Aleksander Wójtowicz. Pawi ogon

Spis treści numeru 4/2005

Pawi ogon

 

„Gazeta Wyborcza” przeprowadza na stronie internetowej sondaż: Dorotę Masłowską a) znam i cenię, b) znam i nie lubię oraz c) nie znam, zaś w innych portalach internetowych czytelnicy mogą zrecenzować jej książki, przydzielając określoną liczbę „piórek”, „gwiazdek” lub „merlinków”. Wszystko to byłoby materiałem na średnio zabawną anegdotę, gdyby nie fakt, że w wirtualnej przestrzeni w sposób groteskowo zdeformowany odbijają się kategorie i reguły wyznaczające charakter funkcjonującego w tzw. prasie wysokonakładowej sposobu pisania na temat literatury. W przypadku Masłowskiej problem jest o tyle istotny, że została wprowadzona do światka kulturalnego jako „wschodząca gwiazda”, a wszystko, co pisze się na temat jej książek, przefiltrowane jest przez ten wykreowany przez media wizerunek. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest specyficzny sposób lektury, o czym świadczą liczne recenzje, których autorzy najwięcej polemicznego zapału wkładają w sprawy „peryferyjne”, co sprawia, że za Pawiem królowej ciągnie się pość długi „pawi ogon” domysłów, zażaleń i bezkrytycznych apologii ozdobionych popisami erudycji krytycznoliterackiej.

Wynika to najczęściej z faktu, że recenzenci analizują powieść używając klucza autobiograficznego, który w ostatnich latach stał się jednym z najpopularniejszych sposobów lektury, poświadczanym niekiedy przez autorów, chętnie wystawiających swoim książkom „certyfikaty autentyczności”. Tak jest w przypadku Shutego, byłego pracownika banku, który przeistoczył się w antykorporacjonistę i napisał powieść obnażającą reguły funkcjonowania środowiska „finansjery”. A także Tomasza Piątka, który w telewizyjnych talk-showach opowiadał o swoich doświadczeniach z narkotykami. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobny mechanizm recepcji generował szum medialny wokół Gnoja Wojciecha Kuczoka; mówiono półszeptem o podłożu autobiograficznym książki, która za sprawą ekranizacji Magdaleny Piekorz stała się impulsem do pedagogicznych dyskusji, zaczynających się w miejscu, gdzie kończy się literatura. Podobnie rzecz ma się z Michałem Witkowskim, który protestował – jak się okazało bezskutecznie – przeciw włączaniu Lubiewa w doraźne debaty polityczno-społeczne, zaś najbardziej dociekliwi recenzenci starali się zajrzeć mu pod kołdrę, zastanawiając się, co oznacza deklaracja, że pisząc Lubiewo ufał „własnemu doświadczeniu”.

Sprzyjający takiej recepcji klimat tworzy, pożeniona z ekshibicjonizmem artystycznym, moda na autentyk. Problem jednak w tym, że zastosowanie klucza autobiograficznego prowadzi do skoncentrowania się nawet nie tyle na fabule, co na anegdocie, oraz podsyca skłonność do spekulowania, które fakty z własnego życia autor przeniósł do książki. W ten sposób wypreparowany zostaje wątek, który pozwala na lekturę z wypiekami na twarzy: jak to jest być lewakiem-konwertytą, narkomanem czy homoseksualistą? Albo też jedną z „celebrities” (tak nazywa Masłowską dziennikarka Gali)?

W odniesieniu do Pawia królowej problem ten nabiera szczególnego znaczenia. W powieści pojawia się Dorota Masłowska, ukrywająca się za papierową figurą McDoris, przedstawiająca czytelnikowi sceny z życia domowego oraz ironicznie wystylizowane dylematy artystyczne (z niezłą drugoplanową rolą Kuczoka). Na pierwszy rzut oka książka odpowiada wspomnianemu zapotrzebowaniu na autentyk, bo pozornie wszystko jest w niej prawdziwe: Warszawa, czasy współczesne, środowisko show-biznesu oraz niektóre postacie, z autorką na czele. Tyle tylko, że jest to Warszawa widmowa, groteskowa emanacja środowiska, które Masłowska opisuje w powieści. Natomiast dyskurs medialny całkowicie spłaszczył wielowymiarową konstrukcję książki, o czym przekonują recenzje dowodzące, że stosowany w nich często klucz autobiograficzny nie zdaje zupełnie egzaminu. Prowadzi do wyważenia otwartych drzwi („ta McDoris to Masłowska!”) albo staje się wytrychem i pozwala na postawienie zarzutu o krygowanie się i niekonsekwencję, opartego na następującym sylogizmie: buntuje się przeciw kulturze masowej, ale pisząc i publikując wchodzi w jej tryby, a skoro tak, to jej kontestacja jest tylko produktem na sprzedaż. Ergo: nie jest wiarygodna.

Taka linia krytyki (jak i obrony) prowadzi na manowce. W tak postawionych zarzutach gubią się istotne zagadnienia, związane z tożsamością właśnie. Fundamentem książki jest napięcie pomiędzy „ja” tekstowym a rzeczywistym, między kreacją literacką a iluzją werystycznego opisu; im bliżej końca powieści, tym jaśniejszy staje się jej początek, a zakończenie zbudowane jest tak, że przewartościowuje zupełnie perspektywę lektury. W tak rozwarstwionym wizerunku narratorki pojawia się szeroka amplituda tonacji: od delikatnej autoironii po kpinę i szyderstwo. Na kartach książki McDoris z papierowej figury, podobnej do bohaterów powieści, stopniowo przeistacza się w osobę realną: młodą matkę oraz pisarkę, nie potrafiącą wyrwać się z impasu twórczego. Jednak mimo tego, że postać „nabiera krwi”, zaś rysy psychologiczne stają się coraz bardziej wyraziste i prawdopodobne, trudno mówić o autobiograficznym wymiarze książki. Wydaje się, że hołdowanie tej swoistej literackiej modzie jest w powieści nie celem samym w sobie, a środkiem; zamiast gestu zdarcia maski pojawia się gra pomiędzy różnymi wcieleniami podmiotu – od w pełni świadomej swych tekstowych inkarnacji Doroty Masłowskiej, przez różne odmiany „ja tekstowego”, z rubaszno-buntowniczą McDoris włącznie. Taki koncept konstrukcyjny nie decyduje, rzecz jasna, o wartości tekstu, lecz pominięcie go prowadzi do wysnuwania fałszywych hipotez oraz do nawarstwiania nieporozumień, które jak w soczewce wyolbrzymia krążący w internecie fragment pochodzący zapewne z materiałów promocyjnych: Dorota Masłowska wykreowała nową galerię pełnych humoru postaci, z których zabawnymi przygodami z pewnością zaprzyjaźnią się czytelnicy.

Oto amortyzująca siła popkultury. „Paw” językowy, melanż dyskursów zapełniających przestrzeń społeczną i medialną, wyparował z prezentacji, napisanej w konwencji streszczenia odcinka sitcomu: „Książka jest zabawna, a bohaterowie sympatyczni”. Trudno o bardziej przekonujący dowód słuszności, wyzierającej spod groteskowych zdań Pawia…, tezy o opresywności języka, który „zaczyna mówić ludźmi”, zamieniając przestrzeń społecznej komunikacji w pole wymiany frazesów, gdzie krążą wytarte i zdeformowane strzępy myśli. Wirtualny świat kultury masowej odciska swoje piętno na życiu rzeczywistym, wchłaniając również to, co skierowane jest przeciw niemu, na przykład krytyczne dyskursy mniejszości seksualnych, które przeistaczają się w powierzchowną modę (np. jedna z bohaterek, poetka Anna Przesiek, nosi tatuaż przedstawiający powieszoną na szubienicy literę „P”, oznaczającą kontestację kultury patriarchalnej).

Wydaje się, że spora część nieporozumień związanych z recepcją Pawia… łączy się z faktem, że nie wszyscy krytycy dostrzegli, iż pierwszoplanowym bohaterem powieści jest język. I nie chodzi jedynie o stylizację na hiphopową „nawijkę”, bo problem jest o wiele głębszy i dotyczy mechanizmów funkcjonowania kultury masowej, która narzędzie komunikacji zastąpiła pustosłowiem, jak w piosence McDoris: Piosenka ta powstała za pieniądze z Unii Europejskiej. Można ją przeczytać za pomocą liter zawartych w alfabecie. Wzory poszczególnych liter znajdziesz w internecie, www.czytajmiopowiadam.pl, lub zamówisz esemesem. Oscylująca pomiędzy pustosłowiem a bezładnym słowotokiem narracja eksponuje absurdalność języka, który traci transparentny charakter, stając się własną karykaturą. Można w tym miejscu przywołać tezę Heideggera o języku jako narzędziu. Dopóki jest „poręczny” i funkcjonalny, wydaje się w sposób naturalny i bezpośredni odzwierciedlać rzeczywistość, zaś gdy ulega dysfunkcji, uwyraźnia się jego problematyczny i deformujący status. Książka Masłowskiej to przede wszystkim portret „zepsutego” języka, który przekroczył ów punkt krytyczny, osuwając się we własne zaprzeczenie. A także portret kultury, która go wygenerowała.

Świat przesłoniony stereotypami z kolorowych czasopism i filmów, bohaterowie wzorujący się na postaciach z talkshowów i telenowel – wszystko to wygląda dość znajomo i nie przekracza granicy zainteresowań zakreślonej przez prozę i poezję lat 90. Krucjata przeciw kulturze masowej nie robi już od dłuższego czasu wrażenia na nikim, a zamiast osiągać zamierzony (?) skutek, wynosi autorów wysoko na listy bestsellerów (casus Shutego) oraz na łamy Wysokich obcasów, skąd głos kontestacji słychać może głośniej, ale też jest on mniej przekonujący (Masłowska). Przy tych wszystkich wątpliwościach autorce Pawia… nie można odmówić językowego wyczucia oraz talentu do stylizacji, dzięki którym wyrażone w powieści poglądy mają pewną moc perswazji.

Dlatego trudno zrozumieć tych recenzentów powieści, którzy jej krytykę formalną ubierają w płaszcz walki o treść. Najbardziej surowy ton przybiera Marta Sawicka we „Wprost”: „Paw królowej” kipi cynizmem, epatuje brzydotą i głupotą, zraża agresywnym językiem, brakiem spójnej fabuły. Jak mawiał pod koniec życia James Joyce (w końcu jeden z najbardziej znanych literackich eksperymentatorów), „tylko młody bezkrytyczny idiota napawa się językowymi sztuczkami. Gdy zmądrzeje i dojrzeje, tą swoją młodzieńczą odwagą bywa już tylko zażenowany”. I Masłowska jako podmiot (sic!) ironicznej uwagi Joyce’a, robi wszystko, by uprzykrzyć lekturę, by odstraszyć od swojej książki. Takie „pouczanie Masłowskiej Joycem” nie wydaje się zbyt fortunne, bo przeciż Finnegans Wake nie jest dziełem młodego człowieka, niezbyt przekonujące wrażenie robi również owinięta w cytat z klasyka obelga. Spiralę absurdu natomiast nakręca fakt, że tekst krytyczny został zainspirowany napaścią osobistą; Sawicka poczuła się dotknięta tym, że w Pawiu... pojawia się w niezbyt korzystnym świetle, w związku z czym postanowiła wziąć srogi rewanż.

W perspektywie tej pojawia się mechanizm lektury, szkodzący książce bardziej niż klucz autobiograficzny: podział na formę i treść, rozumiany zresztą dość prostodusznie. Paw królowej to nie pusty fajerwerk językowy, wystylizowana wydmuszka, która mielizny intelektualne pokrywa przerafinowaną i rozbuchaną stylistyką. A to właśnie zarzuca Masłowskiej na przykład recenzentka „Gazety Wyborczej”: Książka ta jest w gruncie rzeczy konformistyczna. Nie odkrywa żadnych nowych horyzontów. (…) Bawić też się można na szczytach, niekoniecznie na podwórku. Jeśli Masłowska chce być wyśmienitą humorystką popkulturową, to już to osiągnęła. Ale może obierze kiedyś trudniejszą drogę, i to dopiero będzie ciekawe. Zgoda: horyzontów nie odkrywa, ale mówi o rzeczach dość istotnych oraz podejmuje problemy, z jakimi literatura mierzy się już od wielu lat. Jeśli język miałby moc sprawczą, to współczesna polszczyzna, odbijająca w dużej części świadomość społeczną, wykreowałaby uniwersum podobne do tego, jakie pojawia się na stronach Pawia…

Ironią losu jest to, że książka zwrócona przeciw mechanizmom popkultury sama padła ich ofiarą: została sprowadzona do wyznania w pierwszej osobie, zabawnej opowieści o pełnych uroku postaciach, w której brakuje tego, co jest istotą prozy: przedstawienia własnego programu naprawy Polski oraz rozpostarcia przed czytelnikiem głębokich i odkrywczych wniosków. A przecież takowe w powieści są, lecz pozostały niedostrzeżone, bo tekst został przepuszczony przez filtr, który w zasadzie uniemożliwił ich wyłowienie. Mechanizm krytyczny oparty jest natomiast na antypatiach środowiskowych, zaś osobiste urazy zostały ukryte za parawanem krytyki estetycznej. Dyskusja o książce została wpisana w dyskurs medialny oraz zastąpiona kwestiami drugorzędnymi. Dlatego wielu krytykom można z powrotem wrzucić do ogródka kamienie, które z radością podrzucali Masłowskiej: prostoduszne oskarżenia, efekciarstwo i uprawianie osobistych rozgrywek pod pozorem tworzenia literatury. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że rewersem tej postawy jest pojawiająca się w części recenzji bezkrytyczna apologia, która bywa bardziej męcząca niż negacja. Ma się wrażenie, że większość recenzentów nie mogła oprzeć się pokusie zajęcia stanowiska skrajnego, pisania w tonacji „minor” lub „major” oraz – mówiąc językiem jednego z adoratorów – wygłaszania formuł: „jestem na tak” lub „jestem na nie”. Krytyka literacka wprzęgnięta została w tryby medialności, zaś media przebrały się ochoczo w płaszczyk krytyki literackiej. Zamykając się tym samym nolens volens w poetyce smsowego sondażu, Dorotę Masłowską a) znam i cenię, b) znam i nie lubię oraz c) nie znam.


Dorota Masłowska: Paw królowej. Biblioteka Twoich Myśli, Warszawa 2005, ss. 150.