Dariusz Bitner. Przebudzenie

Spis treści numeru 2/2006

Przebudzenie

 

Nie wiedział, nie rozumiał co. Drgnął, spod stóp usunęła mu się ziemia, wszystko runęło. Upadł na plecy. W jednej chwili. Otworzył oczy, przytłoczony strachem, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. Coś nieokreślonego i niewytłumaczalnego. Nic, co mógłby sobie przypomnieć, żaden koszmar, żadna scena budząca grozę. Pamiętałby. Schody pozbawione balustrad i łączące się ze sobą pod niemożliwym do zrozumienia kątem, barbarzyńcy o zaciętych twarzach, pokrytych zakrzepłą krwią ofiar, wciskający jego głowę w bagnistą czerń. Dławiące wyczekiwanie śmierci w mroku wilgotnej piwnicy. Nie. To stało się nagle.

W połowie banalnej fantazji, jakich bez liku doświadczał o świcie. Kiedy mógłby już wstać. Kiedy śnił z pełną premedytacją, nawet, gdy były to przykre majaki. Wypełnione po brzegi smutkiem, rozpaczą, jakimiś niemożliwymi do zobrazowania tragediami. Gdy pękały rany, gdy brak powietrza nie dawał już szansy na przetrwanie w zielonych odmętach, gdy dosięgały go łapy odwiecznych prześladowców… budził się na moment. Bez otwierania oczu. Wracał do pełniej świadomości natychmiast i nie musiał podnosić powiek.

Czuł poduszkę, lekko wilgotną, ciepłą. Pocił się. Wciąż produkował zbyt dużo ciepła. W dawnych czasach Magdalenę to wzruszało. Tuliła się do niego, wiecznie zmarznięta. Grzej, mój piecyku – mruczała. Ale tego już nie było. Piecyk grzał na darmo. Jego serce wciąż biło za szybko, pracowało na pełnych obrotach. Jak u długodystansowca na mecie.

Lekarze unosili brwi, z trudem maskując bezradność. Poradzimy sobie z tym, teraz medycyna stoi tak wysoko, że pańskie serce nie ma szans, nie ucieknie nam, złapiemy je. Diabła tam: złapiemy. Nie złapali. Jeden tylko łapiduch, młody, młodszy od niego, egzaltowany, przejęty rolą pana i władcy ludzkich istot na ziemi, bo w niebie wiadomo, kto panem człowieka – zmartwił się na głos: w takim tempie, to ono się wyeksploatuje za szybko, zostawi pana, bo po prostu się zużyje. Ale nie poradził nic. Zaprzeczył tylko, jakoby to ono właśnie odpowiadało za częste, zbyt częste, a czasem ciągłe wilgotnienie potylicy. Za krople potu na skroniach, za mokre, lśniące czoło.

Nauczył się w największe chłody chodzić w rozpiętej, lekkiej kurtce bez podpinki, w jednej tylko koszuli i marynarce pod spodem. I nauczył się spać nago, na kołdrze. Lubił tak, nawet przyłapał się na tym, że miał kłopoty z zaśnięciem, gdy nie zdjął wszystkiego. Co innego późnym popołudniem, gdy drzemał w fotelu albo na złożonej kanapie. Ale też, co to za sen. Byle jaki.

Tymczasem ona ubierała się do łóżka, wkładała grubą koszulę nocną, skarpety, czasem sweter, co irytowało go najbardziej. Spać w swetrze można na kempingu, w namiocie, sweter wydawał mu się tak bardzo wulgarnym elementem w łóżku, że wciąż bez końca i bez skutku protestował. Prosił ją, by włożyła co innego, przekonywał. Czasem więc go zdejmowała, ostentacyjnie szczękając zębami, by następnego wieczora albo za kilka dni znów wyjść z łazienki w pełnym rynsztunku, nieraz jeszcze z narzuconym szlafrokiem, tłumacząc się całkiem niewinnie: zimno mi. I zawsze starannie owijała się wtedy kołdrą, utykała ją pod stopami i po bokach, potem podciągała aż pod brodę, manipulując pod nią tak, by szczelnie owinęła szyję, na koniec krzyżowała ręce na piersiach, czasem jeszcze kciukami przyciskała ją do szyi, przygważdżała paznokciami poszwę do skóry i tak zasypiała. W okamgnieniu. Całą noc tak leżała, w tej niewzruszonej pozycji. Czasem chrapała gardłowo, czasem przekładała głowę lekko w prawo lub lewo. Tak spała. Między nimi zazwyczaj leżała jego kołdra i jej poduszka.

Od dawna już nie starał się tulić do niej w nocy. Nie lubiła tego, nie chciała, złościła się, gdy kładł na nią nogę. Najczęściej więc obejmował swą skotłowaną kołdrę. Służyła mu do tego, by nie był sam; by wygodnie ułożyć ciało, potrzebujące czegokolwiek, o co można się wesprzeć barkiem, na czym można położyć ramię, co da się wcisnąć pod brzuch, pod klatkę piersiową. W odróżnieniu od Magdaleny przez całą noc się wiercił; drętwiał, leżąc zbyt długo na jednym boku; bezustannie poprawiał poduszkę, zmieniał ułożenie nóg, szukając stopami chłodnej, nieużywanej części pościeli. Kołdra wędrowała z nim przy każdej zmianie pozycji, a Magdalena leżała obok w swoim sarkofagu, oddychając głęboko, gardłowo. Nie ruszała się całą noc. Przywykła do jego niespokojnej obecności.

I gdy runął z najgłębszego snu, ona leżała obok, spokojnie. Drgnął cały, w tym rozpaczliwym skurczu, którego nic już nie mogło powstrzymać. To dlatego otworzył oczy, tylko tak zdołał uniknąć nagłego uderzenia plecami. Wierzgnął rozpaczliwie, poczuł ból, gorzki smak w ustach i otworzył oczy w ostatniej chwili. Dosłownie w ostatniej, jeszcze poczuł chłodne tchnienie wiatru na twarzy. Wypadł. Ból został we śnie.

Coś, czego nie umiał nazwać, zostało tam. W tym niespokojnym majaku. Żadna wyimaginowana bestia, nic, co dałoby się zrozumieć. A tym bardziej nazwać. A jednocześnie coś zbyt okrutnego w swej konsekwencji. Coś nieuniknionego. Nieznającego ludzkich uczuć. Prymitywnych, małostkowych, sprzecznych, nierzadko fałszywych, ale ludzkich. Coś, co ignorowało i strach, i rozpacz, wszelkie błagania – co nie znało litości, a raczej trwało poza litością, poza wszystkim, brało się z innych wymiarów, gdzie żadne odczucie nie było w stanie dotrzeć. Pojawiło się w jego śnie znikąd, bez powodu. Na moment zawładnęło nim całym, zamknęło w dławiącym uścisku, zmiażdżyło, wyciskając oddech, nie pozwalając płucom napełnić się powietrzem. Chociaż nie było niczego, co tłumaczyłoby ciężar, jakim był przywalony. Tylko szamocąca się jak przerażone zwierzę świadomość, że z tego, co mu się przydarzyło, nie ma ucieczki. Nie ma wyjścia. Ta myśl była jak eksplodujący ogień. Spalała go w nagłym błysku. Czuł, jak serce łopocze, uderza o sklepienie żeber, próbuje bić jeszcze szybciej, jeszcze szybciej, czuł, jak wlewają się w niego iskrzące, rozpalone do białości strugi, strach, strach ponad wszystko. I resztki świadomości, próbującej się temu przeciwstawić.

Żaden koszmar senny. Lecz przecież coś zawładnęło nim na chwilę, wbiło szpony w jego ciało, wyszarpując jednym ruchem wszystko, rozrywając go na strzępy. Mdłości…

Po czym nagła świadomość, że coś, co wyzwoliło w nim ten obłęd, jest niepojętością, bo jest brakiem. Raną, z której za chwilę zacznie sączyć się ból. Nagłe zrozumienie, że to „coś” nie pojawiło się w jego śnie, a odeszło. (…)

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.