Barbara Srebro-Fila. Muchomory

Spis treści numeru 1-2/2002

Muchomory

 

Ujrzałam kiedyś w księgarni książkę w szaro-czarnej obwolucie, z której przy kartkowaniu wypadła zaskakująca zakładka z przepisem na tort z muchomora czerwonego. Kupiłam ją, nie tylko ze względu na autorkę, którą zdążyłam polubić przy lekturze jej poprzednich powieści, lecz głównie z powodu tego intrygującego paska papieru.

Przepis na tort z muchomora był następujący:

3 dojrzałe, barwne kapelusze muchomora,
2 i 1/2 szklanki cukru pudru,
5 żółtek,
kostka masła,
cytryna
dwie łyżki rumu.

Kapelusze skropić rumem. Utrzeć żółtka z dwiema szklankami cukru pudru i masłem. Dodać drobno posiekaną skórkę z cytryny. Przekładać kapelusze masą. Czerwony kropkowany wierzch tortu oblać lukrem zrobionym z reszty cukru pudru i soku cytrynowego.

Jeść powoli. Czekać.*

Wyobrażałam sobie baśniowy wygląd tego torciku, jego słodko-rumowy smak, ale najbardziej pobudzało moją wyobraźnię ostatnie zalecenie: czekać. Czekać spokojnie, słuchając Requiem Mozarta, aż cząsteczki trującej amanityny dotrą do krwiobiegu i zostaną rozprowadzone do wszystkich komórek ciała. Czekać aż zdrętwieją nogi, ręce, zmąci się wzrok, a odchodzący słuch z trudem wyłapie ostatnie, przejmujące dźwięki Requiem.

Książka okazała się wysoce interesująca: oprócz zaskakującej treści – tematyczne przeskoki w czasie i przestrzeni niby skoczka na szachownicy, zawierała jeszcze cztery niespotykane przepisy kulinarne. Wszystkie były poświęcone grzybom, starannie unikanym przez ludzi, zbieranym natomiast przez wiedźmy różnego pokroju. W trakcie lektury odkryłam więc przepis na muchomora wiosennego w śmietanie, borowika ponurego w winie i śmietanie, tort z muchomora (pieczony) oraz słodki deser z purchawek. Byłam olśniona i zachwycona ukrytymi możliwościami tkwiącymi w tych, z pozoru niewinnych, tekstach. Nigdy z nich nie korzystałam – po prostu nie było takiej potrzeby aż do momentu, gdy poznałam Paola, profesora sztuki średniowiecznej.

Paolo był najbardziej włoskim Włochem, jakiego kiedykolwiek spotkałam: czarnooki, czarnowłosy, o śniadej cerze i pięknym głosie, miał czarujący i uwodzicielski styl bycia, a przy tym cechował się dużą inteligencją. Nie był jednak typem nudnego, pedantycznego erudyty, wygłaszającego niekończące się wykłady-monologi na każdy nadarzający się temat. Jego umysł przypominał raczej świeżo otwartą butelkę szampana: był lekki, zabawny, czasami swawolny i niesłychanie błyskotliwy. Pole rażenia Paola było więc ogromne: gdziekolwiek się pojawiał, kobiety drżały i rumieniły się na jego widok, uśmiechały się cielęco na dźwięk jego głosu, a gdy zaszczycał je rozmową, wygłaszały najbardziej banalne i głupie opinie.

Udawałam, że jestem całkowicie odporna na śródziemnomorski urok Paola. Patrzyłam na niego z kamienną twarzą i od niechcenia rzucałam uwagi na temat warsztatu malarskiego braci Limburg, XV-wiecznych niderlandzkich miniaturzystów, porównując ich paletę kolorystyczną z gamą barw używanych przez Francuza Jeana Pucella czy włoskich twórców iluminowanych kodeksów i godzinek. Paolo coraz częściej wdawał się ze mną w dyskusje, zaniedbując otaczające go stadko świergocących adoratorek.

Po paru miesiącach zamieszkaliśmy razem, ku rozpaczy wszystkich lokalnych piękności. Stałam się przedmiotem ostracyzmu towarzyskiego, co jednak w żaden sposób nie mogło mnie dotknąć, gdyż miłość Paola rekompensowała wszelkie szykany, jakie usiłowano wobec mnie stosować. Mój Włoch okazał się wspaniałym kochankiem, a przede wszystkim niezastąpionym partnerem do błyskotliwych rozmów o sztuce i literaturze. Nasza idylla trwała już dwa lata i wydawało się, że Paolo jest całkowicie nieczuły na erotyczne ataki zarówno patykowatych nastolatek, ambitnych trzydziestoletnich kobiet interesu jak też czterdziestoletnich zawiedzionych matron o rubensowskich kształtach, marzących o gorącym romansie z przystojnym Włochem.

Pewnego dnia jednak wyznał, że zakochał się w początkującej modelce. Znałam ją nieco: miała wygląd świeżo wystruganej wykałaczaki, zakończonej blond główką, a jej inteligencja była porównywalna do inteligencji ugotowanego ziemniaka. Oczywiście podzieliłam się tymi uwagami z Paolem. Przyznał mi rację, lecz nie mógł się oprzeć tej fascynacji, gdyż profil dziewczyny przypominał mu profil madonny z ołtarza Baranka Mistycznego Johanna van Eycka w Gandawie. Nie potrafiłam znaleźć żadnej druzgoczącej repliki. Mój własny profil zdecydowanie nie miał w sobie nic mistycznego.

I wtedy przypomniała mi się zakładka do książki z przepisem na tort muchomorowy. Zapytałam Paola, czy ma zamiar wyprowadzić się do Patyczaka. Skinął głową, więc rzuciłam od niechcenia, że skoro mamy się rozstać jak dwoje kulturalnych, cywilizowanych ludzi, to zapraszam go następnego dnia na pożegnalną kolację. Znając moje talenty kulinarne skwapliwie się zgodził, z wyraźną ulgą, że oszczędziłam mu sceny zazdrości jak z taniego wodewilu.

Nazajutrz pojechałam do ulubionego lasu w pobliskich górach, gdzie wielokrotnie spotykałam wszystkie gatunki muchomorów: od wiosennego i jadowitego, przez białego, plamistego, panterczego i czerwonego, aż do sromotnikowego. Najpiękniejszy jest oczywiście ten z czerwonym kapeluszem, w białe plamki, jednak nie łudziłam się, by Paolo zjadł z ochotą torcik sporządzony z tak wykwintnego, lecz znanego nawet historykom sztuki grzyba.

Mój wybór padł więc na oliwkowozielonego muchomora sromotnikowego, nie tylko z racji największej jadowitości (trujące działanie amanityny wzmocnione jest jeszcze falloidyną), lecz również aluzyjnej nazwy brzmiącej po łacinie Amanita falloides, co natychmiast nasuwało mi skojarzenia z miłosną zdradą mego kochanka. Zebrałam więc kilka najpiękniejszych okazów i po powrocie do domu, przejrzawszy posiadane przepisy, zdecydowałam się na trawestację receptury na borowika ponurego w śmietanie.

Było piękne, słoneczne popołudnie. Pokroiłam muchomory w paseczki florenckim nożykiem Paola do rozcinania książek, a następnie usmażyłam je na najlepszej oliwie przywiezionej z Toskanii. Dolałam do nich kieliszek Frascati Candida i jeszcze dusiłam pięć minut, po czym dodałam wydrylowane zielone oliwki królewskie pokrojone w cienkie krążki, szczyptę tymianku zebranego wspólnie koło Gubbio, odrobinę morskiej soli i białego pieprzu. Na koniec wymieszałam grzyby ze szklaneczką gęstej śmietany, sosem pesto i dwiema łyżkami parmezanu padańskiego. Przygotowane danie tak pięknie pachniało, że potrzebowałam całej siły woli, by go nie spróbować. Pozostało jedynie podgrzać ten specjał przed przyjściem Paola i podać na gorących grzankach w towarzystwie butelki Chianti Classico Riserva i lekkiej muzyki Mercadantego przypominającej plusk ciepłego, wiosennego deszczu. Nie miałam odwagi zaryzykować Requiem Mozarta. Poza tym Paolo był Włochem, więc miał prawo pożegnać się z tym światem przy łagodnej muzyce swojego XVIII-wiecznego rodaka.

Byłam z nim umówiona na dziewiętnastą i w miarę upływu czasu miałam coraz większe wątpliwości, czy naprawdę chcę się zemścić na niewiernym kochanku podając mu potrawkę z muchomorów. Prawdę mówiąc, najchętniej napełniłabym tym farszem muszle po ostrygach i kazała je połknąć w całości jego makówkowatej wybrance. Łatwo byłoby jej wmówić, że muszle ostryg są jadalne, gdyż właśnie w taki sposób są serwowane tak zwanej śmietance towarzyskiej, do której miała nadzieję dołączyć.

W ostatniej chwili zdecydowałam się na zmianę menu. Zagotowałam wodę, dodałam kostkę bulionową, liść laurowy, ziele angielskie i zostawiłam na pięć minut na małym ogniu. W tym czasie wyjęłam z biblioteczki ukochany album Paola z malarstwem van Eycka. Wyrwałam z niego reprodukcję ołtarza Baranka Mistycznego, podarłam na kawaeczki i wrzuciłam do gotującego się bulionu. Potem przyszła kolej na Zaślubiny Arnolfinich, Madonnę kanonika van de Paele, Madonnę kanclerza Rolin. Na koniec wrzuciłam do zupy powiększenia twarzy Madonny z poliptyku Baranka Mistycznego. Gdy strzępki reprodukcji napęczniały we wrzącym bulionie, podlałam je szlachetnym rieslingiem Schloss Jahannisberger, śmietaną, doprawiłam solą i pieprzem, po czym całość zmiksowałam. Wlałam zupę-krem do czarek z fajansu z Delft z niebieską ornamentyką, włożyłam po kilka małży, marynowanych w białym winie, posypałam startym serem gruyére i wstawiłam do rozgrzanego piekarnika.

W tym momencie przyszedł Paolo.(…)

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.