Anna Kozak. Wiatr ze wschodu

Spis treści numeru 1/2006

Wiatr ze wschodu

 

Dziewczyna delikatnie nachylała się nad talerzem. Jej biust wylewał się z bluzki i wpadał do naczynia z zupą mleczną. Dwa wymiona dyndały nad ciepłym posiłkiem. Każdy ruch wprawiał je w drgania przyciągające wzrok klientów baru. Miała stałe grono bywalców. Jedli zupę ogórkową, pierogi z mięsem, odgrzewane ziemniaki, a po zamknięciu zlizywali resztki z bufetowego dekoltu. Jej skóra pachniała daniem dnia. Nikomu to nie przeszkadzało. Patrząc na nią nikt nie spodziewał się zapachu różanej wody toaletowej. Wyglądem przypominała podłogę szaletu dworcowego.

W zeszłym roku skończyła w trybie wieczorowym zawodówkę o profilu gastronomicznym. Przez pięć dni w tygodniu snuła się szkolnymi korytarzami. Czasami udało się jej trafić do właściwej pracowni. Robiła wówczas krokiety albo gołąbki. Większość czasu spędzała w męskiej toalecie. Uczyła się, jak sprawiać przyjemność każdemu, kto wyraził na to ochotę. Wystarczyło dobre słowo typu „ty szmato”, a jej usta kierowane wolą umysłu w stopniu umiarkowanie upośledzonym zaciskały się i wędrowały posłusznie w górę i w dół. Tym, którzy przynosili jej drugie śniadanie pozwalała też tarmosić cycki. Rozpinała bluzkę, którą dostała od matki chrzestnej na pierwszą komunię, wywalała biust i wkładała delikwentowi w łapska, by trochę poszczypał.

Akademię skończyła na kolanach w gabinecie władz zasadniczej szkoły zawodowej o profilu gastronomicznym dla osób z deficytami intelektualnymi.

Wakacji w tym roku nie miała. Matka załatwiła jej pracę w barze mlecznym. Dostała fartuch, chochlę i plastikową etykietkę ze złotym napisem „bufetowa”. Do pracy miała kilka kilometrów. Wstawała o piątej rano, zakładała wyjściową spódnicę, bluzkę z falbaną, pończochy, które zostały z czasów świetności jej ciotki zmarłej w zeszłym roku, wypijała szklankę mleka i szła do miasta. Po drodze zastanawiała się, co dzisiaj będzie głównym daniem dnia. Wyobrażała sobie, że leży na wielkim półmisku pełnym różnego rodzaju wędlin. Uśmiechając się do emerytów stojących nad naczyniem zachęcała, aby wbijali w jej pośladki ostre widelce i wyrywali po kawałku. Wybrakowane ciało natychmiast odrastało, aby kolejny klient mógł zjeść to co najlepsze w wiejskiej dziewczynie w lekkim stopniu upośledzonej umysłowo. Prawdziwa szynka z najbardziej różowych i jędrnych pośladków, nie jakieś tam miejskie wysuszone tyłki, jak mawiał sołtys.

Czasami do baru wpadała jej matka. Sprawdzała, jak dziewczyna daje sobie radę. Siadała w kącie i przez kilka godzin gapiła się na córkę wydającą barszcz ukraiński. Nigdy się nie uśmiechała, jednak w duchu rozpierała ją duma. W młodości marzyła o tym, aby zostać bufetową. Codziennie ciepły posiłek, dodatkowo resztki dla świń. W domu rodzinnym z dziada pradziada nie przelewało się. Małe poletko, kilka zwierząt, drewniany chlew, wychodek za stodołą sąsiadów, chałupa z kuchnią i jedną izbą. Pokoleniowa nędza. Jedno z najmniejszych gospodarstw we wsi. Ze względu na brak posagu i liczne rodzeństwo w ilości czterech sióstr i dwóch braci nie miała szans na bogatego męża. Wyszła za biedaka takiego samego jak jej rodzice, dodatkowo w podobnym do nich wieku. Staruch szybko wyciągnął kopyta. Zdążył jednak zrobić jej dziecko.

Dziewczynka nie należała do najbystrzejszych. Miała problemy z mówieniem. Pierwsze dźwięki, które przypominały ludzkie gadanie, wydała z siebie w wieku pięciu lat. Potem jednak nie było lepiej. Lekarz stwierdził, że dziecko jest upośledzone, prawdopodobnie z powodu wieku rodziców. Ojciec sześćdziesiąt, matka trzydzieści trzy wiosny.

Kobieta, aby zarobić na chleb, szyła zasłony. Ręczna robota robiła wrażenie na miejscowych. Jeździła na targ i sprzedawała. Czasami zabierała córkę. Chciała, aby dziecko wyuczyło się porządnego fachu kupca. Miała kilku stałych klientów zamawiających specjalne wzory. Inne na wiosnę, lato, jesień i zimę. Dzięki wyprawom do miasta poznała parę pedagogów uczących w miejscowej zawodówce. Siwa kobieta lekko śmierdząca parafiną i mężczyzna w podobnym do niej wieku w okularach ze złotymi oprawkami zaproponowali, aby wysłała dziewczynę do szkoły. Obiecali, że pomogą zdać egzaminy czeladnicze. Zgodziła się.

We wrześniu trafiła do zasadniczej szkoły zawodowej o profilu gastronomicznym, gdzie prócz fachowej wiedzy rozwijała zainteresowania związane z anatomią. Do tej pory nie wiedziała, że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie. W zdobyciu tak cennych informacji pomógł jej starszy pan, który na czas korepetycji zdejmował okulary i wkładał do skórzanego etui.

Zgodnie z umową zawartą z jej matką, dziewczyna przeszła wszystkie klasy bez repety i wyuczyła się na pomoc kuchenną z oceną bardzo dobrą na świadectwie.

Jej nauczyciel i opiekun wkrótce po zakończeniu przez nią edukacji zachorował. Słyszała coś o raku, ale nie rozumiała, jak zwierzę tak niewielkich rozmiarów mogło powalić profesora wzrostem i posturą przypominającego solidne drzewo. Po pracy w barze odwiedzała go. Z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej. Jęczał, ślinił się i bezmyślnie gapił w sufit. Pewnego dnia przestał robić nawet te rzeczy.

Na pogrzeb wyciągnęła ze starej drewnianej skrzyni suknię matki, w której kobieta przez rok opłakiwała męża. Szmata nie zdradzała swojego wieku. Wyglądała tak samo beznadziejnie jak dwadzieścia lat temu. Mole nie chwyciły się materiału. Omijały gospodarstwo, tak jak wszyscy w okolicy. Zerwała kilka konwalii rosnących za wychodkiem i dołączyła do konduktu żałobnego.

Przez następne miesiące ciężko znosiła pracę w barze. Często wymiotowała, zwłaszcza rano. Zdarzało się, że w trakcie nakładania jajecznicy musiała wybiegać na zaplecze i zwracać poranną szklankę mleka. Za drzwiami do kuchni postawiła wiadro, aby nie tracić czasu na bieganie tam i z powrotem. Zauważyła też, że jej brzuch robi się coraz większy. Miała wrażenie, że w nocy, gdy śpi, ktoś przykłada pompkę do jej pępka i nadmuchuje. Nie mieściła się w wyjściową spódnicę ubieraną specjalnie do pracy. Skłamała matce, że zbierając brudne naczynia z sali zahaczyła o stół i zrobiła dziurę wielkości główki kapusty z okolic Czarnobyla. Dostała dziesięć złotych na zakup nowej szmaty na sobotnim targu. Zapobiegliwie wybrała o trzy numery za dużą. Obawiała się, że brzuch może jeszcze urosnąć. Zajęcia z anatomii o charakterze praktycznym z jej niedawno zmarłym profesorem okazały się brzemienne w skutkach. W końcu powiedziała o dziwnych zmianach w ciele matce, która godzinę później poinformowała o wszystkim żonę nieboszczyka. Kobiety wspólnie ustaliły, że dziewczyna przerwie ciążę u znajomego lekarza, którego gabinet znajdował się w sąsiednim mieście. Wmówiły jej, że jedzie na badanie kontrolne, przez które musi przejść każdy pracownik gastronomii po roku pracy. Dziewczyna dostała dwadzieścia złotych na bilet w dwie strony i lody z automatu.

Weszła do kamienicy, na ścianie której widniał ogromny szyld z napisem gabinet ginekologiczny. Przywitała się z lekarzem, ściągnęła majtki, rozłożyła nogi i poczuła, że traci przytomność. Ocknęła się po godzinie w tej samej pozycji. Stojący nad nią lekarz w brudnym od krwi fartuchu powiedział, że jest zdrowa. Uśmiechając się, wskazał ubranie i cukierki leżące na biurku, po czym wyszedł. Dziewczyna założyła nową spódnicę i wzięła garść łakoci.

Zgarbiona kobieta w popielatej sukience z brakującym guzikiem na wysokości biustu przeglądała album z rodzinnymi fotografiami. Patrząc na roześmianą twarzyczkę dziecka w wyjściowym ubranku czuła jak łzy napływają jej do oczu. Od zeszłej środy prawie w ogóle nie spała. Kładąc się do łóżka błagała o wybaczenie i prosiła po cichu Boga, aby nie zsyłał na nią koszmarów. Gdy za oknem zapadał zmierzch, siadała przy ogromnym stole i nasłuchiwała kroków córki wracającej z pracy. Od kilku dni miała wrażenie, że izbę wypełnia tupanie małych bosych stóp. Trzęsąc się ze strachu składała dłonie do modlitwy i odmawiała zdrowaśki. W wieku szesnastu lat sama poznała chłopca uczącego się w pobliskim miasteczku na elektryka. Jego zadarty nos, kruczoczarne loki i szeroki uśmiech sprawiały, że zapominała o biednym świecie. Wymykając się z domu chowała skórzany pas wiszący na haku przy wejściu. Kilka razy dostała od ojca za włóczenie się po okolicy z chuderlakiem przypominającym stracha na wróble stojącego w sadzie przy drodze. Trzymając się za ręce biegali po lesie, a gdy dopadało ich zmęczenie, kładli się na trawie i oddawali zabawom w miłość pieszcząc spocone ciała. Trzy miesiące później chłopak zachorował i wyjechał do sanatorium. Każdego dnia przychodziła pod szkołę i patrzyła w okno jego klasy. Chłopak nie wracał, a jej brzuch stawał się coraz większy. Miesiąc później w drzwiach domu na wsi pojawiła się kobieta o zniszczonych dłoniach i cuchnącym oddechu. Szlochając dziewczyna błagała ojca, aby zmienił zdanie, obiecywała, że nie będzie ciężarem, że znajdzie pracę, że sama utrzyma dziecko. Tego samego dnia klęcząc przed obrazem świętej panienki prosiła o śmierć w męczarniach dla znienawidzonych rodziców.

Nachylając się nad wielkim garem nalewała kolejny talerz zupy mlecznej. Wydawała śniadanie emerytom z wycieczki jadącej do Lwowa. Zatrzymali się tuż przed granicą, aby chwilę odpocząć i skorzystać z ostatniej po tej stronie toalety. Jeden z grupki mężczyzn zaprosił ją stolika. Usiadła naprzeciwko i starła krople potu spadające z czoła na dekolt. Patrząc na odsłonięte piersi staruch twierdził, że jest piękną kobietą i gdyby nie różnica wieku chętnie by się z nią ożenił i spłodził gromadkę urwisów. Czerwieniła się i uśmiechała. Siedzieli tak do czasu, aż pozostali klienci zjedli i wyszli. Spojrzała na siwego i pomarszczonego człowieka, złapała jego rękę i wsunęła pod bluzkę. Gdy mężczyzna poznawał jej ciało, postanowiła, że kiedyś będzie miała śliczne dziecko trzymające się matczynej spódnicy i pomagające myć brudne talerze na zapleczu baru.

Więcej opowiadań w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.