Katarzyna Jackowska. Elementy

Spis treści numeru 3/2005

Elementy

 

Mieszkaliśmy na obrzeżach wielkiego miasta. Ale nie trzeba było nawet wchodzić na najwyższy wieżowiec, żeby zobaczyć Pałac. Wystarczyło wyjść w słoneczny dzień na którykolwiek balkon w sto dziewiętnaście i popatrzeć przed siebie.

W każdy dzień, słoneczny czy deszczowy, z balkonu widać było plac. Właściwie łąkę, która została między blokami. Tak jak ona zagubił się też jeden mały domek i wspomnienie po sadach – śliwki, mirabelki, jabłonie. To one na początku lata owocowały zielonymi kulkami, które przyprawiały o ból brzucha.

Kiedyś całe lato spędziliśmy na jednej z jabłonek, schodząc z niej tylko na obiad. Siedzieliśmy na gałęziach i rozmawialiśmy lub czytaliśmy książki, biegając czasami do drewnianego sklepiku Morsa, który sprzedawał warzywa, owoce, naboje do syfonów, czerwony płyn w woreczkach i oranżadę wyborową, lizaki z figurkami żołnierzy lub karykaturami postaci z filmów Disneya i gumy do żucia z historyjką. Popijaliśmy oranżadą zielone papierówki, wyłuskując ze strączków młody groszek. Od ścian bloków odbijały się głośne: „Maaamoo – rzuć koc, maaamooo – rzuć piłkę”.

Chodźmy do lasu, chodźmy na górę piachu, chodźmy na pole grać na zielonych źdźbłach. Chodźmy poleżeć w wysokiej trawie, która porosła nieuprawiane pola. Chodźmy na elementy – na łąkę, którą widać z balkonów. Na łąkę, która nie zdążyła uciec spomiędzy bloków i gdzie złożono elementy, takie jak te, z których powstały okoliczne budynki. Nasze domy.

Skaczemy, wchodzimy do wielkich rur, pokonujemy stosy wielkich płyt ustawionych na sztorc, opartych jedna o drugą…

Czasami przychodziła Agnieszka, ale nikt nie mówił do niej po imieniu. Tylko Nerwowa, i ona się strasznie denerwowała, jak ktoś mówił do niej Nerwowa. No, ale dlaczego tak do niej nie mówić, jak jest taka nerwowa. To prawda.

Agnieszka się chwaliła, że sprzedaje z mamą w bufecie, na Dworcu. Przyjmuje od podróżnych pieniądze, zalewa herbatę ekspresową wrzątkiem z czajnika i kroi cytrynę. A mama jej pokazuje, jak oszukiwać na kasie. Jak dorośnie, to będzie tam pracować i na pewno wyjdzie na swoje, bo do tego czasu mama nauczy ją wszystkich sztuczek.

Śmialiśmy się z Nerwowej. Dworzec to miejsce może ciekawe i potrzebne, zwłaszcza jak ktoś chce być podróżnikiem, ale żeby tam siedzieć przez całe życie? No, chyba że się już widziało wszystkie dworce świata – wtedy można tam nawet zamieszkać na stałe. Ale tak jeździć z domu na Wschodni i z powrotem – to głupota. Nerwowa słuchając tych słów denerwowała się jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy nazywaliśmy ją Nerwową, i zaraz szła poskarżyć się swojej mamie – bufetowej z Dworca. Matka Nerwowej czekała na nas, gdy wracaliśmy z elementów na podwórko. Siedziała w kuchni za małą firaneczką w koniki i jak nas tylko zobaczyła, to otwierała okno na pierwszym piętrze i zaczynała krzyczeć, że dokuczamy Agnieszce. I potem to były już dwie Nerwowe. I mówiliśmy: Stara Nerwowa i Młoda Nerwowa.

Blok numer sto dziewiętnaście wyglądał jak dwa połączone ze sobą bloki – mniejszy i większy, przyklejone do siebie. Mieszkało tam dużo ciekawych ludzi. Na przykład ojciec Marceliny, który rano w soboty i w niedziele wybiegał w dresie i w opasce w stronę pobliskiego lasu. I nikt, nawet Piecykowa z pierwszej klatki, nie mógł odkryć, o co chodzi z tym bieganiem. Dopiero potem się wydało, że jest archeologiem i jeździ za granicę, a tam dużo ludzi tak biega i uprawia jogging. Wcześniej nikt tego nie wiedział, nawet Asia, choć miała bluzę z napisem „Jogging”. Śmialiśmy się z niej, że nawet nie wie, co na sobie nosi. Zaczęliśmy sprawdzać w słowniku różne wyrazy i była wielka awantura z tego. Jowita powiedziała mamie, że już tej bluzy, co jej ciotka ze Stanów przysłała, więcej nie włoży. Bo tam jest napisane „I am big”. A przecież i tak wszyscy widzą, że jest za gruba, to po co jeszcze o tym na ubraniu pisać. Mama na nią nakrzyczała i kazała bluzkę nosić. Powiedziała, że nie ma pieniędzy na jej fanaberie i nie po to sobie wszyscy żyły wypruwają tu i w Stanach, żeby ona dobre ubrania do śmieci wyrzucała. To przestaliśmy jej zazdrościć. I co z tego, że ciuchy z Ameryki, jak tam takie głupoty popisane. No i Jowita chodziła w tym „I am big” i płakała, a niektórzy to się z niej śmiali, choć sami mieli na bluzach słowa, których nie było w żadnym słowniku.

Poza tym w sto dziewiętnastce była sala, gdzie chodziliśmy na religię. Najpierw uczył nas młody ksiądz, ale potem już nie – wyjechał. I potem przyszła Wielka Gracja. Wielka Gracja wcale nie była taka wielka, jak się na nią popatrzyło z boku albo mijało na ulicy, ale kiedy się siadało w ławkach i ona zaczynała mówić, to się stawała wielka. Jakby wypełniała całą salę słowami. Wypadały z jej wielkich ust, obrysowanych pomarańczową szminką i układały się jedne na drugich, jak się układa jabłka w skrzynce, aż wypełniły całą salę, wprowadzając nas ni to w letarg, ni w otępienie. Siedzieliśmy w ławkach jak zahipnotyzowani niemal śledząc te słowa, patrząc jak dryfują w powietrzu; niektóre w drodze na swoje miejsce osiadały na ławkach.

Ławki były dziwne, takie jak w starym elementarzu na rysunku. Pulpit połączony razem z ławą do siedzenia, a w tych blatach dziury. I dopiero potem ktoś się domyślił, że to na kałamarze. Ławki raz na rok lub dwa zmieniały kolor. Raz były wrzosowe, a raz zielone, takie jak ściany na klatce – i kiedy Wielka Gracja za szybko mówiła, to można było metalowym wkładem do zenitha zeskrobać jedną warstwę, spod której wychodziła druga i trzecia. Bardzo to było zajmujące i czasami ktoś za bardzo się tym zajął i nie słyszał, jak go pyta Wielka Gracja. Złościła się wtedy i mówiła, że jesteśmy otępiałe dzieci, które nie mają pojęcia o świecie, bo żyją w zaścianku. A ona wie, bo przyjeżdża do niej „psiapsióła” z Paryża, która jej mówi, że to w ogóle nie jest życie. (Miała taki sweter, wiązany w pasie, to go poprawiała wtedy, żeby poły tego swetra bardziej zachodziły na siebie i mocniej zawiązywała pasek, bo do tego swetra był jeszcze pasek i zaczynała opowiadać, co jej opowiadała psiapsióła z Paryża.)

A kiedyś Juliusz się zapytał, z ciekawości, czy psiapsióła to nazwisko czy imię z Paryża. Chciał zrobić Wielkiej Gracji przyjemność, bo tak lubiła opowiadać o Paryżu. Każdy lubił, jak opowiadał, że ma wujka w Kanadzie albo jego ojciec pracuje za granicą, żeby inni mu zazdrościli i się dopytywali. To on chciał coś zrobić, żeby coś się działo, bo odłupał z ławki już wszystkie warstwy. Chciał, żeby Gracji zrobiło się przyjemnie, że zna kogoś, kto mieszka w Paryżu. Ale ona wręcz przeciwnie, nie ucieszyła się z tego. Nazwała Juliusza Panem Arogantem i zaczęła mówić o mamie Juliusza, że jak ona syna wychowała i że ją Juliusz kiedyś na bruk wyrzuci, bo tak robią dzieci, które nie mają szacunku dla starszych. To on powiedział, że żadnego bruku na osiedlu nie ma, bo albo są takie krzywe płyty, albo w ogóle nic – to znaczy piach. I że on swoją mamą nie będzie rzucał. To Gracja tylko rozciągnęła swoje usta w kolorze pomarańczowej szminki i powiedziała, że szewc bez butów chodzi, a psychologowie mają rozpuszczone dzieci.

Siedzieliśmy wszyscy patrząc na mapę „Palestyna w czasach Jezusa” i marzyliśmy, żeby wyjść już z tej sali i iść na elementy. Bo widzieliśmy, jak ci z 10.30 sobie skaczą fajnie z płyty na płytę.

W ogóle marzyliśmy o wakacjach, żeby już nie trzeba było słuchać Wielkiej Gracji ani nikogo, nie chodzić do szkoły i wyjechać gdzieś daleko. Najlepiej ze Wschodniego. Poszlibyśmy do bufetu Dwóch Nerwowych i zamówili herbatę albo jajecznicę czy kotlet pożarski. A potem złapali którąś za rękę i powiedzieli: „Nerwowa – oszukujesz – jeszcze się policzymy. Na razie na nas czas”.

I byśmy sobie poszli na peron i pojechali ze Wschodniego w świat, na Wyspę Wielkanocną albo do Gdyni. Ale nie mieliśmy ani grosza. I tak nam się przypomniało, co mówiła Wielka Gracja, że w Paryżu u psiapsióły to jest zupełnie inaczej, tam jest wesoło i tam ludzie grają i śpiewają na ulicach, i dostają za to pieniądze i kupują sobie za to domy i nowe gitary.

W sto dziewiętnastce śpiewał tylko ojciec Bazylego z kolegami i nikt mu za to pieniędzy nie dawał ani się z tego nie cieszył. Przyjeżdżała milicja i pouczała ojca Bazylego, żeby nie zakłócał porządku, bo inaczej sobie w inny sposób porozmawiają.

Wzięliśmy gitarę, którą ojciec Moniki przywiózł od Ruskich i poszliśmy grać na skraj łąki z elementami. Ale nikt nam nie chciał nic dać. Monika grała na gitarze, a reszta tańczyła. Przyszła Nerwowa i wrzuciła do garnka takie papierowe pieniądze z gry i powiedziała: „Macie takie, jak uczciwie nie umiecie zarobić. Ja w bufecie u mamy takiego pajaca z siebie nie będę musiała robić”. Tośmy jej powiedzieli, że jest zakaz od rządu Polski i Świata, że nerwowe osoby nie mogą grać na gitarach, nawet jakby chciały i że te oszukane pieniądze to dla niej za oszustwa. I poszła z płaczem poskarżyć się swojej mamie, bufetowej.

Wszyscy przechodzili, bo tamtędy szło się na targ, ale nikt nic nie wrzucał, bo może nie słyszeli o tym, że w Paryżu trzeba płacić, jak ktoś gra na ulicy. Tak stwierdziliśmy, że nie znamy nikogo, kto by był w Paryżu i wiedział, co trzeba robić. No, może oprócz ojca Marceliny, który był archeologiem i jeździł za granicę – ale była sobota rano i on biegał z opaską na głowie po lesie. Wielka Gracja, która też by wiedziała, pojechała jako opiekunka na kolonie KIK-u. Zresztą powiedziała, że ma nas dość i dostaje tyle propozycji, że już nie chce siedzieć dłużej z otępiałymi dziećmi i już nie może na nas patrzeć.

Już chcieliśmy iść, bo nic nie zarobiliśmy, aż tu nagle przyjechał taki starszy chłopak na rowerze i powiedział, że wstał rano i usłyszał, jak ktoś rzęzi na gitarze, to wsiadł na rower i przyjechał. Z rączek kierownicy zwisały takie frędzelki, jak z anielskiego włosia. Myśmy się na początku obrazili, że powiedział „rzęzi”, bo Monika ładnie umiała grać na gitarze, ale on się zaczął śmiać i powiedział, że nazywa się Antek.

Bardzo się z Antkiem zaprzyjaźniliśmy. Spotykaliśmy się codziennie i robiliśmy ogniska, jeździliśmy na rowerach, kto miał. Graliśmy na gitarze. Antek zaprosił nas do domu i pokazał, co robi, bo chciał sobie sam zbudować telewizor. Ale nie wiedział, jakie części będą najlepsze. Zbierał więc wszystkie. Obudowy od starych telewizorów, różne baterie i inne diody. Pokazywał nam różne części i mówił, jak się nazywają i dlaczego w telewizorze widać to, co widać. Wszystkie te diody i inne miał w takich małych szufladkach, jak z mebli dla lalek. Sam sobie zrobił z pudełek po zapałkach. W jakimś momencie i my zaczęliśmy zbierać pudełka po zapałkach i mu przynosiliśmy, żeby miał gdzie przechowywać to wszystko. A najlepsze było to, że mama Antka wcale się nie gniewała, że przychodzimy do niego i długo siedzimy, nie kazała nam zdejmować butów i nie krzyczała na Antka, że ma cały czas bałagan w pokoju. Dawała nam kompot z rabarbaru i zamykała się u siebie w pokoju, i pisała na maszynie.

Gdy zrobiły się prawdziwe wakacje, już nie chcieliśmy wyjeżdżać na Wyspę Wielkanocną. Na razie przynajmniej. Zbieraliśmy dla Antka różne stare maszyny i mechanizmy, kawałki starych urządzeń. Dużo tego było w lesie i na polach. Nawet lodówki, ale telewizorów mało. I na elementach też trochę.

Leżeliśmy wieczorami na płytach i patrzyliśmy w niebo, czekaliśmy na gwiazdy, żeby je oglądać, ale gwiazd nie było, bo w lecie późno się robi ciemno – i musieliśmy już wracać do domu i myć się, kłaść spać, zanim pojawiły się gwiazdy. No może jedna czy dwie to były. Ale czekaliśmy na spadające gwiazdy. To każdy mógł już sam ze swojego okna obserwować. Ale samemu to było co innego.

No a potem zrobił się sierpień i mama powiedziała: „Jedziemy na zakupy, musimy kupić tenisówki, strój kąpielowy i chlebak, i czapkę od słońca, bo to wszystko trzeba mieć na kolonie”.

Musiałam pojechać na kolonie. Z jakimiś głupimi, obcymi dzieciakami. Zostawić Antka i elementy, i trawę, i łąkę, i nasze nowe konstrukcje, i kłębek kabli. Nad morze wdychać jod, bo to dobre na tarczycę, powiedziała mama. „Pojedziesz do Gdyni – tak jak chciałaś”.

Chciałam ze wszystkimi. Jak wrócę za trzy tygodnie, to zacznie się szkoła i Wielka Gracja, i nie będzie można czekać na gwiazdy, leżąc na rozgrzanym betonie. Bo na drzewach będą wisiały czerwone korale jarzębin, a wiadomo, że w wierszach przerabianych na początku roku w szkole jest zawsze o jarzębinach – to już będzie czas szkoły.

Pojechałam nad morze, pojechałam do Gdyni. Stałam prawie godzinę w Muzeum Morskim w Gdyni, przy akwarium z żółwiem karettą – Carettą carettą (jak było napisane po łacinie). Wielki żółw pływał sam w akwarium, miał nos cały poobijany od zderzeń ze ścianą akwarium. Dzieci, choć nie były wcale głupie i z czasem stały się mniej obce, szybko przechodziły koło Caretty caretty, mijały ją. Za szybko. Obok w takim samym akwarium pływała druga Caretta caretta. Dwa żółwie oddzielone były od siebie podwójną szybą. Chciałybyście być razem, prawda? Mój oddech osiadł na szkle. Ale nigdy nie przebijecie nosami tej zapory.

Gdy zastanawiałam się, czy żółwie chciały to wiedzieć i czy potrzebnie im to mówiłam (może mnie nie usłyszały, a może i tak wiedziały swoje), znalazła mnie Iwona Kluczyk i powiedziała, że wszyscy mnie szukają po porcie, a pani z naszej grupy stoi tam i płacze, że nie chce pójść do więzienia. Iwona powiedziała: „Trzymaj się mnie, to nie zginiesz”.

A potem był chrzest dla tych, co byli pierwszy raz nad morzem, i musiałam przejść na bosaka po szyszkach i wypić musztardę pomieszaną z oranżadą; były też konkursy i ognisko, a na koniec wycieczka do Gdańska i na Hel. Hel to taki wąziutki paseczek z piasku, że kiedy się idzie środkiem ulicy, to z jednej i drugiej strony widać morze. Pomyślałam, że przyjedziemy i zamieszkamy tu z Antkiem i ze wszystkimi – w domu ze szklanym dachem – i podczas sztormu będziemy widzieć, jak fale przewalają się nad nami. A zasypiając w łóżkach będziemy patrzeć w gwiazdy nie wychodząc z domu.

W plecaku wiozłam dla wszystkich kolorowe kamienie. Wyrzuciłam tenisówki, bo zajmowały za dużo miejsca. Dla Antka kłębek kabla znalezionego w podziemiach szkoły, w której mieszkaliśmy, i mały telewizorek z napisem „Jastrzębia Góra”. Telewizorek z guziczkiem i małym otworkiem. Kiedy przyciskało się guziczek i patrzyło przez otworek, widać było zmieniające się widoczki z Jastrzębiej Góry. Drewniane schody, Lisi Jar i nowoczesne domy wczasowe.

Mama nic nie mówiła, jak mnie przyjechała odebrać, poza tym tylko, że bolą ją zęby i że porozmawiamy w domu.

W autobusie trochę opowiadałam mamie o morzu i o chodzeniu po szyszkach, no i że zgubiłam tenisówki, ale mama nawet się nie zezłościła. Milczała. Potem przestałam mówić, bo jak kogoś bolą zęby, to nie chce, żeby ktoś mu cały czas gadał nad głową jak najęty. Tylko chce być jak najszybciej w domu.

I chciałam być jak najszybciej w domu. A potem, kiedy byłyśmy już w domu, to myślałam, że chciałabym dalej jechać i jechać tym autobusem cały czas. I nigdy nie dojechać do domu, bo może wtedy nie trzeba byłoby rozmawiać i się dowiadywać.

Mama mnie oszukała, bo wcale jej nie bolały zęby. Ani głowa, ani nic w ogóle. Mnie też nic nie bolało. Byłam zła na mamę za to, że mi to powiedziała. Tak jakbym usłyszała: już nigdy się nie spotkacie. Może to żółwie Caretta caretta zemściły się na mnie, choć miały takie dobre pyski i były stare i mądre.

Bo Antek umarł, zginął, nie było go. Złapał jakiś kabel na tych elementach i poraził go prąd. To wszystko powinno być dawno wyłączone. Bo tam nic nie powinno było działać. Ale na złość działało. No i Antka poraził prąd. I pogrzeb już był, i wszyscy tam byli i płakali. Wszyscy tam byli oprócz mnie i ojca Marceliny, który pojechał za granicę. (…)

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.