Widok spod Bereśnika
Za plecami upalny dzień
wyrzeźbiony wędrówką
przez zastygły w parnym powietrzu
las.
I oto otwarty widok:
na rzekę, którą obejmuje przedwieczerz,
na skrzesane turnice,
obrywające się zerwami
w plusk Dunajca,
na śniegi Tatr, prześwitujące
przez grubą zasłonę poświęconych im
książek,
na siebie, spowiadającego się pobłażliwie
w obliczu górskiego żywiołu,
na połoniny z Łemkami
wypasającymi cienie trzód,
na splątane gąszcza nazw,
na języki i kultury poprzerastane wiekami
współżycia i obcości,
na Żydów idących w popioły pod milczącym niebem,
na niemal – pewność, że nie ma
żadnego planu
zbawienia.
Tu mógłby stanąć dom.
Być razem,
Żyć – nie zadeptując cieni,
nie rozwiewając popiołów,
nie wyrywając z kamienistej ziemi
wielojęzycznych nazw.
Tak, w tym jest jakiś sens,
jakiś zarys fundamentów
prywatnego kościoła.
Już zmierzch.
Usiądźmy przy stole – bezdomni
i zadomowieni.
Lodowy Wierch wyrastający z Rusinowej Polany,
zapach górskich ziół pod Sokolicą, obmywanie stóp w bystrych
strumieniach,
cienie, popioły, korzenie nazw – to też jest
nasz dom.
Podaj mi dłoń.
Słyszysz stukot cygańskiego wozu?
Rom p-o drom, Rom p-o drom,
Jesteśmy w drodze, w drodze, w drodze…