Jarosław Wach. „Kombinacje perfekcyjnie bezwartościowe”

Spis treści numeru 4/2005

„Kombinacje perfekcyjnie bezwartościowe”

 

Kiedy ukazała się Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, byłem studentem. Pamiętam, jak na zajęciach z metodyki pani doktor wyjęła z torebki książkę z wyrazistą okładką i zapytała nas, czy czytaliśmy. Nikt w grupie wtedy o Masłowskiej nie słyszał, zostaliśmy więc poinformowani, że to młoda, świetnie zapowiadająca się autorka, niezwykle inteligentna i oczytana. Książkę napisała w miesiąc w trakcie zdawania matury. Powieść zawiera mnóstwo odwołań literackich, m.in. do Cervantesa. W „Polityce” entuzjastycznie pisał o niej Pilch. Wszyscy uczniowie pani doktor Wojnę polsko-ruską… już przeczytali, od licealistów właśnie ją dostała, bo chcą o powieści Masłowskiej porozmawiać na lekcji. Temat młodej, zdolnej autorki na zajęcia z metodyki nigdy już nie powrócił. Pojawił się za to na ćwiczeniach z tekstologii, jako intermezzo co prawda, ale tym razem głos zabrał profesor: zwracał uwagę na niechlujstwo językowe i składnię zupełnie wykolejoną.

Z każdym kolejnym dniem o Masłowskiej robiło się głośniej, coraz więcej egzemplarzy Wojny polsko-ruskiej… krążyło między studentami. Książka nikomu się jednak nie podobała, stąd fenomen jej popularności tym silniej skupiał uwagę. Nie było zajęć, na których nie wspomniano by o dziewczynie z Wejherowa i jej powieści. Pamiętam ćwiczenia z krytyki literackiej, na których prowadzący zasypany pytaniami odpowiedział: „Pilch napisał o Masłowskiej w „Polityce”, piśmie wydawanym w nakładzie kilkuset tysięcy egzemplarzy. Z podobnym zachwytem wypowiedział się Świetlicki, a potem jeszcze paru innych. Na tym to właśnie polega, że jednemu z drugim chciało się wepchnąć kogoś w tryby machiny”.

Po kilku miesiącach w „Polityce” (nr 6, 2003) ukazał się tekst Ludwika Stommy rozpoczynający się następująco: Redakcja przyznała Paszport „Polityki” Dorocie Masłowskiej i nie jest to żadna niespodzianka. Masłowską zadekretowali Świetlicki i Pilch. Skoro zadekretowali Świetlicki i Pilch, to zachwycili się Nyczek, Mentzel i Zaleski, a skoro zachwycili się Nyczek, Mentzel i Zaleski, to pod niebo wynieśli… itd. Czterech z wymienionych ma przy tym skłonności do ogłaszania wszystkich, którzy mieliby odmienne zdanie, idiotami i prostakami wyzutymi z rudymentarnej znajomości literatury, a o smaku nie wspominając. Siła złego na każdego. Tak więc stała się Masłowska wielkością. „I „Przekrój” okładkę na zdjęcie ci da, dziewczyna, dziewczyna, co takie oczy (w tym przypadku powinno być raczej „chody”) ma”. „Przekrój” nie dał wprawdzie okładki, ale za to felieton, zaś „Polityka” Paszport.

Wojna polsko-ruska… trafiła do programu szkolnego, przetłumaczono ją na węgierski, francuski, niemiecki, holenderski, włoski, czeski, słowacki, angielski i rosyjski, a liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 120 tys. Takiego rozgłosu, przynajmniej na początku, nikt nie mógł się spodziewać: Jak pisałam „Wojnę…”, to mój wydawca Paweł Dunin wkręcał mnie w swoje klimaty: nic się nie uda, wszyscy umieramy, będziemy jeść futryny. Jak wyszła „Wojna…” i dzwoniło do mnie „City”, „Gala” i inne treściwe opiniotwórcze pisma, to ja się strasznie cieszyłam, bo jestem taka fajna i sławna i wszyscy chcą sobie kupić moją książkę, której pierwszy nakład był tysiąc egzemplarzy i miał pójść na przemiał. Dopiero później do mnie doszło, że ta popularność „Wojnie” bardzo zaszkodziła, bo to jest literatura dla dosyć ograniczonej liczby czytelników, wulgarna, afabularna, z dość specyficznym poczuciem humoru. Jeżeli ktoś sięgnął po „Wojnę…”, bo Robert Leszczyński mówił w „Idolu”, że to fajne, no to dziękuję bardzo. Jak się ogląda „Idola”, to się nie czyta „Wojny…”. Przepraszam, ale ja się z sympatykami „Idola”, „Vivy”, „Gali”, których stężenie w społeczeństwie jest, kurwa, niebezpieczne, nie będę wdawać w dyskusję, czy mam talent, czy nie („Gazeta Wyborcza”, 21.05.2005).

Wspomniana popularność nie tyle pewnie zaszkodziła Wojnie…, co dla samej autorki okazała się wyzwaniem. Sukces zobowiązuje. Ta metrykalnie młodziutka dziewczyna ma w sobie taką niesłychaną dojrzałość pisarską i taki dar władania polszczyzną, dar rozpruwania, nicowania, rozbijania na miazgę języka i tworzenia z tej miazgi języka swoistego, nieraz makabrycznego i karkołomnego, zawsze osobliwie poetyckiego, że możliwości dalszego rozwoju wydają się tu nie do zmierzenia – pisał Jerzy Pilch w „Polityce”. Obok ekstatycznych wypowiedzi pojawiały się i krytyczne, które w postaci strawestowanej trafiły do Pawia królowej, np. naczytaliśmy się już dosyć zresztą, to nie jest literatura, to jakiś kurwa bełkot, ta laska ma nakurwione we łbie, niech do pochwy sobie głowę wepchnie i na to nadepnie albo hej ludzie, odłóżcie te noże, ona nie napisała już nigdy żadnej książki.

W czasie lektury drugiej powieści Doroty Masłowskiej wielokrotnie odnieść można wrażenie, iż powstała ona przede wszystkim po to, aby dać odpór wszelkim niedowiarkom, przeciwnikom i krytykom. Ale bez tych głosów nieprzychylnych i wątpiących Masłowska być może nie miałaby o czym pisać, bowiem banalna treść i płaska fabuła to ewidentne defekty Pawia królowej. Z powieści dowiadujemy się, że ludzie to głupi, infantylni i chciwi egoiści, że zależy im tylko na wygodzie i pozorach, a nie na istotnych wartościach, że z chęcią zjedzą „gówno”, jeśli tylko poda się je na „tęczowych talerzykach” albo w „promocji z łyżeczką”. Konsumpcja i popkultura zawładnęły naszym życiem, seriale wyznaczają rytm dnia, funkcję opinii publicznej sprawuje „Fakt” i „Gazeta Wyborcza”, dźwignią sukcesu nie są rzeczywiste uzdolnienia czy talent, lecz udany chwyt marketingowy, bieda często prowadzi do patologii… Co z tego jednak, że spostrzeżenia Masłowskiej są trafne, gniew słuszny, szyderstwo zjadliwe, gdy brak im głębi i nowatorstwa.

Stylizacja na hiphopową piosenkę to bez wątpienia sprytne posunięcie, nie dość, że na zasadzie samograja zapewnia żelazny zestaw tematów (bezrobocie, przemoc i złodziejstwo w szkole, narkotyki, alkoholizm, rozwarstwienie społeczne…), to umożliwia jeszcze bezkarną szarżę na czytelnika: posłuchaj, kutasie głupi, gdzie byłeś, gdy świat się tak każdego dnia kurwi lub skurwysyństwo to nie blok czy kamienica, to twoja głowa… Nie jest jednak w stanie przysłonić wspomnianych wad oraz ułomności fabularnych. Opowieść toczy się od punktu do punktu, luki wypełniają anegdotyczne dygresje, retrospekcje, komentarze o felietonowym charakterze oraz wstawki metatekstowe. Zabiegi formalne, takie jak rozbicie danego wątku na epizody przedstawiające wydarzenia z różnych perspektyw czy rozchwianie chronologii, mają zapewne zdynamizować i ubarwić relacjonowaną historię. Często zasadę organizującą tok narracji stanowi potęgowanie absurdu, doprowadzanie sytuacji do skrajności. Dosyć licznie pojawiają się również korowody paradoksalnych skojarzeń czy zlepki nieprzystających do siebie elementów rzeczywistości. Takie przetasowanie różnych porządków semantycznych może skutkować pozorem głębi, jednak poszukiwanie sensów ukrytych nie zawsze jest uzasadnione. Wielokrotnie mamy do czynienia wyłącznie z fajerwerkiem językowym, a treść nie nadąża za formą. Masłowska dostrzega mankamenty własnego dzieła, lecz nie potrafi sobie z nimi poradzić. Dystansuje się od tekstu, podejmuje próby jego dekonstrukcji, antycypuje ataki, puszcza oko do czytelnika, obnaża swoją świadomość pisarską: ona tego nie wie, ale ja to wiem i powiem, takie są narratora prerogatywy opowieści o konwencji szkatułkowej, że on jako nieliczny zna tu różnych rzeczy powody, „ale za ten realizm magiczny sorry” lub że nie umrze wiadomo przecież, to fabularny byłby bezsens... Niestety, literatura już dawno straciła niewinność, tak więc wspomniane działania muszą okazać się jałowe.

Bohaterowie Pawia królowej to postacie-typy. Szymon Rybaczko, menedżer, były punk, który w najgorszy możliwy sposób przefrymarczył młodzieńcze ideały, to oczywisty symbol świata medialnego, współczesny Piotr, sprzedawca talentów, a nie rybak dusz. Katarzyna Lep, sentymentalna i naiwna ekspedientka faktycznie „lepi się” do każdego mężczyzny, odtrącona ukazuje prawdziwe oblicze: zawistne i małostkowe. Przez Annę Przesik wszystko przelatuje jak przez sito, bezmyślnie recytuje nie swoje teksty, jest gotowa stać się orędowniczką obcych idei, jeśli tylko przyniesie to pieniądze. Robert Mak, podstarzały i otyły dziennikarz muzyczny to człowiek pusty, jedyny, który uwierzył, iż w domu Stanisława Retro, wokalisty przeżywającego kres kariery, odbędzie się znakomita zabawa sylwestrowa. Nazwisko Patrycji Pitz, dziewczyny skandalicznie brzydkiej, również nie jest przypadkowe, bo jeśli plany Szymona Rybaczki się powiodą, zapewne będzie to największy przekręt w jego karierze menedżera. Wszyscy oni żyją rojeniami i padają ofiarą popkultury. Są pospolici, ale pragną być wyjątkowi, lepsi od innych. Jeśli nie udaje im się wyróżnić, to dążą przynajmniej do tego, by znaleźć się w pobliżu kogoś sławnego. Mak przeżywa wielki come back na prasy łono dzięki publicznemu przyznaniu się do nadwagi i z otyłością kłopotów. Lep przyjechała z prowincji do stolicy, bo chce zostać modelką. Przesik marzy, by Retro śpiewał o niej piosenki. Nie obowiązuje ich żaden kodeks moralny, dobre jest to, co jest dobre dla nich, jedyna religia, jaką znają, to religia własnego ego. Trudno w bohaterach Pawia królowej dostrzec coś więcej niż skumulowaną kombinację negatywnych cech charakteru.

Dorota Masłowska także pojawia się w powieści, jeździ rowerem po Pradze, bacznie wszystko obserwuje, a na końcu jako zapomniana gwiazda literacka, smętnie drepcząca po domu, gotująca butelki i obierająca ziemniaki, wspomina chwile świetności. Z zazdrością przypatruje się również spektakularnym i głośnym sukcesom aktualnej gwiazdy, czyli Wojciecha Kuczoka. Ciekawszą jednak postacią od porte parole autorki jest Patrycja Pitz. Szkaradna bohaterka ogniskuje najważniejsze cechy twórczości Masłowskiej, jej brzydota i asymetria rysów twarzy odpowiada bełkotliwemu językowi i wykolejonej składni obu powieści. Losy dziewczyny (miała zginąć pod kołami tramwaju, a najprawdopodobniej zostanie gwiazdą) to, być może, dalekie echo losów Wojny polsko-ruskiej… (miała trafić na przemiał, a odniosła niezwykły sukces rynkowy). W każdym razie sprzedano je podobnie: hrabinę brzydalinę jako superekstratwojąnowąsuperlaskę. Ponadto pomiędzy postacią Pitz a Masłowską faktycznie da się uchwycić pewne napięcie, i to nie tylko ze względu na stwierdzenie: Nikt nie jest piękny, ale święta Pitz Patriszia jest Duchem Świętym, ma w mej głowie ołtarze, na których stoi koło Jezusa z zasłoniętą workiem twarzą. Brzydota bohaterki koreluje z upodobaniem autorki do wynajdowania i uwypuklania brzydoty w świecie. Poza tym wykładnia snu, w którym Pitz podrzuca komuś do łóżka „swoją twarz i mówi: teraz ty ją masz” wcale nie musi kończyć się na konstatacji, że czyjeś oblicze zostało oszpecone. Założenie upiornej maski może oznaczać spojrzenie na otaczającą rzeczywistość z upiornej perspektywy. Aluzja do Świętego Szymona Słupnika Stanisława Grochowiaka ma pewne uzasadnienie: A potem jej spódnicę zabrały, do ogródków wrzuciły i piasku do buzi nasypały, a potem na nią nasikały, a potem się z niej śmiały, tu cię powołał Pan… Masłowska chciałaby wstrząsnąć czytelnikiem, wytrącić go z letargu, jednak dosyć szybko opuszczają ją siły, odnowicielskiej energii wystarcza tylko na szumne zapowiedzi w stylu: Więc posłuchajcie, waszych złudzeń Kinoteatr Tęcza dziś obejdzie swe wielkie zamknięcie…

Język Masłowskiej, wielokrotnie chwalony za ożywczą moc, w istocie żywi się sam sobą i w końcu pożera własny ogon – ów metatekst to nieustanna autoekspozycja, obroty wokół własnego pępka. Ma jednak Masłowska rację, że nie każdy by taką książkę napisał. Pewnie nie każdy by też chciał. Niemniej, dając spokój złośliwościom, przyznać trzeba, że tego typu pisanie wymaga określonej biegłości i wyobraźni lingwistycznej – jednak nie aż tak znowu wyjątkowej, jak sugeruje autorka i grono jej apologetów. Co prawda, konstruuje ona swój osobniczy język, ale ostatecznie niewiele w nim wyraża. Jest to po prostu, od czasu do czasu zrymowana, imitacja niegramatycznej mowy potocznej, pokraczna mieszanina różnych stylów i żargonów, m.in. telewizyjnego, reklamowego, politycznego, młodzieżowego czy środowiskowego, doprawiona garścią strawestowanych tekstów piosenek i kilkoma polonistycznymi frazesami. Łatwość takiego pisania doskonale obnażył i sparodiował Krzysztof Masłoń (Mopuj, mopuj, „Rzeczpospolita”, 4-5.06.2005).

Bez względu na to, jak sprawna byłaby stylizacja, język jest przede wszystkim środkiem przekazu. Tekst Masłowskiej, o czym była już mowa, niewiele wyraża, dominuje w nim myślenie techniczne: akt twórczy został zastąpiony procesem produkcyjnym. W chaotycznych scenkach jako wartość poznawczą proponuje się nie zrozumienie, wgląd w istotę rzeczy, ale podpatrywanie, wyszydzanie i podsłuchiwanie. I znowu świetnie uchwycił to Masłoń: Najważniejsze, że piszę z ucha, a nie z głowy, stąd też „Paw królowej” to kamień milowy. Nie jest to zatem książka twórcza, odkrywcza, lecz konformistyczna, zamiast analizy opisywanych patologii mamy realizację określonych zachowań, które naturalną koleją rzeczy muszą zostać odczytane jako chwalebne, czyli np. umiejętność zachowania dystansu wobec rzeczywistości, siebie i własnego dzieła lub napiętnowanie tekturowego świata mediów, blichtru, popkultury… Masłowska zamiast rozbijać ów świat pozorów woli wejść z nim w komitywę. Kokietuje czytelnika i od pewnego momentu chce go głównie bawić, często humorem niewybrednym, slapstickowym. W gruncie rzeczy pochłania wszystko to, co niskie, i wypluwa wcale nie tak bardzo odmienione.

Podsumowaniem poczynionych uwag mógłby być tytuł powieści. Można w nim oczywiście widzieć nawiązanie do słów z Grobu Agamemnona (Polsko!, lecz ciebie błyskotkami łudzą; / Pawiem narodów byłaś i papugą) i aluzję do wszystko zalewającej popkulturowej papki; ale można go również odczytywać bardziej dosłownie – byłyby to wymiociny samej autorki albo Warszawy, królowej polskich miast. Paw jednak symbolizuje także coś bardzo niegustownego, zatem zdobiący okładkę pawi ogon może oznaczać przebranie, tandetny i plugawy kostium przywdziany w celu stworzenia jak najsilniejszych pozorów własnego upadku. Upadku, który w istocie nie jest niczym innym niż konwencjonalnym, młodzieńczym buntem, butną i histeryczną odpowiedzią na krytyczne głosy oraz wykreowany przez media wizerunek.

 


Dorota Masłowska: Paw królowej. Ilustrował Maciej Sieńczyk. Biblioteka Twoich Myśli, Warszawa 2005, ss. 150.