Andrzej Goworski. Żołnierz

Spis treści numeru 3/2016

Żołnierz

Szli w dziesięciu, gęsiego w poprzek stromizny. Na czele Igor, na końcu Szary. Obaj wyprostowani, dziarsko stawiali każdy krok. Jednak co najmniej czterem mężczyznom wędrówka ciążyła i mocno pracowali kijkami trekkingowymi. Piotr, przedostatni ze wspinających się, choć niewprawiony, szedł dość pewnie. Czuł się rześki, silny i nie myślał, dlaczego się tu znalazł…

Podobizny synów – Mateusza i Krzesimira – Gancarz wstawiał na fejsbuka zamiast swoich fotek. W pracy podkpiwano, że roztył się i nie chce pokazywać brzucha, a na śliczne chłopięta uda mu się zwabić nowe znajome. Mężczyzna śmiał się z tych insynuacji i dzień w dzień przed rozpoczęciem pracy zamęczał wszystkich opowieściami o swoich synach. Pytlował aż do usłyszenia kroków szefa strzepującego niewidoczny kurz z butów i przeklinającego dopadające go korzonki. Bywało, że do pojawienia się przełożonego zdążył jeszcze opowiedzieć, jaką aktualnie planuje dla synów przyszłość, a zwłaszcza, jakie studia będą dla nich najlepsze. A chłopcy jak to chłopcy, chorowali, mieli problemy w starszakach, cieszyli się ze strojów Supermana i odnosili sukcesy w piłce nożnej. Elwira, żona Gancarza, była w tych opowieściach niczym kościany dziadek. Tylko słuchała, pytała i sprzeciwiała się. Jakby nie potrafiła działać. „Mówię Elwirce, załóżmy w aucie kamerkę, a ona swoje – kosztuje i na pewno skradną. To ja jej, że taka kamerka ma antenkę i wszystko się nagra na laptopa”.

Późną wiosną coś się jednak zmieniło i Gancarz coraz częściej mówił o swojej ślubnej jak o kimś z krwi i kości. Był pierwszy naprawdę ciepły dzień tego roku, kiedy zatrzymał się w korytarzu i zapytał: „Wiecie, jak Elwira wyciągnęła mnie z dołka?”.

W wieku dwudziestu trzech lat Gancarz rzucił informatykę. Nie udawało mu się godzić biznesu z codziennymi obowiązkami na politechnice. „Miałem wtedy miesięcznego dochodu tyle, co teraz w pół roku…” Pieniądze były dla niego najlepszą miarą przeszłości… „W dzień robota, wieczorami się bawiłem, a czasu na naukę nie starczało”. Jego słuchacze wiedzieli, że przed podjęciem pracy w firmie prowadził trzy sklepy z odzieżą i butik z garniturami. Dowiedzieli się o tym nie wprost. Częste wyjazdy na konferencje wymagały od wszystkich noszenia wyjściowych strojów. Nie każdy jednak się na to godził i grafik oraz kierownik wydawnictwa kluczyli, jak mogli. Marynarka, biała koszula, owszem, ale do tego dżinsy i sportowe buty. Pewnego razu adidasy grafika tak rozwścieczyły szefa, że pogonił pracownika z imprezy odbywającej się w obcym mieście i kazał wracać do domu na własny koszt. Gancarz przeciwnie, uwielbiał garnitury i preferował ciasne, skórzane obuwie. Nie dość, że na każdej konferencji pojawiał się w innym stroju, to bywało, że na dłuższe sympozja ciągnął ze sobą po dwa wyjściowe komplety. Poza tym był jedynym mężczyzną w firmie, który nosił kamizelki; jedna z nich miała nawet atrapę-dewizkę. Szef, nerwowy furiat i mitoman, otarł się o wielki świat i aspirował do bycia człowiekiem z klasą. Zwłaszcza zaś sądził, że posiadł odzieżowy sznyt. I we wrocławskiej hali, podczas jednej z branżowych konferencji na widok wystrojonego Gancarza nie wytrzymał i spytał, skąd ten bierze swoje wdzianka. Piotr chciał się wyłgać i jedynie burknął coś o zamiłowaniu do elegancji. Riposta rozjuszyła pryncypała i już szykował się do frontalnego ataku, gdy niespodziewanie między mężczyzn wcisnęła się dziewczyna od organizatorów i zasypała szefa pytaniami o jego stoisko. Jako pierwsza historię garniturów Gancarza poznała więc Aneta, koleżanka z marketingu. Podczas kolejnej imprezy, tym razem w Juracie, Piotr przebrał się na wieczór i zszedł do restauracji. Dziewczyny z firmy były już lekko wstawione i trajkotały przy barze. Gdy dostrzegły zbliżającego się do nich kolegę, parsknęły śmiechem. Kroczył bowiem ku nim mężczyzna ubrany w strój ostentacyjnie démodé, przypominający swoim krojem garnitury z początku lat dziewięćdziesiątych. „Co, źle wyglądam?” – spytał Gancarz. Aśka, sekretarka i asystentka szefa, chciała załagodzić sprawę. „Skądże, fajny gajer”. Jednak w momencie, w którym to powiedziała, siedząca obok Aneta wybuchła spazmatycznym śmiechem i zsunęła się z krzesła. „Jak alfons!” – zdążyła zapiszczeć przed upadkiem. A scena była iście filmowa. Za plecami Gancarza otwarto dwuskrzydłowe, oszklone drzwi. Przez nie zajrzał do wnętrza księżyc, duży, pomarańczowy krąg sera. I na takim tle facet odziany jak weselny grajek mógł rzeczywiście przypominać hotelowego naganiacza. Rechot Anety, jak lawina śnieżna, zagarnął pozostałe dziewczyny. Gdy wyśmiały się dziko, pożałowały stojącego obok Piotra i zasypały go pytaniami. Były przy tym kokietliwe i wisząc na nim, wlewały słówka wprost do jego ucha. „Skąd masz, Piotrek, takie garnitury? Czy nie uwiera cię ta kamizelka? Naprawdę sam wiążesz te wszystkie krawaty?” Udobruchany siedział do późna w barze i przysypiającej już Anecie opowiedział o butiku, który niegdyś prowadził w centrum handlowym. Interes równie szybko się rozwinął, co i skończył i młody biznesmen został z tuzinem niesprzedanych garniturów.

I pierwszego dnia upałów Gancarz wrócił do czasów odzieżowych sklepików. „Kupiłem to auto jako nówkę…” Mężczyzna przyjeżdżał do pracy podstarzałym busem. Jego stan był drugim, po dzieciach, najchętniej podejmowanym przez niego tematem. „…i tetetkę. Czerwoną, dwuletnią audicę. Takie gały wywalali ludzie”. Zatrudnił też cztery sprzedawczynie i chłopaka do wożenia towaru. Sam zaś doglądał interesu i negocjował ceny z hurtowniami. W jednej z nich poznał rówieśnika, Olgierda, który podobnie jak i on dostał kredyt i szybko nabierał wiatru w żagle. Przypadli sobie do gustu i umówili się na wódkę. Wypili flaszkę i poszli do klubu. Za tydzień powtórzyli imprezę. Dobrze się czuli ze sobą, mieli podobną przeszłość i podobne cele. Podczas trzeciego wypadu Olgierd oznajmił, że do knajpy zaprosił młodszą o rok siostrę. Kaśka, długonoga dziewczyna o wyskakujących z dżinsowego stanika i obsypanych brokatem piersiach, przyszła w towarzystwie szczupłej i półprzezroczystej koleżanki. „Kasiuniu – od razu przeszedł do rzeczy Olgierd – to będzie twój facet. Piotruś, bądź dobry dla tej laski, bo ci łeb ukręcę”. I tak żartowali przez pół nocy. Nie minął tydzień, a dowcip hurtownika przybrał całkiem poważny wymiar i cyc-Kaśkę zaczęto widywać w czerwonym coupé Piotra. Młodzi nie byli jednak długo parą. Spadła sprzedaż i Gancarz nie mógł wywiązać się ze zobowiązań, które zaciągnął nie tylko w banku, ale i u hurtowników. Pobili go raz i drugi. Ktoś przerysował audicę. Dziewczyna, gdy tylko się o tym dowiedziała, rzuciła mu „Nie znam cię, frajerze”. Piotr, jak twierdzi, doświadczył wówczas, czym naprawdę są alkohol i narkotyki. „Piłem z butelki i żeby nie zwymiotować, od razu wciągałem fetę. A raz nie miałem czym zaniuchać, to jadłem surowe mięso” – wyznał i teatralnie oparł dłonie o zaokrąglające się biodra. Z ciągu wyrwała go celofanowa koleżanka Kaśki. Dziewczyna bardzo interesowała się losem chłopaka swojej przyjaciółki, i dowiedziawszy się, gdzie się zamelinował, zastukała do jego drzwi. Spędziła z nim dzień i noc, po których Gancarz, jak sam twierdzi, był już innym człowiekiem. Za jej radą sprzedał sportowy samochód, odnajął sklepy, a w miejsce butiku zrobił monopol z całodobowym okienkiem. Po miesiącu sklep z alkoholem przyniósł dochód i mężczyzna rozpoczął spłacanie długów. Po zobowiązania przyjeżdżali różni. I od razu szli do okienka, zza którego wyglądała ona, narzeczona i niebawem żona niegdysiejszego sprzedawcy garniturów, Elwira Gancarz. Jej „zostało jeszcze tyle i tyle, zwrócimy w rok całość” budziło zaufanie nawet najgorszych zakapiorów.

(…)

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.