: spotkaliśmy tam Ludwinię (…) Czy ją kocham? Czy to miłością zwać się może – to uczucie nieopisanej tęsknoty, jaką czuję, gdy jej nie widzę? Trzeba się wyrzec na zawsze tych uczuć, zamordować je w sobie! Tak, trzeba energii, ażeby nie okazać jej tego, nie widzieć jej długo i – zapomnieć!… Czy ona się domyśla, jak ja ją uwielbiam? Nie, ja nie uwielbiam jej, ja uwielbiam jakąś atmosferę, ducha, który niekiedy przybiera jej kształty. Czasem zapominam jej rysów, a czczę i tęsknię do jakiejś mary, co oświecona jasnym płomieniem… Nie pragnę wzajemności, nie pragnę niczego, jestem tylko szczęśliwym, ach! bardzo szczęśliwym, kiedy w tak słodkie zatapiam się marzenia.
Już na początku listopada jasny dotąd koloryt pamiętnika nagle zabarwia się ciemnością: boleść własnego serca – to milion razy boleśniejsze! Bo niechaj sobie będzie co chce, ale dłużej tak cierpieć – to ludzkie przechodzi pojęcie!!… Nie, ja się zamorduję!!! muszę się zamordować! (…) Boże! a co powie ojciec, gdy zobaczy trumnę, na której nie wolno będzie narysować krzyża. Niech tam – wiem, że umrze, ale prędzej się spotkamy – ja w piekle Danta, a on w niebie Danta… Ale czy jest niebo i piekło? Wszystko mi jedno – czy w niebie, czy w piekle, czy na Polach Elizejskich, czy na Walhalli, czy w raju Mahometa, Zoroastra – wszystko mi jedno… byle nie na tej piekielnie gorącej i zimnej zarazem ziemi (…) Cha, cha – dopiero to rum zrobi się pomiędzy kielczanami, gdy ja palnę sobie w łeb w ogrodzie… Zbiegną się… ksiądz, księża, te bałwany, barany, próżniaki, darmozjady. Będą mówić przekleństwa na głowę – a ja? Ja sobie pojadę w lepsze krainy. – Po co się męczyć, po co? Po co żyć na to, by wyszarpywać sępowi dać serce? Po co żyć na to, aby być całe życie Laokoonem? Być całe życie lalką, oszukiwać ludzi i oszukiwać siebie – być zbrodniarzem?
Pod koniec listopada mamy już próbkę przyszłego Żeromskiego: Byłem u pp. Koczanowiczów. Wchodzę – państwo młodzi siedzą na kanapce, zrywają się naturalnie ujrzawszy mnie… Ludwinia serdecznie mnie bardzo powitała. Kontent jestem przynajmniej, że narzeczony jej taki miły chłopak! Poczciwy być musi. Pokłóciliśmy się trochę o Słowackiego… On mówił, że wyżej stawia Krasińskiego – ja obstawałem za Juliuszem. Powiedzmy tu od razu, wybiegając nieco do przodu, że Prus także nie „obstawał” za Juliuszem, tak samo zresztą jak za Zygmuntem.
W zaraniu młodości, w pierwszych pamiętnikach widać człowieka może najwyraźniej – znajdujemy tam pierwsze myśli, które się odciskają głęboko, a źródła jeszcze czyste i nie zmącone. Później pisarz przybiera maski, zaciera za sobą ślady, każąc się domyślać wszystkiego i arbitralnie dozując obrazy z przeszłości, gdzie życie zostaje literaturze podporządkowane. W pamiętniku literatura nie zaciemnia jeszcze naturalnych odruchów i dostrzec daje się coś, co potem chowa się pod szlamem idei, pianą tendencji. Jeden i drugi wypowiadali się szczerze we wczesnej młodości – Żeromski w Dzienniku, Głowacki w zaginionym Zeszycie-pamiętniku. Przechowały się też listy, poruszające się w tych samych rejonach myśli co zapisy pamiętnikarskie; Żeromski włącza niektóre z nich do Dziennika, listy młodego Głowackiego ocalały w zbiorach prywatnych. Mamy materiał z pierwszej ręki i bez imprimatur obu pisarzy. (…)
Już po śmierci pisarza prof. Wacław Borowy sześciokrotnie spotykał się z Oktawią Żeromską i okazuje się – „Stefan” z ust jej nie schodził. Jej pomysłem było urządzenie w „Chacie” muzeum Żeromskiego, pragnęła zwłoki pisarza przenieść do Nałęczowa, a w jego dorobku (także tym, do którego natchnieniem była już inna) widziała „własność Narodu”, którą należało ocalić. Borowy podkreśla z niejakim zdumieniem, że w porzuconej kobiecie nie ma goryczy, a do Żeromskiego nawet odrobiny żalu, ba, do pewnego stopnia wydają się być szczere jej deklaracje miłości do drugiej żony Żeromskiego i córki, acz usprawiedliwienie tego związku znajduje oryginalne – „w potrzebie materiału przeżyć dla twórczości”. Jest to być może znajomość psychiki Żeromskiego zupełna. Z rozmów Borowego z Oktawią Żeromską wyłania się postać jakiejś iście nałęczowskiej Nauzykae, przywodząca na myśl jedną z wdzięczniejszych scen w literaturze – I w odysową postać wpatrując się z dziwem, zaczepiła go, słowem przemówiła żywem: „Bywaj zdrów cudzoziemcze! Do dom gdy wrócicie, wspomnijcie czasem o mnie: winniście mi życie”.
Oburzano się za to wszystko na Żeromskiego, oburzano się na powieści pisane przezeń za życia, a 50 lat po śmierci oburzono się za Dzienniki. Przywykło się aurę skandalu rezerwować dla Żeromskiego, osobę Prusa pojmując jako nieskazitelną albo przynajmniej do szpiku kości uporządkowaną i racjonalną. W każdym razie taką, której nie przytrafiają się nieślubne dzieci. Ale w małym nałęczowskim światku wszystko się z sobą dziwnie wiąże – Oktawia Rodkiewiczowa, wielka miłośniczka Prusa, której córeczki decyzją Rady Familijnej Prus został prawnym opiekunem, została żoną Żeromskiego. Doktor Sacewicz, miłośnik twórczości Prusa i prawa ręka dyrektora Uzdrowiska, z którym zresztą toczył boje o osuszenie Nałęczowa, został pierwowzorem dr. Judyma w Ludziach bezdomnych. A żona dr. Sacewicza (którego zresztą Prus wielce cenił) Alina została matką jedynego dziecka Bolesława Prusa. Dowodzi tego po przeprowadzeniu detektywistycznego na poły śledztwa Gabriela Pauszer-Klonowska. Miało być (było?) tak: licząca lat czterdzieści pani Alina, od trzech lat w stanie wdowieńskim i nie posiadająca potomstwa, i Prus, także bezdzietny, który dwa lata wcześniej przeżył dramat samobójczej śmierci wychowanka – Emila Trębińskiego, sieroty po bracie żony Prusa, którego Głowaccy wychowywali od drugiego roku życia, zadzierzgnęli znajomość już w Nałęczowie. Podtrzymywali ją również w Warszawie, co nie było dla nikogo tajemnicą, ale już skutki tej znajomości – pozostające w oparach skandalu – utrzymywano w wielkim sekrecie.
Szło o to, że w wieku 61 lat Prus został ojcem dziecka, którego pani Alina była matką. Pauszer-Klonowska przytacza dokument, gdzie możemy przeczytać, że wkrótce po urodzeniu się chłopca Prus poczynił na jego rzecz znaczny zapis testamentowy, charakteryzując spadkobiercę następująco: Memu chrzestnemu synowi, sierocie Januszowi Boguszowi, którego losem postanowiłem zająć się. Z inkryminowanym Januszem Boguszem przyjeżdżał w ostatnich latach swego życia do Nałęczowa i byli z „chrześniakiem” nierozłączni, a mały Janusz Bogusz był to podobno „wykapany” Prus. Sprawa jest tajemnicza i na rozwikłanie jej nie ma wielkich nadziei. Gdy o Żeromskim wiemy wszystko, o Prusie, który zdaje się urodził się starszym panem gubiącym cukierki w Nałęczowie, nic – wszystko przysłonięte tu jest jak okiennicami jakąś dobrotliwością. I tak chyba pozostanie, że kobiety Prusa będą hipotetyczne, a kobiety Żeromskiego – nawet po wielu latach – będą prawdziwe. (…)