Jarosław Wach. Oswajanie siebie

Spis treści numeru 3/2005

Oswajanie siebie

 

Wśród matematyków funkcjonuje pojęcie obliczeniowej nieredukowalności. Dotyczy ono procesów złożonych z tak wielu elementów, że nie sposób ich ogarnąć i sprowadzić do prostych reguł. Niemniej wielu badaczy teorii chaosu wyznaje przekonanie, iż zdarzeniami pozornie przypadkowymi rządzą prawa, których na razie dostrzec nie potrafimy. Dotychczas udało się odkryć analogie w przebiegu określonych zjawisk w małej i wielkiej skali; fenomen ów nazwano samopodobieństwem. Ponadto okazało się, iż te same zasady rządzą zupełnie różnymi procesami: trzęsieniami ziemi, cenami bawełny na rynkach finansowych, rozkładem dochodów osobistych… Czytając najnowszą książkę Zbigniewa Mentzla odnieść można wrażenie, że zarówno autor, jak i bohater powieści, wierzą w istnienie podobnych praw – albo pragną przynajmniej, żeby istniały.

Hintza poznajemy jako kogoś zagubionego, wyalienowanego, zresztą może jest to los każdego człowieka. Destrukcja podmiotowości zrodziła lęk i bezsilność, a w konsekwencji chaos i zgiełk. Nic więc dziwnego, że bohaterowi śnią się „kawały surowego mięsa, które zbite na krwawą miazgę ciągle jeszcze dają oznaki życia”. Człowiek-ochłap to stan, który jest ceną za brak szacunku dla daru mowy, za „zapomnienie o byciu”, o sobie. Przed pustką egzystencjalną nie ma ucieczki, można ją przezwyciężyć jedynie na drodze uczciwej konfrontacji. Niezbędna jest zatem świadomość siebie jako istoty ludzkiej – słabej, śmiertelnej, a przecież zdolnej do czynów wzniosłych i godnych; wrzuconej w milion podobnych, a mimo to niepowtarzalnej; przynależnej a jednocześnie odrębnej. Problem tożsamości to najistotniejszy problem współczesnego człowieka – także bohatera Wszystkich języków świata.

Fabułę da się streścić w kilku słowach. O piątej rano Zbigniewa Hintza budzi koszmarny sen o usypanej pod niebo piramidzie z wijących się ludzkich języków. Nie jest to zwykły poranek, dnia tego przypadają 82 urodziny Rudolfa Hintza. Syn dokładnie w południe ma pojechać po ojca i zawieźć go do apteki, gdzie ten przez 46 lat pracował i gdzie przygotowano dla niego przyjęcie pożegnalne. Jako że do wyjazdu pozostało kilka godzin, bohater pogrąża się we wspomnieniach.

Akcja powieści jawi się zatem jako szczątkowa, pretekstowa. Na pierwszy rzut oka to samo można powiedzieć o obrazkach z przeszłości przywoływanych przez Hintza – zupełnie zwyczajnych, wyłowionych z puli codziennych doświadczeń w rezultacie przypadku lub co najwyżej myślowego powinowactwa. Znajdzie się wśród nich miejsce dla kilku historii rodzinnych, zaprezentowania aspiracji matki, marzeń ojca, epizodów z dzieciństwa, młodości i zagranicznych wyjazdów bohatera, także dla absurdów PRL-u, a dzięki cytatom z pamiętnika prababki przypomniane zostaną nawet czasy zaborów. Zapytać można: po co to wszystko?

Hintz, jak już wstępnie zasygnalizowano, to człowiek zagubiony, zdezorientowany, niezdolny do indywidualnej ekspresji, dręczony poczuciem pustki i jałowości egzystencji. Owa udręka zmusza bohatera do zatrzymania się, pochylenia nad sobą i własnym życiem. Za kroplę przepełniającą czarę goryczy, obok koszmarnej wizji sennej, uznać można osiemdziesiąte drugie urodziny ojca – wiek, który naturalną koleją rzeczy przypomina, że czas każdego jest policzony. Tak więc bohater pogrąża się w zadumie. Wszystkie przywołane historie mają pomóc mu w zdefiniowaniu siebie, ujrzeniu linii własnego losu w całej rozpiętości. Niełatwe to zadanie, szczególnie w czasach, gdy pojęcie jednostki uległo tak silnemu zatarciu, a byt zarówno pojedynczego człowieka, jak i całej ludzkości, utonął w chaosie – „ta straszna wrzawa wokół nas jest ciszą, to morze słów jest pustynią”, ludzie – niczym więcej niż „gadatliwymi niemowami”.

Pojęcie sensu istnienia świata wydaje się niemożliwe. I to bynajmniej nie ze względu na panujący zamęt, ale przede wszystkim z powodu złożoności zachodzących procesów. Procesów tak skomplikowanych, że nawet próba sporządzenia kroniki jakiegoś wybranego okresu wydaje się karkołomna, Hintz nie potrafi poradzić sobie nie tylko z napisaniem „książki o życiu w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”, ale również ze zrobieniem jej „za pomocą nożyczek i kleju – z gazetowych wycinków”. Jak sam wyznaje, gromadzony materiał szybko zaczyna go przerastać. Zwały papieru stają się tak ogromne, że mogą zabić. Podobnie zarasta ludzkie życie, kolejne warstwy nakładają się na siebie i czasem, w momencie wzmożonej uwagi lub – przeciwnie – zupełnego rozluźnienia, z tej palimpsestowej mozaiki wyłania się jakiś istotny szczegół, wspomnienie czy przeczucie, krótko mówiąc, dotykamy prawdy o nas samych. Takie epifanie nie zdarzają się jednak często. Niemniej osobistych niepowodzeń i wieloletniej szamotaniny Hintza nie da się usprawiedliwić wyłącznie chaosem czy złożonością świata – w pierwszej kolejności są one skutkiem mylnych wyobrażeń na temat rzeczywistości i samego siebie. Dotyczy to również tytułowego wątku Wszystkich języków świata, czytelnej, choć nigdzie nie wyrażonej wprost nadziei, że ich opanowanie stanowi klucz do wyrażenia siebie, stworzenia relacji, odkrycia sensu. Bowiem ogarnąć wszelkie pojęcia to dysponować całością.

Bohater zatem przez długi czas błądzi. Sugestywną ilustrację jego mylnych sądów stanowi opowieść o „żywych obrazach”. Węglarze pijący w bramie wódkę z musztardówek, „wiejskie baby okutane w chusty” sprzedające „z koszy masło, ser i jajka”, leżąca na śmieciach „odcięta głowa z czerwonym grzebieniem”, „inwalida bez ręki” mażący po powierzchni lustra „kawałkiem słoniny, na którym widać jeszcze świńską szczeć”… Wszystko, co brudne, zdeformowane, kalekie objawia się młodemu Hintzowi jako esencja życia. Nie jest oczywiście tak, że mały Zbyszek to skrzywiony przez brzydotę świata nieszczęśnik. Naturalną cechą dojrzewania jest zakładanie wielu masek, mierzenie się z różnymi rolami, weryfikowanie przeciwstawnych punktów widzenia, wreszcie utrata złudzeń. Wszystkie te doświadczenia możemy znaleźć w historiach przywoływanych przez Hintza. Szczególne wrażenie robi opowieść o encyklopedycznych hasłach rozpoczynających się od „A”, które dla młodego bohatera posiadało moc zaklęcia, jawiło się jako „symbol Początku”. Jednak tylko do czasu, bowiem pewnego dnia odkrył, „że zamieszczane w gazetach ogłoszenia drobne często zaczynają się od litery „A” powtarzanej kilka, a nawet kilkanaście razy”, „że każde takie „A” – kosztuje”. Okazało się, iż „symbol Początku (…) można sobie kupować na pęczki jak rzodkiewkę”. „Niezgłębiona tajemnica” została obrócona w banał. Jeśli zaś chodzi o wypróbowywanie ról, to bohater przez lata nie miał tu wiele do powiedzenia. Decydowała matka, niespełniona artystka, opętana wizją kariery syna. Poliglota, pisarz, recytator, muzyk…, ponadto w niczym nie wolno mu być podobnym do ojca, człowieka bezwzględnie przegranego. Nic dziwnego, że Hintz ma problemy z identyfikacją siebie i odnalezieniem własnego głosu.

Pamiętajmy jednak, iż bohater ostatecznie zwycięża. Jest to możliwe dzięki odwróceniu perspektywy – Hintz pojmuje, iż aby przemówić, musi najpierw rozpoznać i zaakceptować siebie, musi odnaleźć tożsamość, zrekonstruować ją na podstawie historii własnego życia, wszystkich tych wydarzeń, w których uczestniczył, z którymi miał związek. Jest to materiał ogromny, ogarnięcie losu jednostki okazuje się równie trudne jak sporządzenie relacji choćby z jednego roku istnienia PRL-u. Z tysięcy rozproszonych epizodów trzeba wybrać te zasadnicze, kształtujące. I Hintz to robi, dokonuje selekcji, stara się w nici swego losu wyodrębnić regułę spajającą, odnaleźć ukryty porządek. Konstrukcja, którą wznosi – czy lepiej: powieść, którą pisze – rozświetla wiele tajemnic. Człowiek, choć wewnętrznie spustoszony, zatomizowany, nie żyje w próżni, pewnych struktur nie da się unicestwić. Opinia, że akt twórczy to najlepsza z metod autoidentyfikacji, po raz kolejny zostaje potwierdzona. Bohater rozpoznaje w sobie ślady po tych wszystkich doświadczeniach, ludziach, sytuacjach, z którymi dane mu było się zetknąć, lokalizuje siebie w historii ludzkości. Kompleksy zaszczepione przez matkę, upokarzające wizyty u fryzjera, absurdalna PRL-owska edukacja, zbiór rodzinnych pamiątek, przedmiotów-świadków, magazynów pamięci, emocje towarzyszące oglądaniu występów polskich zawodników na igrzyskach olimpijskich, rodzenie się poczucia przynależności narodowej… Nawet to, że z identyczną dbałością jak ojciec czyści się buty. Tak więc człowiek jako pewna wypadkowa, wektor uformowany z setek zapożyczeń – niemniej ostatecznie niepowtarzalny. Co więcej, ontogeneza odpowiada filogenezie, rozwój osobniczy znajduje odzwierciedlenie w rozwoju gatunkowym. Historia starotestamentowa okazuje się paralelna nie tylko w stosunku do wydarzeń współczesnych, wpisuje się w kontekst nie tylko kolejnych etapów rozwoju ludzkości, ale i egzystencji pojedynczego człowieka. Zasada samopodobieństwa znowu daje o sobie znać.

Jeszcze wyraźniej zarysowuje się reguła powtarzalności. Mimo oszałamiającego „postępu” niewiele się zmienia. Ludzie ciągle są niewoleni, ich życie – niezależnie od systemu politycznego czy momentu dziejowego – deprecjonowane. Konwencjonalne gesty wypierają rzeczywiste relacje, automatyzacja zabija spontaniczność, a marzenie o wspólnocie pozostaje ciągle niezrealizowane, zresztą szanse na jego spełnienie systematycznie maleją. Co prawda, w momentach doniosłych i pełnych radości, jak na przykład zawieszenie stanu wojennego, ludziom udaje się wziąć za ręce i „łańcuchem ludzkich serc” otoczyć miasto, gdy jednak tę samą akcję zechce się przeprowadzić bez podobnego zewnętrznego impulsu, skończy się ona niepowodzeniem. Powrót do mitycznego okresu sprzed wieży Babel jest niemożliwy. Duch solidarności nie ma szans w konfrontacji z pychą i żądzą sławy. W czasach gospodarki rynkowej, kiedy osobowość staje się towarem, egoizm i konkurencyjność to cechy nie tylko dominujące, ale i pożądane. Postawa, w której cała energia zostaje skierowana ku sobie, naturalną koleją rzeczy musi prowadzić do izolacji i podziałów. A „podzielić” to znaczy przecież także „osłabić”, „odebrać moc”. Gdy Bóg chciał ukarać ludzi lub, według innego przekładu, po prostu pozbawić siły, pomieszał im języki – w istocie więc dokonał podzielenia.

Obecnie działania takie nie są potrzebne, nawet kiedy rozmówcy posługują się tym samym kodem, porozumienie wydaje się niemożliwe. Owo zjawisko zachodzi już nie tylko na poziomie „najmniejszej komórki społecznej”, czyli rodziny (Ojciec przekręcał gałkę, puszczając radio na cały regulator, ostatnie słowa matki zagłuszał głos Józefa Ptaczka zagłuszany przez zagłuszarki. Waliłem pięścią w ścianę i krzyczałem: – Ciszej! Nie mogę pracować! Ciszej! Ciszej!), lecz także na poziomie jednostki – przecież niemożność wypowiedzenia się to nadrzędny problem bohatera Wszystkich języków świata. Języki okazują się obce nie tylko jako niepoznane dotychczas systemy znaków i pojęć, ale obce wewnętrznie, immanentnie. Człowiek pozbawiony poczucia własnej niepowtarzalności, odrębności, autonomii, krótko mówiąc, bez jasnego obrazu samego siebie, nie znajdzie możliwości ekspresji w żadnym z istniejących języków, nawet mowa ojczysta jawić mu się będzie jako coś zewnętrznego, nierozpoznanego: „jeśli nie potrafię mówić o tym językiem własnym, nie mam po co uczyć się języków obcych”. Po prostu nie istnieje punkt, o który można by zaczepić dany system znaków, struktura, na którą sieć pojęć mogłaby zostać naniesiona. Gorzką i ironiczną ilustrację tego zjawiska stanowi notatka z „Super Expressu” przytoczona przez Hintza: Chcesz być modny? Zostań człowiekiem dwujęzycznym! Kolczyki i tatuaże nie robią już wrażenia – teraz jeśli chcesz zwrócić na siebie uwagę, musisz sobie rozciąć język. (…) Niektórzy decydujący się na rozdwojenie języka twierdzą, że jest to wielkie udogodnienie, inni, że przeżycie duchowe, a jeszcze inni mówią, że robią to, aby szokować. Można by w tej historii doszukiwać się metafory podzielonego „ja”, ale w sytuacji, gdy narząd mowy i jej oczywisty symbol zostaje sprowadzony do poziomu sezonowej mody, działanie takie wydaje się nieuzasadnione. Trudno mówić o podziale „ja” tam, gdzie „ja” nie istnieje.

Wróćmy jednak do zjawiska powtarzalności. Okazuje się, iż funkcjonuje ono także na płaszczyźnie indywidualnej – pewne znaki, hasła, sytuacje („swoją drogą, Włodywostok po raz kolejny pojawił się w moim życiu”) co jakiś czas powracają. I, zdaniem Hintza, tymi swoimi powrotami usiłują chyba coś powiedzieć, wskazać, do czegoś wezwać. Podobna refleksja niebezpiecznie kojarzy się z myśleniem magicznym, szczególnie wyraźnie obecnym w sferze oczekiwań, pragnień i nadziei. Uda się czy się nie uda – zastanawia się bohater podczas operacji giełdowych i próbuje wywróżyć sobie sukces bądź porażkę z zupełnie przypadkowych zdarzeń. Lecz tego typu zachowania wskazywać mogą również na głód transcendencji, marzenie o istnieniu jakiegoś nadrzędnego bytu, prawa, sensu. Samotność w świecie bez Boga wydaje jeszcze dotkliwsza, a można odnieść wrażenie, że czas życia Hintza to czas – nie tyle nawet detronizacji – co zapomnienia o Stwórcy. Figura Matki Boskiej znika powoli, stopniowo: najpierw widzimy ją odwróconą plecami, potem obryzganą cementem, na koniec zaś zapakowaną w worek z czarnej folii i okręconą mocno sznurkiem, tak że „w szarym powietrzu między nagimi konarami włoskiego orzecha” wygląda „jak zabity człowiek, którego będzie się chowało w bezimiennym grobie”.

Owo poszukiwanie prawdy o sobie i świecie przywodzi na myśl bohatera powieści Antoine’a de Saint-Exupéry. W pierwszej chwili wydaje się, że to jedyne podobieństwo, że nic więcej tych postaci nie łączy. Kiedy Mały Książe rozpoznaje i identyfikuje rzeczywistość głównie za pomocą emocji („dobrze widzi się tylko sercem”), Hintz próbuje ogarnąć ją intelektem. Trudno oczekiwać, by 46­letni, ukształtowany przez XX-wieczny sceptycyzm gracz giełdowy postrzegał świat jak dziecko. Ostatecznie jednak ta kontrolowana przez rozum introspekcja jawi się jako przygotowanie, faza wstępna. Rzeczywiste rozpoznanie następuje na płaszczyźnie onirycznej, a spowodowane jest właśnie wstrząsem emocjonalnym powstałym na skutek wysłuchania pełnych desperacji słów umierającej matki, słów będących wezwaniem lub przynajmniej przyzwoleniem.

Podróż w głąb siebie ma moc nie tylko oczyszczającą, ale i scalającą. Rozproszone epizody i pootwierane wątki znajdują spoiwo w jednym życiorysie. Autoidentyfikacja, czyli jakby powiedział lis – oswajanie samego siebie – stanowi pierwszy krok ku stworzeniu więzów – ze sobą i ze światem.

Przemówienie własnym językiem to rzecz trudna, oznaczająca decyzję o wzięciu odpowiedzialności za siebie i swoje czyny, o przejściu ze stanu dzieciństwa w dorosłość. Jednak tylko w ten sposób człowiek ma szansę odkryć i wykorzystać tkwiące w nim możliwości. Hintz podejmuje to wyzwanie i dzięki temu udaje mu się zrealizować życiowy cel – napisać powieść.

Zrozumienie, jak już zaznaczono, przychodzi podczas snu. Wyrażone zatem zostaje w owym najstarszym, symboliczno-mitycznym języku. Języku absolutnie prywatnym i osobistym. Hintzowi udaje się wreszcie zobaczyć siebie, i to z oddali, w szerokiej perspektywie („linia horyzontu oddalała się w nieskończoność”), a jednocześnie w stabilnym i wyraźnie zdefiniowanym punkcie określonej struktury – rodziny, narodu, ludzkości… Bohater dostrzega, iż jest filarem własnego losu, w przeciwieństwie jednak do zamurowanych buntowników może przekroczyć wyznaczone przezeń granice. To, co ukryte, zostaje ujawnione, co zepchnięte, wypływa na powierzchnię. I właśnie ów ruch w górę jawi się jako najistotniejszy, przekonuje o pomyślnie zakończonym procesie indywiduacji. Hintz wreszcie jest w stanie przemówić, wygłosić jakiś sąd o sobie, i to z nie mniejszą pewnością, jak sąsiad recydywista, co „kisiel ugotował”.

Misterna konstrukcja dzieła, metoda dochodzenia do prawdy, także finał działań bohatera pozwalają przypuszczać, iż nie tylko narrator, ale i autor uległ czarowi narracji, temu niezwykłemu mechanizmowi wiążącemu epizody ludzkiego życia w logiczną całość. Czy narracja jest zjawiskiem kulturowym, za pomocą którego człowiek próbuje zapanować nad bezładnym strumieniem wrażeń, czy może naturalnym sposobem ich porządkowania? Ten spór w powieści Mentzla wydaje się nie odgrywać znaczącej roli. Ważne jest to, iż człowieczeństwo przejawia się w porządkowaniu przyrodzonego chaosu.


Zbigniew Mentzel: Wszystkie języki świata. Wydawnictwo Znak, Kraków 2005, ss. 176.