Paweł Huelle. Sezon pierwotnych intuicji

Spis treści numeru 2/2005

Sezon pierwotnych intuicji

 

Dam Ci skarby ukryte i tajemnice kryjówek.
Izajasz 45,3.

 

Od czasu kiedy pracował przy budowie hotelu „ECU”, teoria pierwotnej intuicji stała się jego obsesją. Nie miało to nic wspólnego z psychoanalizą, ani tym bardziej z popularną sztuką wykładania snów. Po prostu, któregoś dnia przypomniał sobie tamtą dziecinną zabawę w ciągnięcie losów (Sędzia, Kat, Złoczyńca, Policjant…) których fatalna nieuchronność zawsze budziła w nim dreszcz emocji i od tego właśnie momentu, od tej chwili, stał się niewolnikiem własnej gry. Jej reguły były proste, lecz stopień udręczenia i poziom absurdu, do jakich zdarzało mu się dotrzeć, często przerastały jego wytrzymałość. Po raz pierwszy owa dziwaczna mania owładnęła nim na stacji metra w Jasmin. Zmęczony pracą i powrotem z dwoma przesiadkami, opuścił przedostatni wagon i szedł peronem w kierunku wyjścia na rue Georges Sand. Wówczas to ujrzał mężczyznę, który maszerował w jego kierunku i natychmiast, w tej samej sekundzie, poczuł w sobie to, co później nazywał pierwotną intuicją. – „Muszę go minąć z lewej strony” – pomyślał. I chociaż wymagało to nagłej i niezręcznej zmiany ruchu, chociaż – aby wykonać zamierzenie – musiał potrącić panią w kapeluszu i rozgadane dwie studentki, czuł, że jeśli minie mężczyznę ze strony prawej, wydarzy się coś złego. Bynajmniej nie z powodu owego przechodnia, który był mu zupełnie obojętny, lecz za sprawą przemożnego uczucia konieczności, które od chwili gdy pomyślał – „muszę go minąć z lewej strony” – trzymało go w swoich kleszczach. Nie potrafił się od tego wyzwolić. Tym bardziej że nie znajdował w tym nic racjonalnego i że najczęściej myśli tego rodzaju, przybierające postać kategorycznych imperatywów, dotyczyły spraw błahych, by nie powiedzieć – całkiem bez znaczenia. Wiele razy zadawał sobie to samo pytanie – „właściwie dlaczego tak się męczę?” – lecz żadna, najbardziej nawet spokojna analiza i odpowiedź nie były go w stanie uspokoić i ustrzec przed dziwacznymi przypadkami. Bywało, że pędził rano do stacji metra i już przed samym wejściem zatrzymywał się nagle, by okrążyć placyk i zejść do podziemi z drugiej strony, od Avenue Mozart. Bywało, że wspinając się po stromych, krętych schodach na swoje poddasze, już na szóstym piętrze zawracał w dół, aby zajrzeć do skrzynki, pierwotna intuicja podpowiedziała mu bowiem gdzieś między piętrem drugim a trzecim, że powinien to uczynić, zanim przekręci klucz od pokoju. W bistro przy Ribera cierpiał któregoś razu męki, gdy już po zamówieniu sałatki z tuńczykiem, owa pierwotna intuicja przypomniała mu, że przez cały dzień zamierzał zjeść na kolację suflet. Nie tknął jedzenia, wypił tylko kieliszek bordeaux i wrócił do domu głodny i zły. -„Prawdopodobnie sfiksowałem – myślał przez cały wieczór – prawdopodobnie tak właśnie zaczyna się choroba, muszę z tym skończyć i to zaraz.” Ale następnego dnia, gdy na Jasmin nadjeżdżał już jego pociąg i gdy przez myśl przebiegła mu intuicja – „muszę wsiąść do trzeciego wagonu”, poczuł, że nie ma takiej siły, która pozwoli mu zlekceważyć to ustalenie. W ostatniej chwili dopadł właściwych drzwi i kiedy pociąg ruszył, odetchnął z ulgą jak ktoś, komu udało się wywikłać z nad wyraz nieprzyjemnej sprawy. – „To tylko taka gra – pocieszał się, jak umiał – skończę z tym w poniedziałek, po weekendzie”. Minął jednak weekend, jeden i drugi, a on był ciągle uwikłany w coraz gęstszą sieć pierwotnych intuicji. Przybywało ich z dnia na dzień. Niczym religijne zakazy i nakazy, czyniły jego skromne, uporządkowane i wyzbyte jakichkolwiek namiętności życie wprost nieznośnym. Gdzieś na początku kwietnia, gdy można było wychodzić na ulicę w samej marynarce, doszedł do tego, że spędzał wszystkie wieczory i dni wolne od pracy w swoim pokoju. Godzinami leżał na łóżku, unikając – o ile jest to w ogóle możliwe – myślenia o czymkolwiek. Nie schodził do bistra przy Ribera, nie słuchał radia, nie czytał nawet starych gazet, co dawniej stanowiło jego ulubioną rozrywkę. Nie miał też żadnych snów i tylko czasami, w chwilach gdy Morfeusz obejmował go ciemnym skrzydłem, zdawało mu się, że widzi upływający czas, w postaci ulatniających się płomieni. Być może należało udać się do lekarza. Albo gdziekolwiek indziej, gdzie ludzie spotykali się ze sobą i rozmawiali o swoich sprawach. Czy jednak rzeczywiście mogło mu to w czymkolwiek pomóc? Najdrobniejsze nawet wyznanie, z pozoru błahe i niewinne, uchylało natychmiast drzwi do przeszłości. Zbyt wiele trudu włożył w uwolnienie się od jej widm, od jej chaosu, wreszcie od cierpień, jakie mu zadawała, by teraz, nawet w tak trudnej sytuacji, pozwolić sobie na gest nieuwagi. Wiedział, że stąpa po nazbyt cienkiej linie. I że moment, w którym straci równowagę, nadciąga nieubłaganie. Po raz pierwszy od wielu lat pomyślał o samobójstwie. Spokojnie. Jakby planował wyjazd na krótki urlop, albo wizytę w odległej o trzy dzielnice galerii postmodernistów.

Którejś wszakże niedzieli, w jasne i ciepłe popołudnie, słoneczny promień wpadł do pokoju przez uchylone okienko mansardy i dotarłszy w mroczne rejony najciemniejszego kąta, oświetlił drobiny kurzu. W złotych, wirujących pyłkach, które tworzyły ruchomy tygiel światła, ujrzał nagle kilka obrazów, tak sugestywnych, że jego pamięć, na tyle zamknięta spustów i tak pilnie strzeżona, otworzyła swoje wrota bezszelestnym skurczem. Poczuł woń świeżo koszonej trawy. Wśród nawoływań woźniców, w turkocie drabiniastych wozów i śpiewce wiejskich kobiet usłyszał dźwięczny głos ojca przywołujący go do siebie. Wskoczyli na niebotyczną furę siana. Zaprzęg ruszył szeroką doliną. Znad łęgów i jeziora ciągnęło już wieczornym chłodem, choć w górze, gdzie siedzieli, nadal otaczał ich ciepły oddech ziół. Kim była tańcząca kobieta? Niewiele rozumiał z rzucanych półgębkiem, kaszubskich słów. Chłopi chcieli zrzucać siano, lecz ona, wirując po klepisku jak nakręcony bąk, przytupując bosymi stopami i klaszcząc w dłonie, powstrzymywała ich skutecznie. Widział jej nagie, spalone słońcem ramiona. Widział jej małe, gruszkowate piersi, wyzierające spod lnianej bluzki. Kiedy zrzuciła spódnicę, okazując swoją bezwstydną, kruchą nagość, przez tłum gospodarzy przeszedł gniewliwy pomruk. Ale ona nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Tańczyła dla siebie lub dla swojego Boga, który na pewno nie był ich Bogiem. Z klepiska podnosił się nieustannie tuman kurzu. W długich promieniach słońca, które wślizgiwały się do stodoły przez szpary w deskach, miliony pyłków wznosiły się i opadały niczym złota mżawka, otulająca ciało wieszczej.1 Zapamiętał jej straszny, podobny do gardłowego skowytu psa okrzyk, gdy chłopi zacieśnili krąg, gdy krępowali konopnym powrósłem jej ramiona, gdy nieśli ją za stodołę i wreszcie cisnęli, jak wypełniony kamieniami worek, w zeschniętą kępę ostów, tuż obok gnojówki. Tak, zapamiętał tamtą noc, gdy nad jeziorem przeszła straszna burza, zapamiętał uderzenie pioruna, pożar stodoły, oszalałe ze strachu konie i krzyki gospodarzy, zapamiętał ciemność, w jakiej niesiono jej ciało, w dwie, albo trzy noce później, wyłowione z jeziora w blasku pochodni, zapamiętał zielony płaszcz wodorostów i dziury po oczach wyżarte przez węgorze i była to pierwsza, która przeszła obok niego tak blisko, prawdziwa śmierć.

Tymczasem na rogu Ribera i Boudon zastukały ciężko kroki Michaiła Iljicza Markowa. Rozpoznawał je po nieco zwolnionym, niedzielnym tempie, z jakim drewniana proteza kapitana uderzała miarowo o płytki chodnika. Po chwili usłyszał hamującą taksówkę, która jak zawsze nadjechała od strony rue la Fontaine i był to nieomylny znak, że dochodzi za kwadrans siedemnasta. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Książę Raztopczyn, zapewne w jasnym garniturze, trzymany pod rękę przez swoją ukochaną wnuczkę Olgę, wkroczył do bistra, aby jak każdej niedzieli rozegrać partię szachów z adiutantem gwardyjskiego pułku lejbgwardii. Znał niemal na pamięć każde ich otwarcia, gambity i sycylijskie obrony. Obaj starcy mieli razem ze sto dziewięćdziesiąt lat, co nie przeszkadzało im kłócić się przy grze o względy jakiejś pani czy może panny Nabokov, krewnej słynnego pisarza, której kości dawno już spoczęły w zbiorowej mogile, przygotowanej sprawnie i zasypanej przez bolszewików, gdzieś pod Tułą albo Sewastopolem. Nie, nie miał tym razem ochoty podchodzić do okna, aby podziwiać Olgę. Jej rytualny, coniedzielny spacer, zaczynał się od drzwi bistra, przy których zostawiała dziadka i Markowa. Zazwyczaj szła w kierunku Avenue de Versailles, przechodziła na drugą stronę rzeki przez Pont Mirabeau i bulwarem – a raczej jego namiastką – wędrowała z jej biegiem wzdłuż Quai Citroen, by zawrócić do szesnastki mostem Garigliano i następnie przez Chardon i Theo Gautier powrócić na róg Ribera, do szklanych drzwi bistra. Zastanawiało go, dlaczego nigdy nie wchodzi do środka i czemu jej spacerowa pętla, niezależnie od pory roku i pogody, zajmowała zawsze równe sześćdziesiąt minut. Jeszcze bardziej intrygowały go niedziele, podczas których zmieniała swoją zwykłą trasę, udając się przez Avenue Mozart na rue de Dr. Blanche, gdzie na trzydzieści mniej więcej minut wchodziła do kamienicy z numerem dwadzieścia sześć. Jej piękny, nieco orientalny profil, z klasycznie greckim nosem i parą ciemnobrązowych oczu, zachwycał go. Była rozwódką. O jej eksmężu, panu de Nassau, rozpisywały się brukowce. Tutejsze i nad Tamizą. W którą stronę poszła teraz, pomachawszy dziadkowi przez szybę bistra? Nie mógł tego stwierdzić po odgłosie kroków. Jej obcasy stukały nie tak głośno jak drewniana noga kapitana Markowa, a na Boudon, od strony rue Georges Sand, z rykiem wyskoobrotowych silników wpadli motocykliści. Dwie, albo trzy maszyny z piskiem opon zahamowały przy placyku, obok telefonicznych budek. – „Merde, merde – pokrzykiwał donośny, młodzieńczy głos – skończyła mi się karta, Jacques, daj mi swoją, prędko!” Ten, którego zawołano po imieniu, nie miał jednak telefonicznej karty. Silniki nie zostały wyłączone. Jeden z motocyklistów podjechał dosłownie kilka metrów do bistra, zapewne w celu zakupienia nowej karty, drugi zaś, dla zabawy, okrążał placyk lawirując pomiędzy budkami a zamkniętą teraz owocarnią. Nie znosił tego. Wibrujące silniki hondy albo harleya, przypominały mu dźwięk dentystycznej wiertarki. Bez głębszego namysłu postanowił wstać z łóżka i przymknąć okno, lecz w tym samym momencie gdy uniósł głowę i odrzucił sfilcowany koc, opanowała go obsesyjna myśl, że nie powinien tego czynić. – „A właściwie dlaczego?” – zapytał się sam siebie niemal natychmiast. – „Przymknięcie okna nie jest przecież niczym złym, zwłaszcza gdy ci na dole hałasują i smrodzą” – racjonalizował. Wiedział jednak doskonale, że cokolwiek pomyśli teraz na temat zamykania czy też otwierania okien, wszystko to będzie nieważne wobec tamtej, ważnej – bo pierwotnej intuicji. Poczuł jak pot spływa mu po skroniach. Oto po krótkiej chwili, w której zapomniał całkiem o swej idiotycznej manii, ona dopadła go znów, z całą bezwzględnością tajemniczej Nemezis. W bistro doszło już na pewno do pierwszego bicia wieżą, motocykliści odjeżdżali z rykiem, załatwiwszy swą telefoniczną potrzebę, Olga przechodziła właśnie przez Pont du Garigliano lub wstępowała po schodach kamienicy numer dwadzieścia sześć, a on leżał na swoim łóżku niczym sparaliżowany porannym lękiem alkoholik, bojąc się, co też podpowie mu następna pierwotna intuicja.

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.