Waldemar Borzestowski. Opowiadania

Spis treści numeru 1/2005

Pięćdziesiątnica

Kupiec Jost Begin, syn Julesa Begina i Gardenii Pameli Izador, porządkował świat przez całe swoje życie, od maleńkości i z poświęceniem, a ponieważ świat z natury swojej jest raczej nieuporządkowany, kupiec, ponosząc w swojej heroicznej walce klęskę za klęską, zgorzkniał i skwaśniał niczym owoc rzucony pod szafę. Pokryła go pleśń przedwczesnej siwizny, zmarszczyła się starczo substancja mózgu już wtedy, gdy mając lat trzydzieści i dziewięć dostąpił zaszczytu zasiadania w Miejskiej Radzie. Od razu też i ze szczególną pasją zajął się tymi, co miasto zaśmiecali, czyli żebrakami. Jost Begin, urodzony czyścioszek, a nade wszystko chrześcijanin, postanowił załatwić sprawę żebraków raz na zawsze. Koniec klęsk – zadecydował. Był przekonany, że nad żebrakami odniesie swe pierwsze zwycięstwo. Uchwały, które pod jego czujnym okiem zostały zredagowane, poddano głosowaniu i przyjęto jednogłośnie. Miejska kasa dzięki nim poczyniła znaczne oszczędności, a Rada wreszcie poczuła, że panuje nad sytuacją. Najpierw podzielono żebraków na miejscowych i przybyłych, pierwszych pozostawiono w mieście, drugich wydalono za bramy, na drogę dając im bochenek chleba i przestrogę, aby nie wracali. „Za pojawienie się w mieście i próby żebrania grozi ciężkie więzienie” – przestrzegał podoficer miejskiej straży. Pozostałą po takiej selekcji grupę miejscowych przebadano. Dzieci trafiły do sierocińców, starcy do szpitali. Surowo potraktowano symulantów. Ci, którzy będąc zdrowymi udawali cierpiących, aby wyłudzać od naiwnych pieniądze, zostali umieszczeni w specjalnie wzniesionym dla nich, otoczonym sześciometrowym murem obozie przymusowej pracy. Tam, pod okiem nadzorców, przy warsztacie musieli przez wiele lat pokutować, zarabiając na swoje – i nie tylko – utrzymanie ciężką pracą. Obóz niebawem zyskał sobie miano czyśćca. Próby ucieczki stamtąd karano chłostą i lochem.

Tymczasem żebracy naprawdę chorzy i kalecy otrzymali numerki, które uprawniały ich do zbierania jałmużny przed zapadnięciem zmroku i zapewniały kąt w przytułku. Mogli też wybierać swoich żebraczych wójtów, którzy sprawowali nad nimi nadzór i reprezentowali ich w rozmowach z urzędnikami miejskimi. Co miesiąc cała brać żebracza musiała przed nimi w obecności miejscowego pastora zdawać egzamin z pacierza. Nawet za drobne wykroczenia przeciw porządkowi publicznemu groziły kary, po dwóch naganach można było się liczyć z utratą numerka i wydaleniem z miasta.

Kupiec Jost Begin dumny był z owej reformy miejscowego żebractwa. Troskliwie pielęgnował wszystkie trybiki stworzonej przez siebie machiny, a co kwartał, po nabożeństwie w kościele św. Jana, odbierał jako współwłaściciel siedemnaście procent zysku z zakładu włókienniczego, w którym pracowali jego podopieczni – byli żebracy, a obecni więźniowie. Zyski rosły z miesiąca na miesiąc. Po śmierci żony, Anastazji z domu Renard, polecił Jost umieścić w tym samym kościele św. Jana piękne epitafium z czarnego marmuru. Zrobił to nie tylko dla żony, którą kochał prawdziwie, lecz także z myślą o sobie. Na zwieńczeniu epitafium polecił umieścić figurę Mojżesza. Prawodawca spoglądał na dół ku grzesznemu ludowi Izraela i dźwigał dwie ciężkie niczym płyty nagrobne tablice przykazań. Pod spodem umieszczono sentencję z Koheleta „Serce mędrców jest w domu żałoby, a serce głupców w domu wesela”.

Jost Begin był prawdziwie religijny. Stosowną dziesięcinę od zysku – obliczał ją skrupulatnie – przeznaczał bogobojny kupiec na potrzeby kościoła, a resztę, z błogosławieństwem obdarowanego, lokował w „Usługach bankierskich”, jakie od kilku lat prowadził w mieście lichwiarz Samuel Renan. Było to radosne przedsięwzięcie, kapitał tam umieszczony przynosił duże dywidendy. Wielu nie byle jakich finansistów z Amsterdamu powierzało właścicielowi „Usług bankierskich” ogromne pieniądze. Darzono go pełnym zaufaniem, mówiono, że w pomnażanie majątku wkłada całą swoją energię i intelekt. Mówiono też, że jest bezwzględny wobec niewypłacalnych dłużników. Niejednego człowieka ma na sumieniu. „Prawdziwy Żyd” – kręcili głowami miejscowi inwestorzy, raczej z podziwem, choć udawali oburzenie. Taki to nie musi się liczyć z Chrystusowymi zasadami miłości bliźniego, z przypowieściami o ptaszkach i liliach, opowieściami o wielbłądzie i uchu igielnym – komentowali obłudnie, bo przecież dobrze było mieć pod ręką Samuela Renana, który zajął się każdą sprawą rokującą zysk, jeżeli tylko była zgodna z prawem. Cała reszta nie miała znaczenia. Był specjalistą od spraw spadkowych, nie gardził propozycjami ściągania długów i braniem dzierżawy pod zastaw. Jego sława rosła z dnia na dzień.

Kupiec ogromnie był zadowolony z tej współpracy i często przed zaśnięciem modlił się w intencji utrzymania jej na wieki wieków. Pewnego jednak dnia Pan na wysokościach postanowił spłatać figla Jostowi Beginowi i wysłuchał nie tylko szczerych próśb o pomnożenie majątku, o zdrowie i ogólnej natury, w rodzaju „daj mi, Panie” lub „ześlij mi, Panie”. Wszak Bóg jest mocniejszy i bogatszy od Josta. Tym razem miały zostać wysłuchane także prośby nieszczere o wiarę, odmianę serca i wrażliwość na cierpienie bliźnich. Kupiec sam uplótł na siebie biczysko. Nadeszło właśnie święto Pięćdziesiątnicy – Zielone Świątki – Anno Domini 1678.

Po powrocie z nabożeństwa kupiec zasiadł za stołem, nad pieczoną kaczką. Podziękował służącej łagodnym uśmiechem. Wstał, wzniósł ręce do nieba niczym katolicki ksiądz nad hostią i powiedział uroczyście:

– O, Najwyższy, dziękuję Ci za twoje liczne błogosławieństwa, których mi nie szczędzisz. W dzień zesłania Twojego Ducha proszę Cię, użycz mi go, abym był jeszcze lepszy, abym mógł doskonalej cieszyć się Twoją przyjaźnią i opieką”.

Westchnął pobożnie, złożył dłonie, znów usiadł, poprawił serwetę na kolanach, złapał za nóż i widelec, ponownie westchnął, tym razem jednak w stronę kaczki, gdy zza pleców przyglądającej się czujnie rytuałowi obiadowania służącej Doroty wleciał do pokoju gołąb.

– Co to? – przestraszył się kupiec. Ramionami zasłaniał głowę, jakby to nie był ptak, lecz nietoperz, co wpija się we włosy tak mocno, że trzeba, aby się od niego uwolnić, obcinać je przy gołej skórze. Służąca Dorota z krzykiem poleciała po miotłę, lecz gołąb raptus, waląc skrzydłami, dopadł uchylonego okna i przez wąską na dłoń szczelinę wyleciał na wolność. Trwało to kilka sekund. Tym też sposobem – skrzydła, ruch, pierzastość, może biel, może szarość – Duch Święty wypełnił jadalnię domu przy ulicy Piwnej.

Kiedy Dorota zadyszana powróciła z miotłą, zastała swego pana odmienionego. Siedział na krześle z głową pochyloną do tyłu, z zamkniętymi oczami, jakby słuchał muzyki. Wydawał się być rozmarzony. Wreszcie cmoknął z zadowoleniem, otworzył powieki i spojrzał na Dorotę. Kobieta spojrzała na niego. Jak czyste, jak piękne są jego oczy – pomyślała. Widziała je jakby po raz pierwszy i prawie utonęła w ich łagodnym błękicie.

– Usiądź przy mnie, Doroto – prosił – Zjedzmy razem ten świąteczny obiad.

– Razem? – kobieta powtórzyła z niedowierzaniem zagadkowe słowa. – Ze mną? – palcem nerwowo wierciła dziurę we własnej piersi.

– Tak, gołąbeczko. Ta porcja – wskazał na kaczkę – jest za duża dla jednego, nawet jeżeli jest takim obżartuchem jak ja. Zrób mi tę przyjemność. Nalegam.

Kupiec, mimo próby protestu z jej strony, przyniósł z kuchni drugą zastawę. Podzielił kaczkę na dwie równe części. Dorota przełknęła ślinę. Oczy miała rozwarte szeroko, usta także. Po chwili wahania usiadła za stołem, naprzeciwko Josta. „Co ma być, niech będzie. Pańska wola.” – pomyślała. Kaczka pachniała bardzo kusząco.

Po obiedzie Jost Begin zmienił program dnia, nie położył się na drzemkę, ale polecając kilka ważnych i nie cierpiących zwłoki spraw Dorocie, ruszył na przechadzkę. Chodził tego dnia szybko, niemal biegał, miało się wrażenie, że płonie w nim jakiś ogień. Był zdecydowany, energiczny, dobrze wiedział, co jeszcze zamierza, dokąd wypada mu zajść. Rozdawał jałmużnę przed każdym z mijanych kościołów. Napotkani notable i bracia kupczykowie spoglądali po sobie zdziwieni – zwariował? – szeptano, ale tylko na początku. Jeżeli Jost Begin robi coś takiego, znak to, że musi w tym widzieć swój interes. Niedawno zmarł jeden z czwórki burmistrzów, więc dziwaczne zachowanie Josta tłumaczono sobie chęcią zdobycia sympatii wśród plebsu. Od tygodnia z okładem, wieczorami, przy kuflu piwa, robiono zakłady, kto zajmie osierocony fotel. Kandydatów poważnie branych pod uwagę było trzech. Po pogłoskach o hojności kupca Begina jego notowania znacznie wzrosły. Jost stał się niewątpliwym bohaterem tego dnia. Wspomożenie żebraczej, przykościelnej braci było zaledwie początkiem szerszej akcji dobroczynnej kandydata. Działał błyskawicznie, polecił przez umyślnych zakupić odzież i żywność dla szpitali i przytułków, wszędzie dając duże zadatki, na uroczystym posiedzeniu Rady zadeklarował ufundowanie kilku stypendiów dla panienek z Domu Ubogich Sierot. Mimo podejrzeń o interesowność każdy musiał przyznać, że jego hojność była znaczna.

Dopiero wszakże wycofanie całego kapitału z kantoru Samuela Renana wstrząsnęło posadami kupieckiego świata. Wszystko, co było przedtem, wydawało się mało znaczące. Krwiopijcy pogłupieli. Jak to możliwe? Jak mogło do tego dojść? Dlaczego? Na wieść o tym zrywali się od stołu, chodzili po pokojach zamiast drzemać, zasięgali języka. Jost ma głowę na karku, a więc musi o czymś wiedzieć, czego oni jeszcze nie wiedzą, a co z całą pewnością stanie się wiadome, gdy będzie już za późno. Zaglądali do ksiąg rachunkowych, ile to talarów, szylingów, denarów, weksli powierzyli w dobre ręce lichwiarza z Amsterdamu. Renan błagał, zaklinał na wszystkie świętości, aby Jost zostawił u niego pieniądze, obiecywał dodatkowe procenty i szczególnie korzystnie obliczał przyszłe zyski. Był przerażony. – Za co? – wołał – Co ja takiego zrobiłem? – wzywał niebiosa na swoich świadków. Na próżno. Jost powiedział – Jesteś nieuczciwy. Teraz to widzę.

– Tylko tyle. Nieuczciwy – Samuel wił się, płakał. Bał się jak ognia opinii bankruta i to w momencie, gdy sam zainwestował swój pokaźny kapitał w licznych przedsięwzięciach. Wiedział, że panika może go zniszczyć.

– Zniszczyłeś mnie – pożegnał Josta.

Tego wieczoru tłum wierzycieli pojawił się pod domem lichwiarza, nie pomogły jego prawdziwe zresztą zapewnienia, że nie może wszystkim oddać w jednym czasie powierzonych sobie pieniędzy. Prosił o cierpliwość. Wyglądał żałośnie. Im dłużej i gorliwiej przekonywał, tym bardziej podsycał wrogie nastroje. Ktoś warknął „oszust”, wreszcie pojawiła się na ustach wszystkich straszliwa, najstraszliwsza obelga – „Żyd”. W ruch niespodziewanie poszły kamienie, grożono podpaleniem. Jeszcze tej samej nocy wóz pewnego węglarza ze Starego Przedmieścia zabrał Samuela Renana w nieznane. Nikt więcej o nim nie słyszał. Wybrane z jego kasy pieniądze, własność Josta Begina, stanowiły tych kilka cegieł z fundamentu, których wyjęcie spowodowało upadek gmachu usług bankierskich Renana. Wielu jego klientów nigdy się z niego nie podniosło, można by rzec, iż umarło pod ogromnym zwaliskiem, które ciągnęło się od Gdańska aż po rogatki Amsterdamu. Wypracowane przez pensjonariuszy obozu przymusowej pracy bogactwo pomnożone ręką lichwiarza powędrowało do trzech pastorów słynących z uczciwości i akcji na rzecz biedaków: od Bożego Ciała, tam gdzie szpital dla trędowatych, od św. Elżbiety i od św. Bartłomieja. Od złego do dobrego – zadecydował Jost.

Znacznie biedniejszy, ale też lekki, dużo lżejszy z powodu odpuszczenia wielu grzechów kupiec Begin powędrował do domu. Prawie podskakiwał na kanciastym bruku i… pogwizdywał. To było niesłychane.

Tymczasem Dorota skrupulatnie wypełniła jego poobiednie polecenia i tak oto – w tejże samej jadalni, do której wleciał gołąb, zasiedli wszyscy pracownicy firm Josta Begina. Razem kilkanaście osób. Spodziewali się najgorszego.

– Dzisiaj są moje urodziny – oznajmił uroczyście kupiec – przyjmijcie więc ode mnie drobne upominki, to także dowód mojego uznania dla waszej wieloletniej u mnie pracy.

Stali oniemiali. Jeden raptownie złapał się za pierś. Upadł. Obawiano się, że zaraz umrze. Na szczęście było to tylko omdlenie. Nie ma się co dziwić. Dotąd jedynymi prezentami, jakie otrzymywali, były starannie dobrane dla każdej okoliczności cytaty z Biblii, a także połajanki w rodzaju – „gdybym chciał tak pracować jak wy, musiałbym jeść suchy chleb i popijać go wodą”, co jednocześnie stanowiło wyjaśnienie, dlaczego dostają za swą pracę iście głodowe pensyjki.

– Wybaczcie mi – krzyczał kupiec wznosząc w górę kielich czerwonego wina. – Od dziś nic już nie będzie takie w moim życiu, jakim było wcześniej. – Brzmiało to dziwacznie, może nawet odrobinę niepokojąco.

Niewątpliwie w domu przy ulicy Piwnej miały miejsce zdarzenia rewolucyjne. W końcu cuda nie zdarzają się co dzień – zapewniają święte księgi. Przechodnie zatrzymywali się przed domem kupca Josta słysząc dochodzące zeń krzyki radości i śpiewy. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że zgromadzeni w jadalni ludzie mogą się znajdować w natchnieniu lub pod działaniem Ducha Świętego, Ducha Radości. Dziwny stan podniecenia przypisywano działaniu alkoholu, czyli po prostu pijaństwu.

Pracownicy uśmiechali się wymieniając spojrzenia, pili wino, lecz w głębi duszy wciąż trzęśli się jak przycupnięte pod krzakiem, ukryte przed pogonią zające. Zmiany, jak dla nich, były zbyt raptowne. Gdyby nie widzieli przed sobą twarzy, postaci, nie słyszeli znajomego, skrzekliwego głosu swego chlebodawcy, pomyśleliby, że ktoś go podmienił, że może to nie on stoi teraz przed nimi, lecz ukrywany pod podłogą od dzieciństwa brat bliźniak o gołębim sercu i promiennym uśmiechu. Przed nocą rozeszli się do swoich domów, trzymając się za ramiona, śpiewając na powitanie pierwszych gwiazd. Gubili rytm kroków, potykali się, i przewracali. Dla wielu z nich był to jeden z najszczęśliwszych dni w ich smutnym, szarym życiu. Po kilku kieliszkach wina lęk przed przyszłością zbladł, w jego miejsce pojawiło się przeświadczenie, że życie jest mimo wszystko piękne i trzeba koniecznie cieszyć się nim.

Jost Begin, pożegnawszy się z wesołą kompanią, zasiadł w fotelu, był uradowany. Zdążył załatwić wszystko, co zamierzał. Poszukał fajeczki i tytoniu, ale w końcu rozmyślił się, nie palił przecież od lat i mogło mu to zaszkodzić. Potem spoglądał zaskoczony na sufit, który wyczyniał takie sztuczki, że trudno było uwierzyć. Kręcił się z niesamowitą szybkością, podskakiwał, przykucał, w całej izbie on jeden zachowywał się nagannie. Reszta była stabilna, choć niewiarygodnie zamglona. Przecieranie oczu nie pomagało. Wino w żyłach, a świat przed oczami Josta musował.

– Zrobić panu kolację? – ujrzał przed sobą nisko pochyloną twarz Doroty.

Przypomnienie o konieczności spożywania czegokolwiek nie podziałało dobrze na kupca, skrzywił się, jego żołądek dokonał podskoku wzorując się widać na suficie. Dopiero teraz, gdy biegnąc po korytarzach szukał miski, dotarło do Josta, jak bardzo jest pijany. Wymiotował z pół godziny, zawzięcie, mogłoby się zdawać, że zwymiotuje całego starego Josta Begina do cynowej miski.

Potem umył się, spojrzał w lustro na swoją błazeńską twarz, jego brwi pochyliły się płaczliwie.

– Chyba się położę – powiedział i poszedł do sypialni wsparty o Dorotę.

Na zegarze w sieni wybiła właśnie godzina dwunasta. Dzień minął. Ranek był piękny. Jost Begin obudził się późno, w ustach miał gorycz, niczego też nie pamiętał. Jego głowa była pusta niczym dzban, niezupełnie jednak, w środku bowiem poruszał się, turlał po ściankach ból, jak orzeszek laskowy. Przypominał sobie sny, które nawiedziły go tej nocy. Dręczył go niepokój. Postanowił jak najszybciej wezwać lekarza. Słyszał o wypadkach utraty pamięci, ale o iluż to dziwnych chorobach rozpowiadają zdrowi ludzie. Teraz mógł doświadczyć na samym sobie grozy nieświadomości. Wczorajszy dzień dla niego jakby nie istniał. Dzwonkiem wezwał Dorotę. Przyleciała szybciutko, gotowa do działania, stanęła obok drzwi jak żołnierz na warcie, wyprostowana, z noskiem zadartym w górę. Dobra służąca – pomyślał.

– Doroto – zaczął mrużąc oczy, dla których światło było jak cytryna. – Opowiedz, co to się wczoraj zdarzyło? Modliłem się do Ducha Świętego. Nieprawdaż? – mówił powoli, każde słowo wyskakując z ust pukało go w obolałe czoło palcem. – Wpadł gołąb do jadalni, pobiegłaś po miotłę, a potem…

Dorota, jak zwykle zalękniona, mruczała coś pod nosem, cicho, za cicho. Jost podenerwowany, podtrzymując rozpaczliwie głowę, w której wnętrzu podskoczył orzeszek, musiał ją strofować:

– Głośniej, błagam, głośniej.

W miarę słuchania przerażającej opowieści czerwieniał na twarzy i stawał się coraz bardziej poirytowany. Wreszcie, gdy powtórzyła mu, na wyraźne życzenie, najświeższe plotki z miasta, których był głównym bohaterem, Jost oszalał z gniewu.

– To niemożliwe! – ryczał. – Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? Co ja zrobię? Zostałem okradziony. Mój Boże, okradli mnie, zabrali wszystko.

Dorota przywarła plecami do ściany, nic nie zrozumiała.

– Kto? – pytała. – Kto pana okradł?

Mięła w rękach fartuch i płakała coraz mocniej, jakby utracona część bogactwa Josta Begina była jej równie droga jak ktoś bliski, od serca, kogo nigdy nie miała.

– Kto, kto! – ryczał na nią Jost. – Nie wiesz kto? On – błysnęło mu w oku złowrogo. – On – podniósł palec w górę. Wyglądał teraz jak szaleniec i mówił jak szaleniec. Usiadł na łóżku półnagi i machając rękoma naśladował ptaka. – On, On – powtarzał. – Ten drań skrzydlaty. Wciąż nie wiesz kto, ty głupia krowo?

Dorota płakała jeszcze głośniej. Biała ściana za plecami nie zamierzała jej otulić. Drżała na całym ciele. Nie wiedziała, nie miała pojęcia, o co chodzi pryncypałowi. Co powinna wiedzieć, a czego nie wie, łączyła w myślach obrazy, zdarzenia: skrzydła, wczoraj, modlitwa przed obiadem.

– Gołąb – powiedziała niepewnie.

Rzucił w nią ciężką poduszką z pierza, a potem w złości walił pięściami w kołdrę i łóżko.

– Głupia, głupia, głupia – skrzeczał. – On – ściszył głos i znów palcem wskazał na sufit.

On mnie okradł. Duch Święty!

 

Więcej opowiadań w papierowym wydaniu „Akcentu”.