Łukasz Marcińczak. Fantazje zamojskie

Spis treści numeru 1-2/2002

Fantazje zamojskie

 

Podróżny przybywający do Zamościa – choćby dzień był chłodny i dżdżysty – pojmie od razu, że obcuje ze słoneczną myślą Południa. Wrażenie jest potężne – wśród tych pustkowi, pełnych pagórów, łąk, gniazd bocianich i łanów pszenicy. Jeszcze przekraczając renesansową bramę miasta wydaje się, że wystarczy potrząsnąć głową, aby piękny obraz rozpłynął się w powietrzu. A jednak miasto istnieje. Obleczone w kontury quatrocenta i to tak czystymi liniami wyrysowane w tym odległym zakątku Europy. Dzieło szalonej głowy? Nieposkromionej zuchwałości? Marzycielstwa? Rodzi się przeczucie jakiejś tajemniczej historii, żywcem wyjętej z Kronik włoskich Stendhala i umieszczonej między prowincjonalnym Chełmem a Hrubieszowem. W Zamościu – tak udatnie naśladującym bogaty kostium Wenecji, Padwy czy Florencji.

Podobno miasto powstało z zapatrzenia. Wymyślono je w czasie wojaży, w muzeach i bibliotekach. Po latach marzenie mogło się ucieleśnić. Sztych z Pinakoteki ożył pod pińczowskim piaskowcem, a swojski kamień skwapliwie prężył się w renesansowym maestoso. Przybysze zawsze lądują najpierw na zamojskim Forum Romanum, gigantycznej płachcie placu, skrojonej na miarę tutejszych zamysłów. Wyłuskują się z automobili, stają na świetnej scenie, skąd do woli mogą kontemplować wspaniałą oprawę i długo pozostają z otwartymi ustami. Ten plac-gigant tylko po to zdaje się być wymyślony. Iście włoski jest wdzięk i lekkość masy spiętrzonego naokół kamienia. Ogromna przestrzeń szczelnie spowita jest w falbany arkad rozmnożonych w portyki, kolumnady, toczący swe ażurowe cielsko przesklepiony labirynt. Łagodna linia wznosząca i opadająca, ażur przeplatający się z kamieniem, łuk za łukiem, filar za filarem, jak rozpasany refren, aż do zawrotu głowy. Prędzej czy później wpadają w pajęczynę krużganków, którymi spacerować można bez końca, a w najstraszliwszą ulewę obejść cały rynek nie zamoczywszy poły płaszcza. Wszystko to zdaje się stworzone dla perypatetyków – w pogodne dni plac, w słotę – kolumnada. W takiej scenerii Rafael umieścił swą Szkołę ateńską, wypełniając ją – niczym kolorowym ptactwem – barwnymi tunikami filozofów. Pod arkadami Zamościa mogliby z równym powodzeniem gawędzić o doskonałości i cnocie, spoglądając na pierzaste chmury gołębi, które wznoszą się i spadają na rynek. Całości obrazu dopełnia bujna bryła ratusza rozparta w szpalerze kamienic – szpunt, zatykający misę placu, w której przelewa się światło. Murator z pewnością był poetą – układał kamienie w dystychy i heksametry, a efekt przyćmił wszystko, co oglądano dotąd na Wschodzie.

Włoszczyzna Zamościa pozostała zdumiewająco odporna na działanie czasu. Zadziwiająca jednolitość stylu, żadnej łaty, żadnego pokostu, jakby potężna indywidualność odrzucała wszelkie poufałości. Inne, daleko sławniejsze grody wiele razy zrzucały skórę, toteż przypominają chimery albo centaury. Zszywane ze skrawków gotyku, baroku, z wystającą tu i ówdzie podszewką romańską. Starożytne budowle otoczone młodymi parweniuszami – architektoniczne maszkarony napełniające wyobraźnię ołowiem. Zamość od początku włożono w renesansowy gorset i szlachetny szlif miasta pozostał nienaruszony. Może dlatego historie z przeszłości mają tu dłuższy żywot. Marzenie wykreślone trzcinką na piasku jest nietykalne. Jak wszystko, co urodziło się ze światła.

Miasto – jakżeby inaczej – powstało w sposób arcyniezwykły. Na początku XVI stulecia stał tu tylko drewniany dworek zwany Skokówką. W tymże to siedliszczu szlacheckim, gdzie posługiwano się kulawą łaciną, a po kałamarz sięgano od wielkiego dzwonu, przyszedł na świat przyszły wielki kanclerz i hetman koronny – Jan Zamoyski herbu Jelita. To właśnie stąd twórca potęgi rodu Zamoyskich wyfruwał na swoje studia padewskie, z których powrócił italofilem i miłośnikiem antyku. Gdy więc niewiele lat potem w Warszawie zjawił się wenecki architekt Bernardo Morando, piastujący już najwyższe godności Zamoyski zaproponował mu – ni mniej, ni więcej – zbudowanie od podstaw całego miasta. Nie dziw, że wzięty architekt porzucił precz wszystkie inne projekty i na przeszło ćwierć wieku związał się z Zamoyskim. A więc po prostu wykarczowano całe lasy, spiętrzono rzeki i pośród gołych pól zajaśniało miasto, tak jakby wyrosło spod ziemi albo opuściło się z chmur. Kanclerz padewczyk i architekt wenecjanin, powodowani tym samym sentymentem, przenieśli na ruskie pustkowia skrawek ukochanej Italii i ten egzotyczny szczep przyjął się tutaj wspaniale. Nie przewidzieli tylko jednego – niebo tu wcale nie włoskie, raczej holenderskie – z van Ruisdaela i Vermeera, przykryte chmurami, niegościnne, spiżowe.

Zamość z takim talentem wyczarowany z niczego, w krótkim czasie stał się ważnym ośrodkiem handlu i nauki. Zamoyski nie tylko wystawił miasto, ale doprowadził też do korektury ustalonych duktów handlowych. Dotychczasowy trakt łączący Lwów z Lublinem, którędy ciągnęły karawany kupieckie znad wybrzeży czarnomorskich do Gdańska, Krakowa i Pragi, naprędce wygotowany przywilej królewski nieco zmieni narzucając kupcom mus zaglądania do Zamościa. W krótkim czasie nie było chyba takiego specyfiku na świecie, którego w Zamościu nie można by dostać. W dowolnej ilości bywały nawet wielce oryginalne leki wschodnie – „sadło krokodylowe” i „sadło strusie”. Rychło postarał się Zamoyski o najlepszych osadników – sprowadził znających od podszewki handel wschodni Ormian, portugalskich Żydów zaopatrujących pół Europy w najlepszą małmazję, kreteńskich Greków trudniących się wyrobem doskonałego safianu, powstała fabryka kurdybanu i tureckich kobierców. Równie szybko wyjednał Zamoyski pozwolenie papieża na otwarcie Akademii – trzeciej uczelni wyższej w kraju, która śmiało konkurowała z podupadłą wówczas wszechnicą krakowską i wileńskimi jezuitami. Sławną stała się zwłaszcza drukarnia zamojska, wydająca dzieła najwybitniejszych uczonych starożytnych i współczesnych, które kupcy rozwozili po świecie, przydając Zamościowi i Akademii nimbu uczoności i tolerancji. Powołał Zamoyski niezawisłe sądy, dla kościoła wystarał się o godność kolegiaty, a wreszcie zorganizował własną armię, od stóp do głów odzianą w błękit. Miasto stało się samowystarczalne – ukuła się nawet nazwa „Państwo Zamoyskie” i nie było w tym zgoła przesady. Kaliope – zsyłająca natchnienie – z niedowierzaniem kręciła głową. Ale nadchodziła już nowa patronka miasta: Talia, muza komedii.

Kim był wszechmocny kanclerz, który królewskim gestem kazał wznosić miasta na piaskach? Nie będziemy tu roztrząsać jego talentów dworskich, zdolności hetmańskich – politykę i wojnę zostawiamy na boku – są to rzeczy dość znane. Skupimy się na majątku i literaturze. Zamoyski jeszcze jako jeden z sekretarzy królewskich odziedziczył po ojcu trzy i pół wioski, by po latach kilkunastu mieć ich już ponad dwieście, rozrzuconych od Dniepru po Prusy, a nadto był właścicielem osiemnastu miast, w tym prywatnej Padwy – Zamościa. Łącznie obszar jego latyfundium liczył sobie 18 tys. km2, a więc mniej więcej tyle ile wyspa księcia di Lampedusa – Sycylia. Książę Salina, mówiąc nawiasem, miał z Panem Janem wiele wspólnego.

Zamoyski, który w krótkim czasie z urzędnika kancelarii zrobił się de facto pierwszą osobą w państwie, osiągnął to dzięki fascynującemu skłębieniu się w nim często zupełnie antypodycznych dążności i zainteresowań. W oczach jednych był człowiekiem ksiąg – utalentowanym pisarzem i uczonym, który korespondował ze wszystkimi prawie parającymi się piórem znakomitościami Europy. Dla drugich był tylko okrutnym i drapieżnym magnatem, myślącym jedynie o rozszerzaniu swej władzy i powiększaniu majątku. Bliskie chyba prawdy będzie stwierdzenie, że w ówczesnej Polsce był jedną z osób o wyjątkowo starannym wykształceniu, rzadkiej trafności sądów oraz posiadaczem znakomitego gustu, ale też nie bez przyczyny jego chciwość, mająca wręcz pozory chorobliwej namiętności, była w Rzeczypospolitej przysłowiowa.

Mowy kanclerza (niektóre opublikowane jeszcze za granicą, gdy był nikomu nie znanym padewskim żakiem) są wyśmienite, dowodzą erudycji, lekkości pióra, sporego talentu. Weźmy tę napisaną na otwarcie Akademii. Pisze kanclerz, że nauki były mu podporą i jest tu zapewne szczery, bo jasna strona jego życia prawdziwości słów tych dowodzi: Skorom się przekonał, iż nic w życiu bardziej pożytecznym, bardziej upragnionym nie jest, jak nauka i cnota; gdym się przeświadczył, że ni cnoty, ni sławy bez umiejętności i nauki dostąpić nie można, cały poświęciłem się nauce. Bez nauk bowiem (…) walą się królestwa, upadają mocarstwa, same dostojeństwa ciężarem się stają. Bez nauki każda podjęta wyprawa, puszczona na los szczęścia, w samym popędzie zdarzeń kres swój i zgubę znajduje; bez niej szkodliwe rady w senacie, mylne wszystkie kroki w rządzeniu. W ciemnotach pogrążone społeczeństwo oddala się od godności ludzkiej i do trzody bydlęcej się zbliża (…).Jeżeli to czym jestem, winienem nauce, słuszne jest abym i was zachęcał do postępowania tym torem, którym sam postępowałem.

Sporo miejsca w listach hetmana koronnego i wielkiego kanclerza zajmują sprawy literackie, zwłaszcza kwerendy. Pisze do królów, książąt, kardynałów, uczonych mężów i obrotnych kupców, iżby wystarali mu się o jakieś trudno dostępne starodruki. Księgarzy gdańskich prosi, aby w czasie targów we Frankfurcie rozglądali się za pewnym mniej znanym dziełem Arystotelesa, kaznodzieję Batorego monituje o greckie egzemplarze Biblii i Ksenofonta, nadworny poeta Simonides wyprawia się nawet do Biblioteki Watykańskiej, gdzie hetman każe mu szukać rękopisu XIII-wiecznego lekarza i filozofa bizantyjskiego. Jest Zamoyski prawdziwym koneserem literatury greckiej i wiele sił wkłada w poszukiwanie znanych dzieł właśnie w greckim pierwowzorze, jakie namiętnie zbiera. Specjalni kurierzy hetmana zaopatrzeni w listy polecające wyprawiają się po manuskrypty (także ormiańskie i hebrajskie) nie tylko na Zachód, ale także do Konstantynopola i Aten. W swojej bibliotece w Zamościu posiadał rękopisy Plutarcha, Hipokratesa, Orygenesa, „Złotoustego” Chryzostoma etc., etc. Zachowała się ciekawa wymiana listów pomiędzy kanclerzem i uczonymi w Zamościu, gdy odbywał Zamoyski chlubną kampanię w Inflantach. I czegóż one dotyczą? Otóż wydaje kanclerz dyspozycje co do czcionek greckich dla przygotowywanego w Zamościu do publikacji dzieła Dionizego z Halikarnasu, każe sobie też posłać próbki papieru. W sierpniu 1601 przeprawił swe wojska przez Dźwinę, we wrześniu zdobył Rygę i ruszył na Biały Kamień, a listy sygnowane tą datą tyczą szczegółów komedii Arystofanesa i mowy greckiej św. Epifaniusza, na które to książki cenę wyznacza kanclerz z obozu wojskowego. Podobnych listów podróżnych – a pisał je przecież nie człowiek prywatny, ale polityk, kanclerz i hetman w jednej osobie – zachowało się sporo. Powiedzmy jeszcze o kilku. Po powołaniu Akademii, gdy pozostawał Zamoyski w Warszawie biegając wokół przygotowań do wojny z Moskwą, otrzymał był rodzaj drukowanego informatora, pisanego kunsztowną łaciną, który chciano rozsyłać po Europie zachęcając do wstępowania w mury nowej uczelni. I rozpętała się wymiana korespondencji iście filologiczna, gdzie znakomity łacinnik Zamoyski kwestionuje słowne subtelności, zupełne niuanse, każąc profesorom dowieść ich u klasyków rzymskich. Cały uczony Zamość deliberował nad tą kanclerską interpelacją. Innym razem bez mała pół uczonej Europy szperało za greckim pierwowzorem dzieła filozofa Sextusa, którego Zamoyski poszukiwał, niezadowolony z jego łacińskich przekładów. Zachował się też list do pewnego Anglika, który zafrapował Zamoyskiego nieznanymi mu dotąd pismami ukochanego Cycerona i na własny koszt każe sobie Zamoyski porobić odpisy.

Do ulubionych autorów Zamoyskiego, poza Cyceronem, należeli Liwiusz i Juliusz Cezar; ksiądz Fabian Birkowski pisze, że jednego dnia nie opuścił, aby historii Liwiusza albo Cezara nie widział. Brat stryjeczny Jana Kochanowskiego, Andrzej, z namowy kanclerza tłumaczył właśnie Liwiusza i Eneidę Wergilego i dzieła te hetmanowi zadedykował. Zaś niejaki Jan Michał Brutus – Włoch pracujący nad historią Węgier, pisał do hetmana, aby ten własnoręcznie, śladem Cezara, opisał swoje czyny bitewne. Zamoyski wziął sobie tę zachętę do serca, zwłaszcza że Komentarze o wojnie galijskiej Cezara woził ze sobą wszędzie i czytywał w czasie bitewnych antraktów. Dokonał tego Zamoyski w tandemie ze znanym historykiem, oficjalnym dziejopisem króla Heidensteinem. Zamoyski niektóre partie dyktował, a będąc w rozjazdach zaopatrywał na ten czas historyka w archiwalia, udzielał swych listów etc., po czym – po powrocie – napisaną partię każdorazowo wygładzał i polerował, aby nadać wymarzonemu dziełu kształt możliwie najdoskonalszy. Wiadomo także, że niektóre ustępy poprawiał nawet Batory, więc należałoby przynajmniej trzech autorów tej księgi wymienić. Tak powstał wielce oryginalny odpowiednik głośnego dzieła Cezara – Komentarze o wojnie moskiewskiej.

W papierach Zamoyskiego i dokumentach państwowych jest jednak także wiele innych świadectw, które na pozór trudno złączyć ze światłym i wykształconym kanclerzem – bibliofilem. Wyziera stamtąd w sposób przedziwny dusza sknery i chciwca, świetny materiał dla polskiego Balzaka albo Dickensa. Marzyciel-erudyta powiększając swoje włości toczył bezustanne boje z okoliczną szlachtą o pastwisko, spłachetek lasu czy byle łąkę. Była to jakby wewnętrzna i stale toczona przez hetmana koronnego prywatna wojna. Procesował się o groble niczym pierwszy lepszy warchoł, okazując zachłanność niespotykaną dotąd na taką skalę nie tylko w całym słynącym z pieniactwa państwie sarmackim, ale i w literaturze. Zubożała, zasiedziała w swoich rodowych gniazdach z dziada pradziada szlachta z najwybitniejszym jurystą i możnowładcą szans w sądzie nie miała żadnych, toteż majątki, wsie i lasy powiększały rosnące jak na drożdżach latyfundium. Bywało, że gotowych się procesować do upadłego przymuszano do zrzeczenia się swoich dóbr siłą – zbieranina ciurów hetmańskich z siekierami wybijała im w razie potrzeby z głowy wszelki opór. Także pańszczyzna w kanclerskich dobrach należała do szczególnie srogich. Sprawdzoną metodą było również rugowanie całych rodzin za długi i tu, niestety, także złotousty prawnik i humanista bywał bezwzględny.

Stale obecna w życiu kanclerza skłonność do wchodzenia w szczegóły, przejawiająca się m.in. pedantycznym roztrząsaniem niuansów językowych u klasyków łacińskich, miała też swój odpowiednik domowy, powiedzmy – gospodarski. Odbywając kampanie wojenne, podróżując czy załatwiając sprawy wagi państwowej, pisał do swoich oficjalistów przedziwne listy, które dowodzą chyba nie tylko znakomitego rozeznania w swoich dobrach. Swego rodzaju ciekawostką jest list, w którym nakazuje stanowczo, aby używane w polu wielbłądy zaprzęgać jedynie w dni wyjątkowo pogodne. Kiedy indziej przypomina znów o dwóch beczułkach miodu, rozkazując sprzedać nie taniej niż 10 grzywien od beczki „z których pieniędzy wydawać jako najskromniej”. Było rzeczą powszechnie znaną, że nie liczący się z kosztami, gdy chodziło o dostanie jakiegoś nieznanego manuskryptu, w swoich dobrach żyje „z kredą w ręku”. Nigdy też nie oddzielał swoich sukcesów militarnych czy dyplomatycznych od zupełnie prywatnych. Za szczęśliwe forsowanie kandydatury Jerzego Fryderyka na księcia Prus chętnie wziął m.in. 200 angielskich owiec, za ustępstwa dla buntującego się Gdańska – cztery potężne działa, a ponadto świetnie odtąd sprzedawało się tam zboże, które spławiał ze swoich włości. Za głośne zwycięstwo pod Byczyną Sejm zgodził się przyznać Zamoyskiemu zasugerowane przez niego, a wakujące akurat, starostwo krzeszowskie. Kiedy oblegał Psków, poinformowano go, że zmarł oto starosta ostrzeszowski, więc z miejsca posyła do króla list prosząc a conto o ową „wioseczkę” po zmarłym. Nawet swe słynne mowy sejmowe i sprawozdania kończył – zupełnie jak Katon – stałym akcentem: albo wyrzekaniem, że nic za to nie dostał, albo że na tym stracił. Toteż zwany był „wielkim poproszajką”.

Szczególny cymes to ożenki kanclerza. Czterokrotnie wstępował w związki małżeńskie, przy czym po kolejne żony sięgał zawsze tak wysoko, jak mógł w danej chwili dosięgnąć. Zaczął od Ossolińskiej, potem poślubił Radziwiłłównę, przez co skoligacił się z najpotężniejszymi magnatami, potem Batorównę, przez co spowinowacił się z królem. Pod koniec życia, zostając wdowcem po raz trzeci, zadowolił się panną Tarnowską. Choć zachowały się w archiwach Zamoyskiego niekłamane chyba świadectwa bólu po śmierci kolejnych żon, które winny by dowodzić, że nie był tylko łowcą posagów, w istocie nie da się rozstrzygnąć, czy kochał bardziej kobiety, czy nazwiska, jakie nosiły. Tak samo jak nie da się znaleźć usprawiedliwienia dla faktu, że choć trzy żony umarły bezpotomnie, a obyczaj nakazywał wówczas, aby posagi powróciły do ich rodzin – o co zresztą nie tylko Ossolińscy ale i Radziwiłłowie się dopominali – hetman pozostał na to głuchy, a sumy posagowe świetnie ulokował.

No i wreszcie mecenat. Tutaj znowu stajemy na solidnym gruncie literatury, na którym kanclerz zawsze wypadał o niebo jaśniej niż w sprawach swego majątku. Zarazem docieramy do punktu, kiedy te dwie sprawy wyraźnie się zazębiają. Zamoyski, erudyta i bibliofil, nie waha się zaprzęgać literatury do podniesienia się w górę i znowu dobry gust mu tutaj pomaga. Jako prawa ręka Batorego był pożądanym dla potężnych Radziwiłłów politycznym sprzymierzeńcem i mając to na względzie oddali mu rękę młodziutkiej Krystyny. A zaślubiny te umiał już Zamoyski dla wyniesienia swego rodu wyzyskać. Wezwano z Czarnolasu Kochanowskiego, przed królem i dworem wystawiono z pompą od kilkunastu lat spoczywającą w rękopisie Odprawę posłów greckich i zaraz w kancelarii kanclerskiej opublikowano dramat zaopatrzony w przedmowę poety do Zamoyskiego. Tym samym dobijające się dopiero znaczenia nazwisko trwale złączone zostało z nazwiskiem potężnych magnatów i talentem wielkiego poety. Nieco mniej znany (bo już nie tak świetny) jest inny utwór Kochanowskiego Epithalamium – znowu deklamowany publicznie i znowu na zaślubinach hetmana – tym razem z Batorówną. Faktem jest, że późniejszym utworom mistrza z Czarnolasu pisanym na zamówienie Zamoyskiego (Odprawa… napisana została dużo wcześniej, nim obopólny interes obu Janów połączył) brak jest już wyraźnie natchnienia. Zapewne dlatego, że pisane są pod dyktando: Pieśń o wzięciu Połocka, Pieśń o statecznym słudze Rzeczypospolitej (czytaj: Zamoyskim) czy napisany naprędce łaciński poemat Dryas Zamchana, gdy Batory zjechał w lasy w dobrach Zamoyskiego w Zamechu. Nimfa leśna sławi w tym utworze króla, choć nie przypadkiem wygłasza credo polityki Zamoyskiego. Autorstwa Kochanowskiego jest także wierszowana przedmowa do jednego z dzieł łacińskich, gdzie Kochanowski nazywa Zamoyskiego „najdoskonalszym mężem”. Patrząc na te niewątpliwe panegiryki pisane przez wybitnego poetę, nie sposób nie uśmiechnąć się przy słowach listu, jaki w końcu wygotował Kochanowski do kanclerza: Chceszli mię Wasza Miłość na świecie mieć dłużej, proszę, nie każ mi Wasza Miłość teraz nic pisać. Może dlatego na czwarty ślub hetmana odę napisał już Simonides – poeta talentem wyraźnie ustępujący Kochanowskiemu, ale uwieńczony przez papieża – nie bez wpływu Zamoyskiego zapewne – wawrzynem poetyckim. Ale on także swoje opus magnum, czyli Sielanki napisał już po śmierci swego mecenasa. A więc dwa największe utwory dwu najwybitniejszych pisarzy związanych z Zamoyskim powstały albo przed poznaniem kanclerza, albo już po jego śmierci. Znaleźć się pod wpływem kanclerza było widać dla pisarza niebezpiecznie, bowiem indywidualności spalały się przy nim, był niczym bóstwo wojenne, którego świątynie rozbrzmiewały stale bitewnym zgiełkiem i którego orszak pozostawać musiał w stałej czujności. Pisarze nie mogli nadążyć z opisywaniem wydarzeń, w jakich ruchliwy kanclerz uczestniczył – a miał tę słabość, że prawie wszystko w swoim życiu uważał za godne ujęcia w strofy poezji. Słowem, zbyt bogate było to życie w głośne wypadki, a pisanie na termin nie sprzyjało muzie poetyckiej.

Jest rzeczą znaczącą, że wychwalają kanclerza nie pierwsi lepsi panegiryści, postacie tuzinkowe, nikomu nie znane, ale zawsze pisarze znakomici. Pod ich giętkimi piórami wyrastał Zamoyski na boga wojny i nawet Napoleon nie zebrał u współczesnych sobie ludzi pióra takich pochwał. Joachim Bielski porównuje kanclerza do Brutusa i Camillusa, Sebastian Klonowic do Marsa, a znany uczony holenderski Jerzy Douza stwierdzał: Wobec tego, że wódz ten tak wielkie około Królestwa Polskiego położył zasługi, z kim winienem go zestawić? Czy z owym przesławnym królem perskim Cyrusem, czy z wodzem ateńskim Temistoklesem? Z Filipem Macedońskim, czy może z Peryklesem? Zdaje mi się jednak, że z nikim chyba snadniej go porównać nie można niż z Konstantynem Wielkim. Wszystkich jednak przeszedł Stanisław Niegoszewski, który w pieśni sławiącej wiktorię hetmana pod Byczyną pomieścił sześć dytyrambów, gdzie wybitni wodzowie przeszłości, każdy we własnym języku, wynoszą pod niebiosa geniusz wojenny Zamoyskiego. Dytyramb biblijnego Gedeona jest więc po hebrajsku, Epaminondas chwali Zamoyskiego po grecku, Fabius Maximus opiewa tryumf po łacinie. Zwycięstwo to – rzeczywiście dość świetne – jeszcze inaczej upamiętnił sam Zamoyski. Kiedy po rozgromieniu wojsk Habsburga wziął do niewoli samego arcyksięcia Maksymiliana i przywiódł go do Zamościa tzw. bramą lubelską, rychło kazał na pamiątkę tego wydarzenia bramę ową zamurować i opatrzyć marmurową inskrypcją po łacinie i wierszem. Jeszcze dwieście lat po tych wydarzeniach wszyscy przybywający do Zamościa od strony Lublina musieli nadkładać drogi, niechybnie mrucząc przekleństwa na dziwaczne pomysły kanclerza.

Psychologicznie jest to postać niezwykle skomplikowana, bo pełna sprzeczności, a przez to do jej choćby pobieżnego naszkicowania wymagająca najrozmaitszych barw i odcieni. Była to bez wątpienia umysłowość bardzo żywa i interesująca, człowiek, którym zachwycali się kardynałowie (kardynał i znany teolog Paleotti posłał mu do wglądu swój traktat i niezwykle sobie potem cenił uwagi kanclerza), miłośnik starodruków, który wysyłał swoich ludzi do Turcji „na połów rękopisów greckich”. A zarazem na swoim dworze prawdziwy harpagon, lubujący się do przesady w teatralnych gestach kunktator, często małoduszny i okrutny. Wszystko w nim było dziwnie połączone – pod Pskowem oblegał miasta niczym Hannibal i czasem wspaniałomyślnie darowywał jeńcom życie, po czym zasiadał do listu, w którym upominał kuchennego w Zamościu, aby dobrze sprzedał dwie beczki miodu. A przed snem – kazawszy obwiesić dwóch niesfornych żołnierzy (zgadzają się pamiętnikarze, że miał ciężką rękę dla swego wojska), zasiadał do lektury Plutarcha albo Liwiusza, wygładzał stylistycznie przysłany mu z Zamościa traktat lub pisał do księgarzy w Lejdzie o nieznaną mu jeszcze mowę biskupa Cypru.

Stajemy przed nierozwiązywalną już zagadką osobowości kanclerza, której jasne tak samo jak ciemne strony bez trudu dałoby się na gruncie listów Zamoyskiego udowodnić. I dowolnie możemy przechylać szalę to na jedną, to na drugą stronę. Przychodzi na myśl Balzak, który był skończonym mieszczuchem ze wszystkimi skazami dorobkiewicza i snoba, a jedyna fotografia, do której pozował pokazuje tłustą fizys lubieżnika o grubych wargach. A przecież kiedy stajemy wobec jego dzieł, jesteśmy olśnieni. Skąd owa przenikliwość, głębia jego pisarstwa, niesłychana wrażliwość i miękkość, kiedy ten grubas o nalanej twarzy Sylena bierze się do opisywania uczuć – zwłaszcza charakter kobiety ukazany jest w jego powieściach przepysznie. Balzakowi, ale przecież i Zamoyskiemu, literatura przyniosła sławę, ale też pomagała tuszować rozmaite skazy charakteru, a w przypadku Balzaka także pewne niedociągnięcia natury. Można wręcz powiedzieć, że na jej tle kompleksja Balzaka spowijała się w obłok czegoś tajemniczego, była pożądaną anomalią podważającą sens owych zdroworozsądkowych teorii prolongujących o istocie człowieka z powierzchowności. Splot sprzecznych opinii rodził więc pewien rodzaj zainteresowania, które za życia i Zamoyskiego, i Balzaka przyczyniało się mocno do ich popularności.

Arcyksiążę Karol Habsburg wysłał do Zamościa dwa długie listy, w których przyznaje, że jest osobą Zamoyskiego szczerze zafascynowany i pragnąłby w swojej pałacowej kolekcji, gdzie gromadził świadectwa po „wielkich ludziach”, posiadać także podobiznę Wielkiego Kanclerza. Zamoyski posyła swój portret i zdaniem historyków z garści wizerunków, jakie ukazują kanclerza, ten właśnie jest najwierniejszy. Znajdujący się dziś w Galerii Uffizi we Florencji duży portret olejny anonimowego malarza, sporządzony na pięć lat przed śmiercią modela, pokazuje nam twarz o okrągłych, jakby ptasich oczach, przykrytych ciężkimi powiekami. Oglądamy wydatny prosty nos i wysokie, choć nieco wąskie czoło. Nadto siwiznę niedużych wąsów, skrywających w cieniu usta kanclerza i przykryte włosami, chyba lekko odstające prawe ucho. Nie ma w tej twarzy nic malowniczego, w ogóle nie rysują się na niej żadne uczucia. Model patrzy nieco ciężko i raczej w pamięć nie zapada. Inny portret ze zbiorów na zamku w Olesku – znowu anonimowy, ale z pewnością namalowany inną ręką – pokazuje jednak ten sam klimat duchowy pozującego człowieka. W powietrzu unosi się coś ciężkiego, co być może działało na malarza paraliżująco, bo choć z dużym znawstwem oddał rysy człowieka, nie powiedział o nim nic ponadto. Zamoyski pozostawał zagadką także dla malarzy, którzy z reguły wyposażali swoich modeli w takie czy inne, łatwe do zidentyfikowania, psychologiczne determinanty. Wielcy portreciści umieszczali to w rysunku oczu albo ust, inni zamykali jakby ledwie dostrzegalnym grymasem twarzy, na której pełgają ślady uczuć. Matejko, który dwukrotnie umieścił kanclerza w wielkich scenach zbiorowych Kazaniu Skargi i Batorym pod Pskowem, malował Zamoyskiego chyba na wzór portretu z Oleska. On także nie wyposażył tego oblicza w żaden rys szczególny i jego nieruchomość szczególnie wyraźnie odbija w wielkim kłębowisku twarzy, składających się właśnie z samych uczuć.

Jeśli zamiarem Zamoyskiego było pozostać u potomności człowiekiem takim, jakim sam chciałby się oglądać – wielkim wojownikiem i znakomitym mówcą, utalentowanym wielbicielem sztuk i nauk, przyjacielem uczonych i uczonym – cel swój bez wątpienia osiągnął. Tym samym właściwie spełnione zostało stare jak świat marzenie – pozostawić po sobie wizerunek nie tylko trwały, ale też bardziej zgodny z własnymi ambicjami niż z prawdą. A że gdzieniegdzie pozostały na tym posągu, który sobie wystawił, jakieś niedociągnięcia czy ułomności, tym większa jest jego atrakcyjność.

W spuściźnie wielkiego fantasty największą wartością jest jednak Zamość. W nim odbija się najlepiej cały Zamoyski.

Spośród potomków wielkiego kanclerza postacią niemal równie barwną okazał się jego wnuk, także Jan, zwany Sobiepanem. Nie żywił politycznych ambicji swego dziada, zresztą nadany mu przez współczesnych przydomek najlepiej świadczy, że udzielne państewko zamojskie wystarczało mu zgoła do szczęścia. Po ekstrawagancjach starego kanclerza trudno było przypuszczać, że młody Zamoyski mógł przydać jeszcze Zamościowi chluby w oczach zbieraczy osobliwości. Jeśli wierzyć Sienkiewiczowi, z ust jego padły jednak słowa równające go z bohaterami Plutarcha lub Swetoniusza. Otóż potężna twierdza zamojska stanęła na drodze Karola Gustawa, który obawiając się, że odjedzie stąd w niesławie, w zamian za poddanie Szwedom Zamościa obiecuje Zamoyskiemu województwo lubelskie w dziedziczne władanie. Wtedy to pada owa wspaniała, iście królewska riposta, w której Sobiepan ofiarował Jego Królewskiej Mości ni mniej, ni więcej tylko Niderlandy. Co prawda koncept był pana Zagłoby, ale że taki statysta znalazł się u boku Sobiepana dowodzi tylko, że Zamoyski instynkt miał w doborze doradców znakomity. Ważne jest w końcu tylko to, że słowa te wyrzeczone zostały w Zamościu. Fantazję pana na Zamościu wspierały cyklopowe mury i Szwedzi dotkliwie to na własnej skórze odczuli, i nie oni pierwsi. Parę lat wcześniej na tych samych murach połamały sobie zęby kohorty Chmielnickiego. Dodajmy gwoli ścisłości, że Kozacy pojawili się pod Zamościem jeszcze raz, prawie trzysta lat później. Wraz z nimi zapędził się ochotnik w słynnej Armii Konnej Budionnego – Izaak Babel. W ten sposób Zamość znowu przedostał się na karty literatury i znowu pozostał niezdobyty. Ani pełen kozackiej fantazji Budionny, ani luteranin Karol Gustaw, ani sam lis i wąż w jednej osobie Chmielnicki, nie dali rady Zamościowi powołanemu wszak do życia z sentymentu.

Po śmiałych poczynaniach starego kanclerza i nieco skromniejszych jego potomków, coś w Zamościu pozostało, co widać w osobach jego późniejszych, znanych skądinąd, mieszkańców. Fantazja trwale zagnieździła się w murach miasta, stał się Zamość wylęgarnią niezwykłych konceptów, choć były to już fantazje całkowicie odmienne od tych, które swego czasu żywił Zamoyski. Przez lat trzynaście zamieszkiwał tu Bolesław Leśmian, dość wzięty rejent, który właśnie w renesansowym Zamościu tworzył lirykę przesiąkniętą mistycyzmem, panteizmem i ludowym folklorem. Nijak nie przemawiało mu do wyobraźni wietrzne renesansowe piazzale przemierzane w tę i nazad, nic nie znaczyła wyborna szkatuła ratusza dzień w dzień mijana obojętnie. Pośród renesansowych budowli wymyślał Leśmian istoty dziwaczne, pozbawione konturów i nierzeczywiste, owe rozmaity Świdrygi, Midrygi i Dusiołki, od jakich roją się jego zamojskie wiersze. Zresztą jakże odmienne to były natury: mający coś z raroga lub jastrzębia kanclerz i Leśmian, który, jak pisze Słonimski, posiadał fizys myszy polnej i niewiele był od niej większy.

Zamościaninem był także jeden z trójcy piszących w języku jidysz, dramaturg i nowelista Icchok Lejb Perec. I on także wybiegał myślą daleko ponad zwyczajne, utarte szlaki. U Pereca wszystko jest zresztą pogmatwane, bo młodzieńcze wiersze i listy do narzeczonej pisał piękną polszczyzną. W najlepiej znanym swoim utworze przedstawia cadyka silącego się swym ekstatycznym tańcem i śpiewem bez końca przedłużać sobotę, pragnącego w ten niezwykły sposób dzień świąteczny rozciągnąć na wszystkie dni tygodnia i całą wieczność. Im bardziej dzień zmierzcha, tym intensywność cadykowego tańca się wzmaga. Oblany potem, nie dający za wygraną cadyk chce uczynić świat niekończącym się świętem. Nie chce przerw na doczesność, na sen, posiłek, zajęcia gospodarskie, wychowywanie dzieci, marne życie i podłe umieranie. Życie ma być wiecznym tańcem, weseleniem się, chwałą Pana nie milknącą ani na chwilę.

Zakończmy fantazją najświeższą, choć wcale nie najskromniejszą. Tuż przed wojną gimnazjalny nauczyciel przyrody, Stefan Miller, zamyślił sobie urządzenie w prowincjonalnym mieście prawdziwego zoologu. Na własną rękę począł gromadzić w budynku szkoły i w domu ptaki, małe gryzonie, wreszcie kupuje niedźwiedzia. Metodą faktów dokonanych dopiął swego – dziś są w Zamościu lwy, tygrysy, wielbłądy i pelikany. Stare, średniowieczne jeszcze bestiariusze, mające, co ciekawe, moralizować na przykładach zwierząt, właśnie pelikana przedstawiały jako doskonały okaz poświęcenia. Samica tego ptaka miała potężnym dziobem rozcinać sobie pierś, aby własną krwią gasić pragnienie piskląt. Nikt dzisiaj tym fantazmatom nie daje wiary, ale nie wiedzieć czemu pelikany w Zamościu rozwijają się nad wyraz pięknie.