Piotr Piętak. Donos

Spis treści numeru 3/2016

Donos

czyli opowieść o pisaniu

(…) rozpocząłem swoją działalność pisarską uskrzydlony myślą, że jestem jedynym na świecie konfidentem à rebours. O partyjnych pisałem, że są dwulicowi i że pragną powrotu ustroju kapitalistycznego; o ludziach, którzy mówili źle o Gospodarzu – pisałem, że są szczerymi demokratami kochającymi Ziutka Słoneczko i tak dalej.
Marek Hłasko: Piękni dwudziestoletni

Lechowi Wałęsie dedykuję

Miłość po raz pierwszy

(pisane na nocnej służbie z 22 na 23 czerwca 1979 roku)

Jola? Są dziewczyny, które podczas miłości mogą czytać gazety i bardziej się interesują kolorowymi obrazkami niż ciałem tego, kto kocha ich ciało. Są martwe i puste, a miłość jest dla nich uciążliwym obowiązkiem. Są inne; wstydliwe, bojące się swego ciała, które jest dla nich nieodgadnioną zagadką. Nic o nim nie wiedzą i dziwią się, gdy człowiek pragnie, żeby je poznały. A jaka jest Jola?

Trafiłem na nią najzwyczajniej w świecie. Dwa miesiące temu nasz kapitan na porannym apelu spytał, czy nie mielibyśmy ochoty popracować społecznie. Ochotę mieliśmy, ale…

– Obywatel kapitan rozumie… – zaszemrał nasz niewielki dwuszereg postawiony w swobodnej pozycji „spocznij”. Trep pokiwał głową. Rozumiał.

– Urlopiki się chce za pracę społeczną, tak?

– Tak jest, obywatelu kapitanie – wrzasnęliśmy, odruchowo wyprostowując się i stając na baczność.

– Urlopiki? – powtórzył trep.

– Urlopiki – zaszemraliśmy, przewracając oczami.

– Żołnierze – kapitan podniósł łapę do góry – za pracę społeczną nie dostaniecie urlopików, dostaniecie je, jeżeli podczas wykonywania pracy społecznej będziecie pracowali, zrozumiano?

– Tak jest, zrozumiano – zawyliśmy ze szczęścia. I w ten oto sposób wylądowaliśmy w tartaku, gdzie w ręce wepchnięto nam łopaty i kazano nimi oczyszczać rowy.

– Rowy będą oczyszczone, to wasz kapitan będzie miał drewno na domek letniskowy, a wy pojedziecie do domu na urlopy – mówili robotnicy, zaganiając nas do roboty. Nawet my, rezerwiści, musieliśmy zapierdalać jak jakieś kociaki. Na nic się zdały nasze protesty, nasze fale dumnie do pasków przypięte. Hańba była faktem, ale ta hańba była moim szczęściem. A to szczęście było piękne.

Gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy, pracującą w obłokach pyłu, nucącą jakąś melodię, to gwizdnąłem z zachwytu i od razu, bez zbytecznych wstępów zagaiłem:

– A może byśmy tak…

Ale ona przerwała mi spokojnie.

– Żołnierzyku, ściągnęłabym majtki, to byś ze strachu uciekł.

Na to ja:

– A jak ja bym ściągnął, to ty byś uciekła.

Odwróciła się. Z bliska widok był jeszcze lepszy. Pod szarym fartuchem zarys piersi, zwartych, sprężystych. Usta soczyste. Ciało jak poziomka.

– To ściągnij.

– A jak bym tak ściągnął?

– No czekam – mówi ona i kładzie dłonie na biodrach. Chwilę się zastanawiam. W końcu ściągam portki. Ona patrzy. Chociaż ja nie patrzę – wiem, że ona patrzy. Ściągam powoli majtki. Ona patrzy. Boże święty, za chwilę ujrzy. Już widzi i słyszę cichy, pełen zdumienia gwizd. Wstydzę się. Moja twarz zamienia się w chorągiew pierwszomajową. Tak, mam znak szczególny nieodnotowany w dowodzie osobistym. Pochylam jeszcze bardziej głowę i widzę jej oczy nieruchomo wpatrzone w to, czego Państwo Ludowe nie zauważyło.

– Boże jedyny – bierze go w ręce i mruczy niewyraźnie.

– Poczekaj, chcesz mnie na pół rozerwać.

Poszła. Przyszła. Ręcznikiem obwiązana.

– Kochaj.

Zacząłem. W pyle. W hałasie. Na wiórowej płycie. Gryzła. Drapała. A ja orałem. Do końca pola. I dalej. Do gwiazd. Do samego nieba.

 

Wypadek nadzwyczajny

(pisane na lądowisku 26 czerwca 1979 roku)

Pisałem trzy dni temu o Joli, ciesząc się, że prawdę o sobie piszę, że w tych pokracznych zdaniach tyle kościelnego ględzenia utopionego w bełkocie podmiejskich kolejek.

Bo przecież urodziłem się i wychowałem pod znakiem krzyża i może wyrósłbym na człowieka, gdyby nie codzienne wielogodzinne dojazdy i przyjazdy w brudzie, tłoku i oparach alkoholu. Wraz z innymi takimi jak ja przez życie szedłem, trzymając w lewej ręce różaniec, a w prawej pół litra czystej i teraz cieszyłem się, że moje pisanie podobne jest do mnie samego, że kłamiąc o Joli, mogę pisać prawdę o sobie. Myślałem, że dalej pójdzie mi jak z płatka, niestety stało się inaczej.

Wczoraj, tuż przed capstrzykiem, siadłem przy stoliku podoficerskim, wyjąłem zeszyt, naostrzyłem ołówek i zaczęło się. Napisałem pierwsze zdanie drugiego rozdziału. Przeczytałem. „Nie, to nie to” – pomyślałem. Wyrwałem kartkę z zeszytu, zmiąłem ją i wyrzuciłem do kosza. Po chwili znów napisałem pierwsze, ale inne zdanie. Przeczytałem powtórnie. Zgrzytnąłem zębami. Przekreśliłem je. I znowu od początku. Wyrywałem. Przekreślałem. Przekreślałem. Wyrywałem.

Aż zabrakło kartek w zeszycie. Patrzyłem na niebieską okładkę, nic nie rozumiejąc, przecież trzy dni temu słowa sfruwały mi spod ołówka, a teraz?

– Przecież ja to muszę napisać? – powiedziałem, waląc pięścią w stolik.

– Co musicie napisać, obywatelu szeregowy – usłyszałem w tym samym momencie tuż przy uchu cichy szept. Poderwałem się błyskawicznie z krzesła. Przede mną stał oficer dyżurny garnizonu, kapitan Ćwiek.

– Obywatelu kapitanie, podoficer dyżurny jednostki…

– Przestańcie mi tu komedie odpierdalać – przerwał mi kapitan. – Taki z was podoficer dyżurny jak z koziej dupy troki. Podpadłeś synu.

– Tak jest, obywatelu kapitanie – powiedziałem, patrząc, jak bierze do ręki jedną z wyrwanych kartek papieru.

– Pytałem, co chcesz napisać.

– List, obywatelu kapitanie.

– List? – zdziwił się kapitan i spojrzał na pierwsze niedokończone i przekreślone zdanie.

– Do kogo?

– Do dziewczyny – powiedziałem.

– Do dziewczyny? – powtórzył kapitan i przeczytał: „nie wiem, od czego zacząć, i nie wiem, jak opisać”, nie umiesz opisać, jak twoja cała jednostka odmówiła zjedzenia obiadu? Nie umiesz opisać waszego buntu, szeregowy.

– Nie – zaprzeczyłem – nie miałem zamiaru tego opisywać.

Kapitan nie zwrócił uwagi na to, co powiedziałem, i biorąc inną pomiętą kartkę do ręki, spytał:

– Czy ty w ogóle wiesz, co się dzisiaj podczas obiadu wydarzyło?

– Wiem – odpowiedziałem.

Kapitan pokręcił przecząco głową.

– Nie, nie wiesz. Gdybyś wiedział, to umiałbyś to opisać, ale nie martw się, ja ci pomogę. Siadaj.

Siadłem przy stoliku.

– Wyjmij zeszyt i zaostrz ołówek – powiedział kapitan, nachylając się nade mną.

– Nie mam zeszytu.

– To weź kartkę.

Przyciągnąłem do siebie kartkę z przekreślonym zdaniem i objąłem drżącymi palcami ołówek.

– Jak twojej dziewczynie na imię?

– Jola.

– No to na co czekasz? Pisz – powiedział kapitan, opierając się o stolik. Ścisnąłem mocniej ołówek i popatrzywszy na blade, wąskie dłonie pilnujące mojej ręki, napisałem: „Jolu!”.

– Wystarczy, dalej ja ci podyktuję. Pisz… – i palce kapitana zabębniły o drewniany blat stołu.

– Dzisiaj od samego rana padał drobny deszcz i wiał przenikliwy wiatr. Z rozkazu dowódcy kopaliśmy na lądowisku rów do odprowadzania wody. Przemoknięci i zmęczeni wracaliśmy do jednostki na obiad. Popołudniowy apel odbył się na dworze. Staliśmy, słuchając dowódcy, coraz bardziej mokrzy i wkurzeni. Mieliśmy dość.

Kapitan przerwał, palce znieruchomiały i po chwili znów usłyszałem jego spokojny, miarowy głos:

– Mieliśmy dość. W ciągu ostatniego tygodnia nasza jednostka, licząca 26 żołnierzy, odbyła trzy służby na kuchni i dwie garnizonowe warty. Byliśmy niewyspani, zmęczeni, przemoknięci do suchej nitki i teraz, stojąc w strugach deszczu, musieliśmy jeszcze wysłuchiwać – znanych na pamięć – połajanek. W końcu dowódca kazał szefowi odprowadzić nas na stołówkę. Szliśmy w milczeniu i dopiero na sto metrów przed izbą chorych ktoś zameldował: „97 cywil”, wtedy szef krzyknął: „w szyku się nie rozmawia”, i kazał nam zawrócić i biec z powrotem do jednostki. Zawróciliśmy. Już wtedy kilku z nas zaczęło mówić, że nawet zwierzęta w tym pierdolonym wojsku są lepiej traktowane.

– Milimetr, czyli Piotr… dlaczego nie piszesz?

Oblizałem zeschnięte wargi.

– No?

Odłożyłem ołówek.

– No pytam, dlaczego nie piszesz?

– Milimetr nic nie mówił, obywatelu kapitanie – powiedziałem, przypatrując się białym, delikatnym dłoniom zaciśniętym na blacie stolika.

– A kto mówił?

– Nie pamiętam.

– Szeregowy – poczułem na policzku gorący oddech – ja ci mogę nawet uwierzyć, ale prokurator nie uwierzy. Będziesz go musiał przekonać o swojej niewinności. Wiesz, jak się przekonuje wojskowego prokuratora?

– Wiem, ale Milimetr nic nie mówił – powiedziałem.

– Chłopcze – kapitan zaśmiał się – czy ty i twoi koledzy myślicie, że to wszystko rozejdzie się po kościach, czy rzeczywiście jesteście tak głupi? – kapitan uderzył pięścią w stół.

– To po kościach się nie rozejdzie, szeregowy. Zapewniam cię. Na razie aresztowaliśmy kaprala, ale z nim jest kłopot. W każdym razie po wstępnym rozpoznaniu sprawy dowództwo garnizonu doszło do wniosku, że kapral miał wspólników, a nawet więcej, że to właśnie ci wspólnicy doprowadzili do tego, co się stało. To właśnie oni podburzyli swoich kolegów do niezjedzenia obiadu – powiedział kapitan i uderzając pięścią w stół, dodał:

– Czy wy myślicie, że my pozwolimy, żeby garnizon w Orzyszu zmieniono w pancernik „Potiomkin”? – kapitan przerwał i zakładając czapkę na głowę, spytał:

– Wiesz, co to jest pokazówka?

– Wiem.

– Jak wiesz, to czemu nie piszesz?

Milczałem.

– Jeżeli napiszesz, co ci dyktowałem, to nie będziesz siedział – stwierdził kapitan i dodał: – W wojskowym więzieniu jest gorzej niż w kompanii karnej. Zademonstruję ci teraz, jak tam się spędza czas. Powstań!

Wstałem z krzesła.

– Maskę włóż!

Wyszarpnąłem maskę przeciwgazową z torby i naciągnąłem ją na głowę.

– 20 przysiadów!

Ugiąłem kolana, już po piątym przysiadzie okulary maski zaszły mi mgłą, a postać kapitana zaczęła się niedostrzegalnie oddalać w ciemniejącej perspektywie korytarza.

– Padnij! Pełzaniem przez czołganie do końca korytarza i z powrotem – przytłumiony głos doleciał do mnie jakby zza ściany. Ruszyłem. Ostrożnie, starając się oddychać jak najrówniej, jednak już w połowie korytarza coraz gwałtowniej bijące serce zaczęło mi podchodzić do gardła. Zwolniłem.

– Prędzej, szeregowy! – z czerniejącej mgły wynurzyły się tuż przed oczyma wojskowe buty. Nie przyspieszyłem, tylko wsłuchany w pulsującą w skroniach krew, próbowałem odciągnąć dolną część maski, by zaczerpnąć łyk powietrza. Poczułem, jak coś mi miażdży palce.

– W chuja ze mną nie leć, szeregowy. – Już wracałem. Coraz wolniej i wolniej. W oczach szumiał upał, gdy usłyszałem:

– Powstań!

Zerwałem maskę z twarzy. Patrzyłem tępo na czerwieniejącą podłogę. Z nosa lała mi się strużka krwi, którą machinalnie wytarłem. Próbowałem wstać, ale nie mogłem.

– Powstań, szeregowy.

Przytrzymałem się ręką stolika i powoli, na drżących nogach, wstałem.

– Siadaj i pisz, co ci dyktowałem.

Usiadłem, ale w kucki, na podłodze, a gdy po chwili podniosłem głowę do góry, na korytarzu nie było nikogo.

*

W tej chwili, gdy piszę te słowa, siedzę na wieżyczce lotniczej zbudowanej na skraju brzozowego zagajnika rozpoczynającego orzyski poligon. Z wieżyczki mam dobry punkt obserwacyjny. Nikt, nawet chłopcy z WSW, nie jest w stanie nakryć mnie na pisaniu. Na lądowisko zostałem wysłany – wbrew regulaminowi – po złożeniu służby w jednostce i dopóki nie zapadnie zmierzch, mogę bezpiecznie pisać. Przepisałem do nowego, sześćdziesięciostronicowego zeszytu w kratkę to, co napisałem o Joli, opisałem dzisiejszą noc i moje spotkanie z kapitanem Ćwiekiem, a teraz opiszę wczorajszy dzień, czyli „wypadek nadzwyczajny”.

*

Wczoraj od samego rana padał drobny deszcz i wiał przenikliwy wiatr. Z rozkazu dowódcy kopaliśmy na lądowisku rów do odprowadzania wody. Przemoknięci i zmęczeni wracaliśmy do jednostki na obiad. Popołudniowy apel odbył się na dworze. Staliśmy, słuchając dowódcy, coraz bardziej mokrzy i coraz bardziej wkurzeni. Mieliśmy dość. W ciągu ostatniego tygodnia nasza jednostka, licząca 26 żołnierzy, odbyła trzy służby na kuchni i dwie garnizonowe warty. Byliśmy niewyspani, zmęczeni, przemoknięci do suchej nitki i teraz, stojąc w strugach deszczu, musieliśmy jeszcze wysłuchiwać – znanych na pamięć – połajanek. W końcu dowódca kazał szefowi odprowadzić nas na stołówkę. Szliśmy w milczeniu i dopiero na sto metrów przed izbą chorych ktoś zameldował: „97 cywil”, wtedy szef krzyknął: „w szyku się nie rozmawia”, i kazał nam zawrócić i biec z powrotem do jednostki. Wykonaliśmy rozkaz. Gdzieś w połowie drogi Ernest sobie-król i Jarząbek zaczęli przerzucać się słowami, nie za głośno, ale tak, by szef coś niecoś usłyszał:

– Królu, komuś tu się sperma na mózg rzuciła – wyszeptał głośno Jarząbek.

– Już go raczej… – ale Ernest nie zdążył dokończyć, bo szef krzyknął.

– Szeregowy Kostrowski, pięć kółek dookoła szyku.

– Rozkaz, obywatelu sierżancie – zaryczał Ernest. Po drugim kółku, przebiegając przed pierwszą czwórką, krzyknął:

– Szefie, ja dla przyjemności szefa to i 10 kółek mogę zrobić. – Wybuchnęliśmy śmiechem, a szef nagle poczerwieniały rozkazał:

– Czoło, stój!

Stanęliśmy. Zlani potem i deszczem na trzęsących się po dwukilometrowym biegu nogach.

– Teraz zapamiętacie, że w szyku się nie rozmawia.

Milczeliśmy, tylko Milimetr ciężko westchnął, a ktoś za mną mruknął:

– Fajna zabawa te wojsko, nie szefie?

– Regulamin – szef zamachał rękoma – regulamin, a nie zabawa.

– Zabawowy regulamin – i dopiero w tej chwili rozpoznałem głos Tadka, naszego kaprala i przewodniczącego SZMP („bierzcie z niego przykład” – powiedział dowódca, wręczając mu niedawno po raz drugi odznakę „wzorowego żołnierza”). Szef pobladł.

– W tył zwrot, kierunek stołówka marsz – powiedział, patrząc na swego ulubieńca. Wykonaliśmy rozkaz i ruszyliśmy naprzód, przemierzając po raz trzeci w ciągu 20 minut ten sam odcinek drogi. Sierżant szedł za nami i mówił coś cicho do siebie samego. Czasami powiedział jakieś słowo głośniej i wtedy słyszeliśmy:

…dyscyplina… …regulamin… …kara… …wojsko… – Burdel nie wojsko – powiedział głośno Tadek – …w dupę… – wkłada się to – powiedział Ernest, łapiąc się za rozporek.

– Wkładało się, nie zapominaj, gdzie jesteś – odpowiedział Jarząbek, a ktoś z środka szyku dorzucił:

– Na smyczy on, bidulina.

– I w kagańcu.

– Jak to w kagańcu?

– Bez kagańca, ale za to w obroży.

– No to go spuść.

– Ja wytrzymam.

– Wytrzymasz? A kto konia wali po nocach?

– Jak to kto? Wszyscy.

– Mów za siebie, ty chuju żałosny.

– Baczność – krzyknął sierżant, przerywając nam dyskusję. Spojrzeliśmy jeden na drugiego i zatrzymaliśmy się. Sierżant stanął przed pierwszą czwórką i patrząc na Tadka, spytał:

– Dlaczego nie idziecie na baczność?

– Obywatelu sierżancie – Tadek mówił spokojnie, tak jakby tłumaczył dziecku, że na czerwonym świetle nie przechodzi się przez ulicę – jesteśmy zmęczeni, po południu musimy dokończyć kopać rów, a większość z nas nie spała już od…

– To jest rozkaz – przerwał mu szef. – Za niewykonanie rozkazu ponosi się konsekwencje.

– Rozkaz? – powiedział Tadek i powoli odwrócił się plecami do szefa.

– Panowie, idziemy na baczność, stać nas na to.

– Stać nas – zaszemraliśmy. – I ktoś dodał: – Podaj komendę, Tadek.

– Bez komendy – podniósł rękę do góry i opuszczając ją, powiedział:

– Do ataku!

Ruszyliśmy z kopyta. Szliśmy, podnosząc wysoko nogi, waląc z całej siły podartymi podeszwami w rozmokłą drogę. Nie omijaliśmy kałuż. Waliliśmy prosto przed siebie w wyrównanych szeregach, ramię przy ramieniu z dumnie podniesionymi głowami zwróconymi w kierunku sierżanta-szefa.

– Idziemy jak „czarna sotnia” do ataku – powiedział Milimetr.

– Szeregowy Jarczak!

– Słucham, obywatelu sierżancie.

– 10 kółek dookoła…

– Czarnej sotni – stwierdził Jarząbek.

– Szeregowy Polus!

– Słucham, obywatelu sierżancie.

– Dołączyć do szeregowego Jarczaka!

– Z przyjemnością, obywatelu sierżancie – zameldował Jarząbek i wyskakując z szeregu, krzyknął do biegnącego po drugiej stronie szyku Milimetra:

– Co one atakowały, Milimetr?

– Nie co, ale kogo – zaśmiał się Ernest.

– Szeregowy Kostrowski.

– Słucham, obywatelu sierżancie.

– Dołączyć do szeregowego Jarczaka i Polusa.

– Z radością, obywatelu sierżancie – i Ernest dołączył do dyskutujących o czarnej sotni Milimetra i Jarząbka. Biegali dookoła szyku rozdyskutowani, ale na nich bynajmniej się nie skończyło. Po następnych 100 metrach wokół szyku biegło 12 żołnierzy, a potem nie wiadomo już, co jest szykiem, a co dyskutowaniem, i gdy przed stołówką szef krzyknął: „czoło stój!”, zachichotaliśmy ubawieni rozkazem. Jakie tam czoło, kiedy w pierwszej czwórce szedł jeden żołnierz, w drugiej dwóch, a trzeciej czwórki w ogóle nie było! Zatrzymaliśmy się i stojąc na drodze jak stado baranów na pastwisku, czekaliśmy na dalsze rozkazy. Usłyszeliśmy:

– Dwójki w lewo twórz!

I gruchnęliśmy śmiechem.

– Z czego?

– Przecież szyku nie ma…

– Tego burdelu żadna komenda nie naprawi…

I sami ustawiliśmy się w należytym szyku: na początku rezerwiści, później wicki, a na końcu sierście i z rękoma w kieszeni, podśpiewując „a ona na wieki mu dała…”, weszliśmy na stołówkę. Duchota, krzyki, inne jednostki przed nami za żelazną barierką tłoczą się, skowycząc.

– Koryta, koryta, dużo koryta.

Bek, kwik, tylko zarzynania brakuje i nagle ni z tego, ni z owego Tadek pyta:

– Panowie, jemy czy nie jemy?

I stało się, bo pokręciliśmy przecząco głowami.

– Nie jemy. – I ktoś dorzucił: – Spytaj każdego. – Tadek kiwnął głową i podszedł do Indiańca, pierwszego od końca sierściucha.

– Jesz?

– Nie, nie jem.

– Ty?

– Nie.

– Nie.

– Nie.

– Jednogłośnie: nie jemy – powiedział Tadek, stając na początku kolejki.

– Czy wy zwariowaliście – powiedział szef, stając przed nami. – Czy wy zwariowaliście?

Nie patrzyliśmy na niego. Powoli, nieuchronnie nasza jednostka zbliżała się do okienka, już było słychać piski kuchennych dziewek, pohukiwania kucharzy, syk pary, mlaskania szczurów.

– Lotnicy 26, tak? – krzyknął wydający.

– Odbierać tylko drugie dania – powiedział Tadek, starannie obciągając kurtkę.

– I do kosza?

– Po co do kosza? Oddawać innym na jadalni – powiedział Milimetr, biorąc jako pierwszy talerz z kaszą polaną tłustym gulaszem.

– Wy zwariowaliście – powiedział szef i wybiegł ze stołówki.

– Kto oddał jedzenie, wychodzi na zewnątrz i ustawia się w dwuszeregu – krzyknął Tadek, biorąc swoją porcje.

Wyszedłem przed stołówkę i stanąłem na swoim miejscu.

– Baczność! – powiedział Tadek, stając przed nami w lekkim rozkroku. Wyprężyliśmy się i w momencie, gdy miała paść komenda „czwórki w prawo zwrot”, zza budynku, w którym mieściła się komenda garnizonu, wypadł na pełnym gazie patrolowy gazik WSW. Opony zapiszczały i z samochodu wysiedli szef, kapitan i dwóch kaprali z karabinami i białymi pałami przyczepionymi do pasów.

– Który to – spytał kapitan, stając pomiędzy nami i Tadkiem.

– Ten – szef podszedł do Tadka.

Kapitan machnął ręką.

– Brać go.

Zrobiliśmy krok do przodu, ale Tadek pokręcił przecząco głową, wyszedł sam z szeregu i omijając kaprali, wskoczył na tylne siedzenie gazika, który po chwili odjechał. Ustawiliśmy się w czwórki i sami wróciliśmy do jednostki. Po południu nie poszliśmy na lądowisko. Nie mieliśmy z kim. Ani jeden trep nie zjawił się w jednostce. O 16 objąłem służbę podoficera dyżurnego. Zadzwoniłem do dowódcy. Nie było go w domu. Powiedziano mi, że wyszedł do szefa. Zadzwoniłem do szefa. Powiedziano mi, że wyszedł do dowódcy. O 18 z węzła telegraficznego przybiegł ziomek Ernesta i powiedział, że pół godziny temu nasz dowódca i szef wysłali telegram do Wojewódzkiej Prokuratury Wojskowej w Olsztynie.

– Czytajcie – i wręczył mi śliską kartkę papieru. Podniosłem ją do góry i zacząłem czytać.

„Dowódca jednostki JW. 8967 do prokuratora naczelnego. Stop. Z wstępnych ustaleń wynika, że jednostka JW. 8967 odmówiła w dniu dzisiejszym zjedzenia obiadu, podburzona przez trzech rezerwistów Polusa, Jarczaka, Kostrowskiego. Stop. Wyżej wymienieni, dowiedziawszy się dwa dni temu, że będą musieli odsłużyć w wojsku dni spędzone w areszcie (odpowiednio: 20, 17, 29), zaczęli namawiać innych kolegów do niedbałego wykonywania obowiązków. W ten sposób chcieli wymusić na dowódcy zmianę podjętej przez niego – zgodnie z regulaminem LWP – decyzji dotyczącej długości ich służby. Stop. Informujemy, że żołnierze ci będą do czasu przyjazdu obywatela pułkownika do jednostki JW. 8967 pod naszą czujną, wzmożoną obserwacją. Stop”.

(…)

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.