Szpada
E. spojrzała na koniec szpady: Tato, po co mam wygrywać?
– Masz wygrywać, musisz wygrywać, masz wygrywać!
– Ale po co?
– A po to, że po to!
Waśka usiadł w połowie placu, kiwa tułowiem, przytknął ręce do ust, gada: Lusię znałeś, Lusię? Każdy by jej pościel całą i poduszki wszystkie, i prosiaki by dał. Ja więcej bym dał. A ty myślisz, że ja kobietę to na co bym? Ja murować umiem, ja i tobie wymuruję! – Pijanym wzrokiem toczy po podwórku:
– Wszystko stracone! Spierdalać! Lisy, jastrzębie! Spierdalać!
– Po co mam wygrywać? – pyta E., jakby jej było za mało.
– Bo ja przegrywam! W kubki, w dupki, przegrywam, nie umiem śpiewać, guzika od kapsla nie odróżnię, i nic mi nie idzie wykopać, niczego nie odsłonię, niczego nie nazwę! I nigdy nie oddaj szpady!
– Oddam szpadę Waśce, niech on sobie wygrywa!
Słonecznik wyrósł piękny – siemeczki jak zęby.
– Masz wygrywać, bo my musimy wreszcie wygrywać! Bo dość tłuczenia nas w chudą dupę! I nikomu już więcej nie oddaj złotego rogu!
– Oddam szpadę!
– Nie oddaj szpady! To rzekę ci spokojnie!
– Oddam!
– Nie oddaj!
– Ale ja oddam! Waśce! Nabije sobie na nią prosię i upiecze!
– Już ja cię złapię! Dopadnę! Jak nie tu, to na Woli!
I tak się ganiamy wkoło słonecznika. Tylko że E. biega jak zając, a ja znowu mam zadyszkę. A Wasia? – Wasia wraca na kaczych nogach do furtki:
– Pieprzę wasz szpadel! Mam swój z wojny, z wojny, na której wybili mnie pół rodziny, za którą tatulo dostał order, z wojny, kurwa, co wyście ją przegrali! Mam szpadel! Spierdalać lisy, jastrzębie!
– Ja nie przegrałam żadnej wojny!
– Dopóki nie oddasz szpady!
– Muszę się przygotować!- krzyczy jeszcze E. – Piętnastki za dwa tygodnie!
Dość już piętnastek za dwa tygodnie, za tydzień, w godzinie W. o siedemnastej.
Wasi już nie ma. Dym z podpalonej trawy wchodzi do oczu, gryzie, i jak przed nim uciec? Z tą szpadą – samą – w torbie Adidasa.
Żurawina
Jezioro zszywały igły lodu. Żurawina zmarzła na kość. Lis podszedł do zabudowań Kaleciuków i przyglądał się kurom. Przechylił łeb, jakby się dziwił ich upierzeniu i smakował to, co pod piórami. Zostawił ślad lisiego pyska na świeżym, luźnym śniegu.
– Będziemy wracać – powiedziała M.
– Wracamy! – E.
– Tak, tak, jak przyjedzie japończyk.
Pod linijką lasu przebiegło kilka saren.
– Wracamy! – M. i E.
– A może zostaniemy na zimę?
Panie starsze wróciły z żurawin. Przyniosły ich spory kosz i teraz dzieliły się po połowie. Zmarzniętymi palcami wyciągały oszronione kulki i zbierały je w garście.
– Twoja garść – moja garść.
Zdarzało się, że któraś z kulek uciekła i potoczyła się po podłodze. Doskakiwał do niej kot, uderzał łapą i gonił, dopóki nie wpadła w szczelinę między deskami. Wtedy wydrapywał ją pazurem tak długo, aż nie spadła następna kulka.
– Najmądrzejszego kota na świecie miałam na Wołyniu – powiedziała Starsza Pani.
(„Twoja garść – moja garść.”)
– To była kotka. Spała zawsze w moim pokoju. W ogóle nie miauczała, najwyżej tak cicho. Miała wszystko, co chciała, to co miała miauczeć? Czasem syczała, jak była zła, bo ktoś jej nie zauważył i potrącił, no i była śliczna – trochę biała, trochę ruda. Byłam małą dziewczynką, pewnie młodszą od tych dwóch krasawic. I w szkole miałam bardzo kochaną panią – Lucyna, Lucynka. Wywieźli ją potem, tak jak ojca. I na lekcje przyrody dzieci, jak to dzieci, przynosiły różne rzeczy. A to motyla, jakieś żuki, a te były u nas najpiękniejsze, piórka jakieś, jeden to nawet szczura przyniósł.
– Szczura! – córki krzyknęły jednocześnie.
– A co to dla wiejskich dzieci szczur? Szkodnik i tyle.
(„Twoja garść – moja garść.”)
– I ja też chciałam coś przynieść. Pomyślałam: przyniosę kreta. Bo kret niszczy ogród i będą się w domu cieszyć, jak go złapię, a poza tym jest ładny. No i czaiłam się na tego kreta, co on wykopał kopiec, to ja za łopatę i dawaj go wykopywać, ale gdzie tam! Nawet mi się nie udało go zobaczyć! Tata pyta: A co ty, córuś, za wykopki robisz? A ja mu – kreta łapię!
(„Twoja garść – moja garść.”)
– Śmiała się cała rodzina – Jadźka na krety poluje! A tata mówi przy kolacji: To jak już tego kreta złapiesz, to może byś się na większego zwierza zasadziła?! Na dzika by tak! No to się śmieją, a ja następnego dnia znów, dawaj, łapać tego kreta.
(„Twoja garść – moja garść.”)
– Ale gdzie tam! Poszłam nawet na łąki, cała się upaprałam, ale kreta ni widu, ni słychu. Wracałam smutna: co ja jutro do szkoły przyniosę. A rano… – Wiecie, co rano?
(„Twoja garść – moja garść.”)
– A rano otwieram oczy, patrzę, a moja kotka siedzi obok łóżka i w mordce trzyma kreta! Trup on już był, bo go zagryzła, ale prawdziwy kret! I zaniosłam go do szkoły, a dzieci się i tak śmiały: Jadźka krety łapie!
A Lucynka, Lusia, tak mówi: Oj, dzieciska, nie śmiać mi się tu z Jadźki, bo ona złapawszy kreta uporem i sprytem, a tym i każde nasze dziecko ojczyźnie będzie służyć! Tak to jakoś powiedziała. No i służyło, służyło…
Kaleciukowa spojrzała do wnętrza kosza. Praca pomału dobiegła końca.
– Te mazurskie koty też niczego sobie i do tego wielkie, bo rybami karmione. Mój kot to nawet lisa się nie boi. On sam taki wielki jak lis. Tylko jak w zimie lisowi kita urośnie, to lis wydaje się większy.
Duży kosz był pusty. Kilka rozgniecionych kulek wbiło się w wiklinę.
– Starczy klukwy dla wszystkich – powiedziała Starsza Pani.
– Wracamy? – odwróciłem się do córek.