Małgorzata Paprota, Bartosz Wójcik. Księga wyjścia

Spis treści numeru 1-2/2002

Księga wyjścia

 

Po spojrzeniu na okładkę Makes me wanna holler (Chce mi się wyć) nasza biała koleżanka stwierdziła, że McCall ją kręci. Po przeczytaniu War stwierdziliśmy, że nas wręcz przeciwnie. Po przeczytaniu reszty opowiadań to my przestaliśmy kręcić nosami, bo od bogactwa opisów biednych dzielnic Portsmouth zaczęło nam się kręcić w głowach. Nic dziwnego. Świat przedstawiony w debiucie McCalla nie przypomina Ozzie and Harriet ani Bill Cosby Show. Już raczej wieczorne wydanie wiadomości czy Dial 911.

Makes me wanna holler to księga wyjścia. Wyjścia z otchłani getta, z nałogu, wyjścia z więzienia, przejścia inicjacji religijnej (najpierw chrześcijaństwo, później islam), dojścia do siebie i dojścia do czegoś (praca w „Washington Post”). Wcześniejsza, czarno-biała wizja świata uległa rozmyciu. Ostre podziały się stępiły, pojawiły się szarości. McCall dochodzi do dojrzalszego spojrzenia na rolę kobiet w jego życiu: religia radykalenie zmienia punkt widzenia. Zdaje sobie sprawę, jakim horrorem były zbiorowe gwałty, w których brał udział. Odkrywa znaczenie bliskości emocjonalnej, poznaje wartość odpowiedzialnego rodzicielstwa. Zaczyna ze zdziwieniem dostrzegać zjawisko czarnego rasizmu, zastanawiając się, czy on sam podświadomie mu nie ulega. Odkrywa, że w środowisku białego establishmentu reprezentowanym przez opiniotwórczą redakcję „Washington Post”, podziały są równie ostre i nie tylko według względów rasowych. Nie akceptujący w pełni środowiska dziennikarskiego, nie jest w pełni akceptowany przez swoje dawne środowisko: okazuje się, że nowe ekipy są okrutniejszymi klonami starych. Nic się tu nie zmienia, czas stoi w miejscu. Jak kiedyś Marvin Gaye, tak teraz Nathan McCall wyje. Dodajmy: z rozpaczy.

Makes me wanna holler obfituje w „negroica” i książkę można traktować jako swoisty dokument historyczny. McCall przybliża style ubioru, tańca, uczesania. Szczególnie istotna jest muzyka. Już sam tytuł odsyła do pierwszej po odejściu z wytwórni „Motown” płyty Marvina Gaye’a, który zrezygnował wtedy z czysto rozrywkowego soulu na rzecz twórczości bardziej społecznie zaangażowanej. Porzuciwszy nieprzystające do rzeczywistości piosenki w stylu Baby I’m For Real, zajął się rozbudzaniem świadomości, jak w Inner City Blues: It makes me wanna holler / The way they do my life (Chce mi się wyć/ Tak mi babrają życie) czy Mercy Mercy Me: things ain’t what they used to be / where have all the blue skies gone (nic nie jest tak, jak było / gdzie się podziało bezchmurne niebo). Utwory Curtisa Mayfielda, Earth, Wind and Fire, grupy – nomen omen – War (Wojna), były immanentną częścią codzienności. Filmy z nurtu blaxploitation, takie jak Shaft, Cleopatra Jones, Black Caesar, stały się przedmiotem kultu. Jeden z rozdziałów koncentruje się wokół bohaterów filmu Superfly, ważnych dla McCalla i kolegów na równi z Mohammedem Ali. Obiektem pożądania były nie tyle kobiety, z którymi obchodzono się przedmiotowo, co samochody, które traktowano podmiotowo. W dobrym stylu było posiadanie chevroleta lub cadillaca i ostentacyjne wożenie się nim po okolicy, naturalnie w rytm muzyki.

Makes me wanna holler na pewno nie urzeka stylem. Dominują zdania współrzędnie złożone, poszatkowane spójnikiem „i”, najeżone przecinkami. Męczy (ciekawe czy bardziej tłumacza, czy czytelnika) dziennikarskie nadużycie imiesłowów oraz proliferacja czasowników. Całe mnóstwo czasowników. Aż prosi się napisać, że to znak czasów. Jednak u McCalla się nie prosi. Nikt o nic nie prosi, każdy bierze: się w garść, obrzyna w dłoń, wroga na cel. Czasami bierze się nogi za pas, czasami zbiera bęcki. Nie ma przebacz, jest wojna. W czas wojny jeńcow nie bierze się.

O ile jednak fragmenty narracyjne nie wypadają przekonywająco, a dialogi nie są całkowicie wiarygodne, to autobiografizm przyciąga. McCall nie oszczędza siebie, tak jak kiedyś nie oszczędzał innych. Ton nie jest apologetyczny, a oznajmujący.

Makes me wanna holler cechuje brak dystansu. W słowniku McCalla nie istnieje słowo „autoironia”. Dlatego też momentami (a tych momentów jest sporo) zachowuje się jak specyficzny rodzaj narratora wszechwiedzącego: w sytuacjach zagrożenia zawsze wie, co należy zrobić. Nieumiarkowanie w użyciu zaimków osobowych, a przez to tworzenie częstych niejasności semantycznych, razi. Mimo że McCall nie poraża ekwilibrystyką językową (zdecydowanie jedynym zauważalnym zabiegiem jest zastosowanie aliteracji), mimo że nie uwierzyliśmy mu na słowo, uwierzyliśmy autentyczności traumy.