Icchok Baszewis Singer: Uczę się polskiego

Spis treści numeru 3/2003

Uczę się polskiego

 

Czas mijał tak szybko, że naprawdę nie wiedziałem, kiedy i na czym mi upływał. Polskiego zacząłem się uczyć z broszur zredagowanych przez galicyjskiego pedagoga Szewacha Wołkowskiego *. Żyłem w Polsce, w kraju moich urodzin, tak jak moi dziadkowie i rodzice ich rodziców. Od stulecia moi przodkowie zamieszkiwali ten kraj, jednak język polski był mi zupełnie obcy, jak hiszpański czy włoski. W polszczyźnie wszystko było nowe: deklinacja, koniugacja i zasady prawidłowej wymowy trudnych polskich wyrazów, których za żadne skarby nie mogłem się nauczyć, zresztą nie umiem ich do dzisiaj. Nie przesadzę, stwierdzając, że polski był dla mnie językiem tak obcym, jak chiński. Studiowałem go ze wspomnianych zeszytów razem z moim kuzynem Moszele, synem wujka Iciego. Latem chodziliśmy uczyć się na łąkę obok starego ruskiego cmentarza. Sprawdzaliśmy nawzajem swoje postępy lingwistyczne. Niedaleko od nas pasły się krowy, a pastuchowie, podchodząc, bacznie się nam przypatrywali. Mój kuzyn nosił czarną, okrągłą bródkę i w Biłgoraju uważano go już za starego kawalera. Część czasu spędzaliśmy na nauce, ale większość upływała nam na rozmowach. Kładłem się do góry brzuchem i patrzyłem w niebo, wszędzie panował całkowity spokój, sielska atmosfera. Wszystkie stworzenia wokół mówiły w swoim języku. Jedne cykały, rechotały, kwakały, inne kwiczały, a jeszcze inne mruczały. Żaden świerszcz nie wpadł na to, że może mu być potrzebna znajomość kwakania, a żabie wiedza o gramatyce jej rechotu. Tam, w przyrodzie, wszystko szło jak z płatka, gładko. Tylko w rodzaju ludzkim nic nie jest proste ani łatwe. Człowiek musi się uczyć swojego języka, a także języków obcych, poznawać swój kraj i zagranicę. Musi wciąż się kształcić, od kołyski aż po grób, i ile by się nie nauczył, nigdy tego nie będzie dość.

Utrzymywałem jeszcze kontakty towarzyskie z dwoma moimi wykształconymi przyjaciółmi, Nutem Szwerdszarfem oraz Majerem Hadasem, ale oni niewiele mogli mi pomóc w języku polskim. Prawda była taka, że sami robili błędy, mniejsze lub większe. Nute Szwerdszarf cały wysiłek koncentrował wyłącznie na samodzielnym studiowaniu i pracy nad swoją hebrajszczyzną. Postanowił, że nie zostanie w diasporze, tylko wyjedzie do Erec Izrael, i dlatego zaczął uczyć się hebrajskiego, będącego dla niego tak samo obcym językiem, jak dla mnie polski. Zawsze chodził w biało-niebieskim kapeluszu, a na rękawie nosił opaskę z gwiazdą Dawida (prawdopodobnie taką samą, jak później w utworzonym przez nazistów getcie) i wypowiadał hebrajskie słowa, łamiąc sobie język. Nute miał piękny głos i dużo śpiewał, znał wszystkie syjonistyczne pieśni, a także ludowe żydowskie (w jidysz), polskie, rosyjskie i ukraińskie. W Biłgoraju pełnił funkcję przewodniczącego młodzieży syjonistycznej. Wielu zakochanym w nim dziewczynom złamał serce, wszystkie bowiem miały świadomość, że Nute nie jest dobrym kandydatem na męża. Ten chłopak żył wyłącznie dla idei.

Mieszkał u swej owdowiałej matki, Blimele od Fiszela, której dawał parę groszy na utrzymanie, zarabiając udzielaniem prywatnych lekcji. Podobnie jak ja nie przywiązywał kompletnie żadnej wagi do ubioru. Spodnie miał strasznie pogniecione, a czapkę założoną na bakier. Zawsze nosił pod pachą jakąś paczkę z książkami i stale był czymś podekscytowany. Ogromna różnica, jaka istniała między nami, polegała na tym, że ja, będąc introwertykiem, nie wtrącałem się w sprawy innych ludzi, a on przeciwnie – biegał od izby do izby, ze wszystkimi utrzymując znajomości. Wybudował cheder. Zawsze coś planował, ciągle gdzieś się spieszył i czymś entuzjazmował. Różnica charakterów nie wpływała na naszą przyjaźń, a może nawet jeszcze bardziej ją umacniała.

Stale przynosił mi nowe książki oraz pozdrawiał dobrym słowem, nigdy nie mówiąc o nikim nic złego. Według niego cały Biłgoraj podziwiał mnie, a od siebie dodawał jeszcze, że przede mną stoi otworem wielka przyszłość. Krótko mówiąc, podnosił mnie na duchu tak mocno, jak było to tylko możliwe. Nute był na swój sposób człowiekiem nieżyciowym, ale ze światowym polotem, jeśli można się tak wyrazić. Z wielkim entuzjazmem uczestniczył w organizowaniu koła dramatycznego, wieczorów autorskich, parad młodzieży (chłopców i dziewcząt), chóru. W duchu postanowił już o swojej emigracji do Erec Izrael i wstąpieniu do kibucu albo o zostaniu tam nocnym stróżem, obrońcą żydowskich upraw przed arabskimi wrogami. Opowiadał o Erec Izrael z takim znawstwem, jakby tam mieszkał. Z zamiłowaniem śpiewał arabskie pieśni. Mówił mi i innym swoim słuchaczom o pięknych nocach w Galilei, o przejmującym ujadaniu szakali oraz o tragicznym i interesującym życiu Beduinów. Nute był romantykiem w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.

Ja także byłem w pewnym sensie romantykiem, zauroczonym Ziemią Izraela, jednakże nie miałem zamiaru jej strzec, uprawiać czy pędzić tam pasterskiego trybu życia. Zacząłem wierzyć, że posiadam talent pisarski, chociaż w pewnym momencie z każdym dniem ta wiara zaczęła słabnąć. Jednak moja chęć poznania literackiego warsztatu była silniejsza od pisarskich zdolności. Zacząłem trochę pisać, lecz w wkrótce zaczęło mnie to nużyć, męczyć. Dostrzegałem w swoim pisarstwie wszystkie błędy, ale nie wiedziałem, jak ich unikać lub poprawić. Jak wszyscy początkujący twórcy byłem nie do końca uświadomionym naśladowcą. Jeśli przeczytana książka podobała mi się, zaraz próbowałem pisać w podobnym do niej stylu. W owym czasie spore wrażenie wywarła na mnie twórczość Knuta Hamsuna, byłem pod jego wyraźnym wpływem. Przeczytałem już Głód, Pana, Redaktora Lingego, Victorię. Trochę zaczynałem rozumieć polski i niemiecki. Lektura Hamsuna zawładnęła mną, oczarowała i próbowałem jego opowiadania tłumaczyć na hebrajski, a także na jidysz. Jednak nic mi z tego nie wychodziło. Zapisane kartki papieru darłem, a po chwili ponownie pisałem i znowu niszczyłem. W pisarstwie kryła się odrobina tajemniczości, pewna zagadkowość, której do końca nie umiałem wyjaśnić.

Pociąg do kobiet, pisania i do nauki spalał mnie, dręczył. Jednak do wszystkich tych trzech namiętności drzwi były przede mną pozamykane na siedem spustów.

Tymczasem próbowano mnie swatać. Moim teściem miał zostać bogaty, szanowany Żyd z Tomaszowa, rodzinnego miasta mojego ojca. Żyd ten był chasydem, jednak już trochę światowym. Miał córkę, która uczęszczała do gimnazjum. Chciał ją wydać dobrze za mąż dla Boga i ludzi. Usłyszawszy w Tomaszowie o pochodzącym z Warszawy wnuku biłgorajskiego rabina, garnącym się do nauki, a także interesującym się sprawami tego świata, uznał, że nadaję się na partię dla jego córeczki. Swat, który do nas przyjechał, powiedział ojcu, że mój przyszły teść jest gotowy nie tylko dać mi wikt i opierunek, ale nawet pomagać mi podczas studiów rabinackich. W tamtych czasach także mizrachiści zaczęli już mówić o seminarium rabinackim. Przyszły teść sympatyzował z tym ugrupowaniem.

Rozum nakazywał skorzystać z tej cudownej okazji. Za jednym zamachem mogłem dostać wszystko: dziewczynę (dodać także trzeba, że była piękna), dom i możliwość studiowania. Dzięki protekcji miałbym podane na talerzu wszystko, czego potrzebowałem. A jednak szybko podjąłem decyzję, rezygnując ze szczęśliwego ożenku. Odmówiłem z pełnym przekonaniem i z całą mocą swego uporu, tak że po chwili swatowi bezradnie opadły ręce.

Dlaczego nie?

Warto przeanalizować odpowiedź na to pytanie, ponieważ daje pełny obraz mojego sposobu myślenia i odczuwania.

Pierwsza przyczyna leżała po prostu w moich kompleksach, wstydziłem się, nie dowierzałem, że coś może mi się udać, nie chciałem rozgłosu. Byłem i pozostałem do dnia dzisiejszego człowiekiem nieśmiałym. Każda ceremonia, każda forma ekshibicjonizmu, wszelkie wspólne działania jawnie pokazywane wprawiały mnie w zakłopotanie. Swatanie obejmowało spisywanie warunków umowy, wieczór kawalerski, wezwanie do publicznego czytania na głos księgi w synagodze, odgrywanie na weselu roli głównego bohatera. Dla mnie było to nie do zniesienia, zwyczajnie przerażało mnie. Uświadomiłem sobie, że jeśli musiałbym w tym wszystkim uczestniczyć, umarłbym ze wstydu.

Po drugie, postawa ta wiązała się – jak wszystkie kompleksy – z dumą. Wcześniej, zanim doszłoby do ślubu, musiałbym się przecież spodobać tej dziewczynie. Doszłoby do spotkania ze mną. A ja byłem wewnętrznie przekonany o swojej bezgranicznej nieśmiałości. Wyobraziłem sobie (i pewnie miałem rację), że kandydatka na narzeczoną spogląda na mnie i krzyczy do swego ojca: „Lepiej urwij mi głowę, niż wydawaj za tego mężczyznę!” Przewidywałem katastrofę. Moi rodzice, wujostwo i ciotki pojechaliby ze mną na spotkanie. Przyszły teść zaprosiłby jeszcze swoich gości, bogata kandydatka na żonę przyszłaby na spotkanie z jedną ze swoich przyjaciółek z gimnazjum. Spoglądając na mnie, zrobiłaby w jej kierunku skrzywioną minę i odwróciła się ode mnie. Nie chciałaby nawet ze mną porozmawiać, zamienić jednego słowa. Wyszedłbym, powłócząc nogami, i wrócił do Biłgoraja, czując się jak zbity pies, jak ktoś odrzucony. Całe miasto huczałoby, mieszkańcy komentowaliby i śmiali się w kułak. Moi rodzice przeżyliby tę żenującą i przygnębiającą sytuację tak silnie jak ja.

Po trzecie? A po trzecie byłem przecież zakochany w pewnej dziewczynie w Biłgoraju, chociaż wydawało mi się, że ta moja nikomu nie znana, anonimowa miłość nie wpłynęła wówczas w żaden istotny sposób na moją decyzję.

Istniała jeszcze czwarta przyczyna. Była nią całkowita pogarda dla zdobywania odpowiedniej partii małżeńskiej za pośrednictwem swatów. Podobnie traktowano tę formę we wszystkich przeczytanych przeze mnie książkach. Zawieranie małżeństwa przez swatów stało się symbolem żydowskiego fanatyzmu, naszego podejścia do wszelkiego rodzaju interesów, handlu i antyromantyzmu. Takie podejście stało w sprzeczności ze wszystkimi moimi przekonaniami. A co by na ten temat powiedział mój przyjaciel Nute? A jak by ocenili tę sytuację wszyscy światli biłgorajscy młodzieńcy i dziewczęta?

Nie, nie mogłem tego zrobić. To nie było zgodne z moim sposobem bycia, moimi zasadami, chociaż, w skrytości, po cichu, ta dziewczyna bardzo mi się podobała, pociągała mnie, interesująco wyglądał także jej posag i szansa zdobycia przeze mnie wykształcenia. Zachowałem się pewnie tak, jak głodny i niewyspany człowiek, któremu proponuje się dobry obiad i wygodne łóżko, a on odmawia i zostaje na noc na ulicy.

Moja decyzja zdumiała rodziców, wzbudzając ich podejrzenie, czy odmawiając, byłem przy zdrowych zmysłach. Swat wzruszał ramionami. Wszyscy, którzy dowiedzieli się o sprawie, byli oszołomieni. Mój przyjaciel Nute, kiedy o tym usłyszał, przyszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. Postąpiłem zgodnie także i z jego zasadami, jak idealista, to znaczy jak człowiek odrzucający wygody i przywileje w imię pewnego ideału. Ale w czym się zawierał ten ideał?

Po tej odmowie pozostało cierpienie i poczucie niepewności, zatroskania. Co stanie się później? Będę teraz musiał w męczarniach zdobyć to wszystko, co mogłem otrzymać lekko, bez najmniejszego wysiłku.

Wiedziałem, że od tamtego czasu rodzice byli w jakimś stopniu rozgoryczeni moją postawą. Dla nich stało się jasne, że nie mają już dziecka, którym można było kierować i czegoś jeszcze nauczyć. Ich syn zmienił się w upiornie uparte stworzenie, zaskakujące ich pomysłami, o którym kompletnie nic nie wiedzieli. Ojciec wyrzucił mi wprost, że nie bierze już za mnie odpowiedzialności. Jeśli chłopak żyjący w nędzy odrzuca świetną propozycję matrymonialną – nie można mu dłużej folgować, musi słuchać rodziców, chcąc pozostać przy judaizmie. Oto jak zostałem niebieskim ptakiem.

Ale co robić? Od czego zacząć?

Czekałem na jakąś okazję albo na cud. Coś jednak robiłem – oddawałem się lekturze. Przychodziło mi to nie bez małego wysiłku, a mimo to nauczyłem się czytać po polsku. Lecz zamiast studiować polską literaturę, przeważnie poznawałem dzieła światowe przełożone na ten język. Jeśli posiadam jakąkolwiek wiedzę na temat literatury światowej, to pochodzi ona w większości z tamtego okresu.

Czytałem i marzyłem, i tak przez rok, może dwa. W tym czasie także dużo pisałem, ale wszystko spłonęło lub trafiło do kosza. Musiały minąć ponad dwa lata, nim przypadkowo dowiedziałem się, kim była dziewczyna, z którą prowadziłem w myślach miłosną grę, rodzaj nieodwzajemnionej, platonicznej miłości czy raczej miłości całkowicie ograniczonej, dającej tylko do myślenia. Miłość platoniczna jest uczuciem, w którym udział biorą obie strony. Moja miłość była kwestią dotyczącą wyłącznie mnie.

W związku z tym mam do opowiedzenia interesujące zdarzenie.

Pewnego dnia uzmysłowiłem sobie, że nie potrafię dłużej zadowolić się rozmyślaniem o tej dziewczynie. Postanowiłem zrobić wszystko, aby ją poznać. Mógłbym poprosić o pomoc mojego przyjaciela Nute Szwerdszarfa, ale nie chciałem mu zdradzić swojej tajemnicy. Nagle wpadł mi do głowy młodzieńczy, zwariowany (w związku z tym, że byłem nieśmiały) pomysł, a mianowicie, aby się udać na ulicę, na której mieszkała. Może ją spotkam. Lecz tylko Bóg wiedział, że nawet gdyby do tego doszło, zabrakłoby mi odwagi, aby zacząć prowadzić z nią rozmowę, i to jeszcze na środku ulicy. A jednak jakaś siła wstąpiła we mnie. Poszedłem tam. Przechodząc obok jej domu, przyspieszyłem tylko kroku. Naraz usłyszałem, jak ktoś puka w szybę i woła mnie. Zatrzymałem się, dziewczyna wybiegła z domu. Okazało się, że ona także przez cały czas, jakimś dziwnym trafem, o mnie myślała, wyczekując okazji, aby ze mną porozmawiać. Wyszła na ulicę trochę rozczochrana, zaniepokojona i zmieszana. Stanęliśmy wystraszeni naprzeciwko siebie. Dziewczyna odezwała się do mnie:

– Już od dłuższego czasu chciałam z panem zamienić kilka słów, ale nigdzie pana nie widać. Czy w ogóle nie wychodzi pan z domu?

 – Tylko czasami, bardzo rzadko.

– Dlaczego?… Chciałam, aby udzielał mi pan lekcji z hebrajskiego.

– Aha… No dobrze.

– Kiedy?

Umówiliśmy się, dukając wszystko półsłówkami. Nadal jestem przekonany, że wtedy zadziałała jakaś siła, nazywana telepatią.

przełożył z jidysz Mariusz Lubyk


* Samouczek polsko-żydowski (jidysz) do podstawowego opanowania języka polskiego w krótkim czasie i bez trudu. Plan i metoda Sz.W., opracowany przez kolegium akademickie pod kierunkiem słynnego polskiego krytyka i pisarza Wilhelma Feldmana, zredagowany przez zespół znanego miesięcznika „Krytyka”, Kraków 1920 (?)