Jakub Wydrzyński. U hipisów

Spis treści numeru 2/2006

U hipisów

 

– Więc pracujesz z Polakami?
– Nie, nie z Polakami, ale tak jak prawie wszyscy Polacy, czyli na sprzątaniach. Sprzątam co niedziela w Tel Awiwie.
– I chodzisz do kościoła?
– Tak, no przecież mówiłem: najpierw sprzątam, a potem idę na nabożeństwo.
– O kurczę, i długo tak sprzątasz?
– Od kwietnia.
– U kogo?
– Różnie, ostatnio u hipisów.

Tel Awiw. Moi znajomi, wolontariusze po różnych europejskich organizacjach, lubią to miejsce. Lubią zagubić się w tym śmietniku współczesności, którego centrum wygląda na nie starsze niż pięćdziesiąt lat państwa Izrael. Moi znajomi, młodzi Niemcy odwiedzający ostatnich świadków zagłady narodu żydowskiego mówią: Kocham to miasto, tu jest jak na Manhattanie, życie nigdy nie ustaje i ciągle spotykasz tylu ciekawych alternatywnych ludzi, to jest centrum świata. Nie ufam im – nie lubię knajp i knajpowego życia. Thomas rozkochał się w nim do reszty i chwała mu za to. Ale popatrz tylko, co się z nim dzieje. Zwalisty osiłek, który potrzebuje pół doby na przebudzenie po ostatniej imprezie gdzieś na Rehov Alemby, aby gestem wielkiej łaskawości pojechać z tobą na weekend do Jerozolimy. Oto jest dekadencki sznyt, który daje mu ta nadmorska metropolia: wszawa poetyckość kaca, zaropiały poranek o trzeciej po południu, smętna kiszka kondomu walająca się pod drzwiami niczym przeżarte rdzą trofeum wojenne. Jakie wojny toczysz sam ze sobą, Thomas? Piątkowa popijawa i udawanie biseksa to twój kamuflaż, sposób na zatuszowanie poukładanej osobowości berlińskiego studenta fizyki, szaleńcza dawka animuszu, której nie daje ci asystowanie staruszkom w drodze do pobliskiej przychodni. Powiedz mi: robisz to dla siebie, czy szukasz uznania tych ćpunów, do których żałośnie usiłujesz się upodobnić? Moralizuję. Nie. Po prostu znam cię od innej strony. Tej, której nie pokazujesz w szabat. Mówisz, że Tel Awiw daje ci wolność. Moją wolnością jest ucieczka z tego miasta.

Moje miejsce to Jerozolima. Tam jest oddech, przestrzeń, słowa mają czas wybrzmieć, Bóg ma czas, żeby być. Tel Awiw to nie jest miasto Boga. To miasto ludzi i mnóstwa ludzkich spraw, wysypisko cywilizacji Bliskiego Wschodu i Dzikiego Zachodu, niczym wielki interkontynentalny szuk, na którym kultura MacDonaldsa dobija targu z kulturą falafela.

Tel Awiw od strony Ashdod wygląda jak przerwana partia szachów. Wieżowce nad wybrzeżem – duma metropolii, stoją samotne i pompatyczne. Pierwsze hebrajskie miasto przebrane za Nowy Jork. Miejsce bez tożsamości. Coś jakby powojenna Warszawa z gniotem Pałacu Kultury, który po latach okazuje się najbardziej reprezentacyjnym kawałkiem centrum, z drapaczami chmur budowanymi w pośpiechu, bez rozmachu i bez sensu. To jak wpinać kwiatek do kożucha i plastykową palmę w środek Alei Jerozolimskich. Nie liczy się funkcjonalność, liczy się efekt, wrażenie. Na mnie Tel Awiw wrażenia nie robi. W przeciwieństwie do moich poparzonych chlorem i solą dłoni po pięciogodzinnym sprzątaniu u Hagaya. I nie boję się służb emigracyjnych. Siedem miesięcy izraelskiego bytowania nauczyło mnie wszystkich antydeportacyjnych zasad:

– zawsze zmieniaj ciuchy po pracy,
– nigdy nie noś krzyżyka na ulicy, w ogóle nie noś niczego co cię wyróżnia,
– lepiej z brodą niż bez brody,
– jeśli masz wizę, noś ze sobą paszport,
– na ulicy nie rozmawiaj po polsku, nawet po angielsku,
– poruszaj się sam, nigdy w grupie,
– i nigdy nie gap się za długo na samochody policji.

Zachwyca cię Stara Jaffa? Te pałace broczące w rynsztokach, to najstarsze miasto świata, które zawsze było ruiną, ornamentem ochlapanym ściekiem rzezi, najazdów i niepamięci. Śmietnik życia i śmietnik historii. Czego szukam w Jaffie? Szukam mojego kościoła. Tak, w Ashdod nie było i nie ma kościoła. Są synagogi. Szukałem kościoła, znalazłem pracę. Evelina mówi, że na sprzątaniach zwykle nie chcą facetów, ale może znajdzie malowanie:

– Ja mam biuro, ale to nie są duże pieniądze. Pięćdziesiąt szekli raz w tygodniu, ale mam klucz.
– Słuchaj, a może pójdę na opiekę?
– Jakub, ty? Na opiekę? Wiesz, co to jest mieszkać ze starym Edziem, gotować co dzień nie za tłuste obiadki, prać, prasować, chodzić na spacerki? To jest ciężka praca, a poza tym nic pewnego. Mogą cię zwolnić z dnia na dzień i wylądujesz bez mieszkania.

Aha, o zwalnianiu z dnia na dzień to ja coś akurat wiem. Tak właśnie wyleciałem od Dobrej Ety (Dobrej, bo zawsze powtarzała, że wszyscy myślą, że jest dobra, bo głupia). Po trzech sprzątaniach. Na początku bardzo jej się spodobałem: taki oczytany, studencina, biegły angielski i jeszcze jesteśmy z tego samego miasta. To było tak: ja zmywam okna, a Dobra Eta opowiada, jak tuż po wojnie jeździła Krakowskim Przedmieściem w dorożce i uciekała z lekcji do parku Saskiego, albo: ja zawieszam firanki, a Dobra Eta tłumaczy mi, że zmuszona była zrezygnować z medycyny, bo po przyjeździe do Izraela bez znajomości języka mogła zdecydować się tylko na szkołę pielęgniarską, że Polska była spichlerzem Rosji, że kulturno, nie kulturno, ale och! i ach! Wielka Literatura Rosyjska itp., itd. Książkę mi dała. Było, minęło. Fajnie nam się rozmawiało, tylko że robota nic mi tam nie szła. Wybacz, ale kiedy ktoś mi mówi: BędzieMY sprzątać, to już wiem, że czeka mnie orka jakich mało. A jak wyleciałem? Podobno przez narkotyki. Eta, która zwykła była podejrzewać wszystkich sąsiadów o próbę jej zamordowania, ostatecznie doszła do wniosku, że tak wolno pracuję, bo zawsze przychodzę naćpany. Do tego te długie włosy, ciuchy jakieś hipisowskie, mamrotanie pod nosem. Cóż, z mojej perspektywy wyglądało to inaczej. Z niewiadomych powodów czułem strach przed Dobrą Etą, a raczej przed utratą pracy u tejże Ety, co było łatwe do przewidzenia, zważywszy na lichy efekt sprzątania wynikły z niekończących się konwersacji z chlebodawczynią. Po wysłuchaniu czterech wykładów o powojennej Polsce ledwo starczało mi czasu na umycie podłogi oraz dwóch kuchennych okien. A mamrotanie było jedynym sposobem, żeby niepostrzeżenie uciąć kulturalną pogawędkę i czmychnąć do następnego pokoju (łazienki, sypialni, bawialni) przyzwoicie kończąc raz zaczętą robotę. Dobra Eta dokonywała w tym momencie klarownej diagnozy: długie włosy, indyjskie spodnie i bełkotanie równa się narkoman. (…)