Nagroda imienia Bethlena
Siedzę na lotnisku i przyglądam się, jak przygotowują do lotu, być może do Toronto, jakiś wielki samolot. Załadunek cateringu, potem cargo, potężne, szerokie samojezdne maszyny, z podnośnikami i rolkami. Deszczowe Okęcie.
Połaziłem po sklepach wolnocłowych – kupiłem dla Kovácsów śliwkę nałęczowską w metalowym pudełku – 69 PLN. Jak ja mówię? Śliwkę kupiłem? Jedną? Mówię, jak było napisane. Były też śliwki w czekoladzie z Wawelu. Gdyby nie ostatnie przygody, może bym kupił (sobie) francuski litrowy absynt.
Nie dałem się wrobić w self check in – choć gonili wszystkich, żeby samodzielnie wkładać paszport czy dowód w skaner, wklepywać numer rezerwacji i do oddania bagażu iść z wyplutą przez automat kartą pokładową. Dopadłem jakiegoś pracownika z obsługi i zrobił to za mnie. Czy może być od korytarza, czy zmienić na przy oknie? Może być. 5 C.
Autobusy dowożące do samolotu należą już do przeszłości. ATR – dwa miejsca po prawej, dwa po lewej, długi, szczupły jak modelka samolot. Brunetka koło mnie pod oknem.
Startujemy. W maju oglądałem ze Spartańskiej startujące i lądujące samoloty, więc teraz myślę, że ze startującego samolotu powinienem zobaczyć budynek szpitala. Ale gówno widać, mgła i chmury, a potem, choć już jasno, to pod spodem same chmury, bez żadnego prześwitu i tak będzie aż do Ferihegy.
„Captain Barbara Łuczak and her crew” – pierwszy raz lecę samolotem pilotowanym przez kobietę. Od kiedy o tym usłyszałem, innym okiem patrzę na stewardesy. Jej załogę, nie jego.
Przepuszczam przy wysiadaniu swoją sąsiadkę spod okna, bierze ze schowka torebkę, zapomina o walizce. Wyszarpuję tę walizkę lewą ręką. Błąd, ból w barku. Może to nie Węgierka, bo dziękuje po angielsku.
Już na korytarzu w terminalu mam ją przed sobą. Coś ostatnio słyszałem i czytałem o związku dużej pupy ze zdrowiem i mądrością jej posiadaczki. To chyba jest najzdrowsza i najmądrzejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Trudno mi zrozumieć, jak się zmieściła w tym lotniczym fotelu.
Krótka chwila oczekiwania na bagaż – moja walizka wyjeżdża pierwsza. Attila Sz. na mnie czeka, wiezie mnie do osiedla przy rezydencji polskiego ambasadora na Rózsa Domb, przy zbiegu Pustaszeri i Törökvész. Po drodze usiłuje się dodzwonić do dziennikarki z „Magyar Nemzet”, która ma zrobić ze mną wywiad. Nagrywa się jej na sekretarkę. Podjeżdżamy, nie ma gdzie zaparkować. Niedawno w pobliżu wprowadzono strefę płatnego parkowania i wszyscy uciekli z samochodami tutaj. A. wydzwania recepcjonistkę w tym polskim kołchozie. Przyjdzie za 10 minut, bo jest daleko – młoda, ma na imię Agata, gada jak najęta. Nie wiesz, jak się ją wyłącza? – pyta potem A.
Przyleciałem o 14.00 – zrobiła się 16.00. A. dzwoni do Gábora Zsille. Gábor mówi, że nie może teraz rozmawiać, za pięć minut. Oddzwania – nie może, nie da rady, w pracy po szyję. Jutro na spotkanie do instytutu też nie da rady przyjść, dopiero w piątek do Uranii. Pewnie nie jadłeś obiadu – stwierdza A. i mówi, że mnie zaprasza. Tylko że nie zna tej okolicy. Dzwoni do recepcjonistki Agaty, pyta o knajpy w pobliżu.
Kilkaset metrów – w czymś w rodzaju supermarketu coś w rodzaju McDonald’sa. Pusto i nieprzytulnie. A. pyta o coś innego. Jest obok włoska restauracja, absolutnie pusta. Siadamy. Średnio mi się podoba pizza jako pierwszy posiłek na Węgrzech, ale jaka różnica – pizza, taliatelle czy ravioli? On prowadzi, więc solidarnie zamawiam wodę z bąbelkami.
Muzeum Terroru chciało przyznać nagrodę Wałęsie, 10 tysięcy euro. Od 5 tysięcy dolarów on bierze każdy wykład, a tu zaczął marudzić, że nie wie, czy będzie mógł przyjechać. A. to z dyrektorem jego instytutu uzgadniał. Dla mnie to może i dobrze, że nie przyjedzie, wiesz, tu nikt nie wie i nikogo nie obchodzi Bolek, śmolek, takie rzeczy. Gdyby przyjechał, ja bym musiał mu tłumaczyć, jakaś jedna telewizja, druga i to by wyszło. I co potem by mi Bronek Wildstein albo Ziemkiewicz, albo Lisicki powiedział?
Jemy tę pizzę z ostrym paprykowym sosem, o który A. poprosił. A. opowiada, jak to kiedyś w czasie wizyty Wałęsy w Budapeszcie na jego prośbę organizował mu spotkanie z weteranami 56 roku, skromniutkie, w ich siedzibie w małym domu w Kiszpeszcie, po którego podwórku biegały kury. Zsunięte stoły, zupa gulaszowa. Ostra papryka, któryś dziadek wyciągnął scyzoryk i tę paprykę wkrajał sobie do zupy. Co to? – zapytał Wałęsa. A. go ostrzegł, że to bardzo ostre. Wałęsa wyjął swój scyzoryk, wyobraź sobie, że miał przy sobie scyzoryk. Nakroił. Poczerwieniał, sapał, ale zjadł.
O szóstej wychodzimy, A. musi trochę pomieszkać z rodziną. Ja mam zrobić zakupy, pyta mnie, czy sobie sam poradzę. Mówię, że poradzę. Przyjedzie rano o 8.30. O 9.00 ma ważne spotkanie z szefem czegoś, co jest odpowiednikiem dawnego Radiokomitetu. 25 rocznica upadku komunizmu, robią wielką imprezę z pociągiem jeżdżącym po wyzwolonej od komuny Europie, jest na to duży szmal i trzeba jakichś uzgodnień. Kupuję chleb, delmę, sok winogronowy, winogrona, butelkę białego wina. Wracam do pokoju gościnnego.
Na drzwiach z przedpokoju i aneksu kuchennego do pokoju agresywny znak zakazu palenia i mniej agresywna formuła z prośbą o niepalenie we wnętrzach. Z pokoju drzwi na duży taras. Dwie złote myśli przychodzą mi do głowy. „Głębi samotności może doświadczyć tylko ktoś, kto rzucił palenie”. „Doszło do tego, że nagrody zaczął przyjmować jak dopust boży”.
Kaloryfer grzeje jak szalony, nie wygląda na to, by dało się go wyłączyć. Będziemy spali przy otwartych drzwiach balkonowych. Dzwoni A. – spotkanie ma przełożone na 8.20 – przyjedzie po nim, koło 10.00. O 11.00 w Uranii jest konferencja prasowa, na której dobrze, żebym był.
Uruchamiam telewizor z pewnymi problemami. Telewizja Polonia i TVN – więcej nic się nie chce złapać. Zastanawiam się, czy to moja indolencja, czy polityka informacyjna. (Kiedy oddawałem klucze, pani Agata powiedziała, że to drugie, i dodała, że dobrze, że są przynajmniej te dwa kanały).
W TVP Polonia jakiś film o Zaolziu, z tezą sformułowaną otwarcie, że nie ma czego się wstydzić. Jeszcze bardziej podoba mi się „Dział oprawy i promocji”, którą to nazwą opatrzone są niektóre programy. Oprawcy z telewizji, ładne. Łykam proszki, popijam winem (w aneksie kuchennym sześć kieliszków – wszystkie do szampana) i zasypiam bez problemów.
Kiedy jechaliśmy z lotniska, A. mówił, że po wielu latach stagnacji, kiedy Budapesztem rządzili socjaliści, teraz po dojściu do władzy prawicy wreszcie w tym mieście się coś dzieje. Wjechać trudno na most Małgorzaty; Kossuth tér i okolice Parlamentu totalnie rozgrzebane, rozkopane. Wcześniej kawałek trakcji tramwajowej, gdzie zwykłe słupy zastąpione zostały konstrukcjami w kształcie bezlistnych drzew – robi wrażenie, ale już most Małgorzaty, który odnowiono, przywracając jego historyczny kształt, mnie się nie podoba; za dużo tych żeliwnych udziwnień, tych lamp, i innych tego typu metaloplastycznych detali.
Siedzę na ławce przy Gyulai Pál utca, za plecami mam szpital św. Rocha, który najpierw biorę za szpital onkologiczny, bo rókus myli mi się z rákos, a rákos to niewątpliwie rakowy, bo i po węgiersku rak to rák, tak jak po polsku, ale że Rókus to Roch to trzeba po prostu wiedzieć, tak jak trzeba wiedzieć, bo żadna dedukcja czy intuicja tego nie podpowie, że Wiedeń to dla Węgrów Bécs, a dla Czechów Austria to Rakousko. Po lewej mam coś jak przyszpitalną kaplicę, z tablicy przy niej jakby wynikało, że tu mieści się także zakład pogrzebowy. A niby gdzie by miał się mieścić? Przy stadionie? Na zapleczu kina czy teatru? Jak samolot przed awaryjnym lądowaniem krąży wokół lotniska, gubiąc paliwo, ja chodzę po Rakoczy ut. Od Uránia Nemzeti Filmszínház, gdzie się odbędzie uroczystość, do Szent Rókus Kórház és Intézménye. I z powrotem. Powoli, przystając przy wystawach, udając, że mnie interesują. Żeby zyskać na czasie. To już nie te wystawy. To już nie te czasy, kiedy wszędzie było inaczej. Teraz wszędzie jest mniej więcej tak samo. Miałem dwie godziny do zgubienia. Dobrze, że nie pada. Mogę udawać, że zawiązuję sznurowadło, zyskam piętnaście sekund. Przy szpitalu jest szereg ławek, stojących wzdłuż ulicy. Siadam i udaję, że na kogoś czekam. Na kogoś, kto ma wyjść ze szpitala, albo na kogoś, z kim się tu umówiłem. Czekanie lepiej udaje się z papierosem, wiele rzeczy lepiej udawało się z papierosem. Nigdy nie czułem się tak dobrze, jak w czasach, kiedy paliłem. Dzięki papierosowi zawsze można było uciec od bezczynności, przed bezczynnością. Jacyś słynni węgierscy pisarze umierali w tym szpitalu, jacyś poeci, których chyba tłumaczyłem. Może Babits? Na raka krtani. To wiem. Ale czy tu? Gdybym zapalił, to bym sobie przypomniał. Jednak od 7 maja nie palę. Ponad sześć miesięcy.
Zawsze za granicę woziłem ze sobą polskie papierosy, nawet na Ukrainę. Na Węgry też, ale kiedy przyjechałem tu w 1986 na trzy miesiące, które przedłużyły się do czterech, oczywiście carmenów mi zabrakło. Więc paliłem tutejsze, próbując niemal wszystkich. Fecske (z jaskółką na pudełku, bo i tak się nazywały; fecske to jaskółka), kossuth i munkas (bez filtra, o ostrym smaku i zapachu, jak nie przymierzając sporty), symfonia (z lirą na pudełku, papierowym zresztą, nie kartonowym – w czterech wariantach kolorystycznych, odpowiadających ich mocy, niebieskie, żółte, czerwone, granatowe), romanc, sopiane, helikon, delibab, filtol – wszystkie były trochę duszące, trochę nijakie, jak polskie silesie. Sopiane paliły ładne dziewczyny, na przykład Kati, aktorka, żona Gábora Csordása.
Pista nie palił, Lajos Palfalvi palił raczej munkase niż sopiane, oni nie byli zresztą ładnymi dziewczynami, sopiane paliła matka Kovácsa, w ogóle nie paliła Marta Gedeon Snopek, Ildikó Rosonczy (żona Kovácsa) chyba od czasu do czasu. A Marzena Grzegorczyk? Tyle godzin przesiedzieliśmy w moim pokoju w akademiku na Ménesi nad jej przekładami esejów Pilinszkyego i trochę mniej w kawiarniach, a jeszcze mniej na basenach, świetnie ją pamiętam, widzę kwiatowy wzór spodni i kolor bluzki, w których była, kiedy ją poznałem w busie na wycieczce z Eötvös Collegium do Keckemétu, a nie potrafię jej sobie przypomnieć ani z papierosem, ani bez papierosa.
Narodowe sklepy tytoniowe? Przepraszam przyjaciół Madziarów, ale ktoś tu chyba upadł na głowę.
Sklepy z papierosami bez okien albo z oknami o nieprzepuszczających spojrzeń szybach, z takimiż drzwiami, na których pyszni się wzorowany na znaku zakazu wjazdu zakaz wstępu dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Jak sex-shopy. Widok paczki papierosów zdemoralizuje szesnastolatkę czy siedemnastolatka, nie daj Boże, czterolatek widząc takie coś w celofanie z napisem „Palenie zabija”, zapyta rodziców, co to jest, wprawiając ich w konfuzję. Obleją się pąsem i zaczną coś bełkotać o kwiatkach i motylkach. A co z duty free shop na lotnisku Ferihegy, tam też pozasłaniają parawanami stoiska z wyrobami tytoniowymi? A gdyby chcieli być konsekwentni, będą ograniczać władzę rodzicielską tego z rodziców, który pali, a jak palą oboje, to odbierać im dzieci?
A. pali, A. jest z obozu władzy. Ale nawet on mówi, że z tymi koncesjami na dwadzieścia lat to było przegięcie, że Fidesz dawał te koncesje swoim i że to była dobra pożywka dla korupcji. A ja sobie myślę, że jak ktoś jest bardzo narodowy, narodowy do przesady, to traci poczucie rzeczywistości językowej i poczucie śmieszności: Narodowy sklep tytoniowy. Tylko ktoś sprawny umysłowo inaczej mógł wymyślić coś takiego. Nie palę od 7 maja, więc od pół roku nie kupuję też papierosów, ale nie chciałbym Budapesztu w Warszawie.
Wiersz Orbána w „Élet és Irodalom” był jednym z pierwszych, jakie przeczytałem samodzielnie i zrozumiałem; żegnał nim zmarłego przyjaciela, opisywał uroczystość poprzedzającą kremację, słychać było w tym wierszu muzykę, nie żaden marsz żałobny, raczej żałobną muzykę kameralną; nie wiem, dlaczego nie przetłumaczyłem tego wiersza, a ten tygodnik w gazetowym formacie gdzieś mi się zapodział… To było sto lat temu. Sam Orbán odszedł z tego świata w maju 2002, zmarł w Szigligecie, zapewne w domu pracy twórczej Związku Pisarzy Węgierskich, gdzie pierwszy raz byłem z Istvánem Kovácsem w 1986 roku. Orbán Ottó, Ottó Orbán. Przez wiele lat myliło mi się jego nazwisko z imieniem: nie byłem pewny, czy imię to Ottó, czy Orbán. W przypadku fenomenologa, autora książki Świętość, którą czytałem na studiach w latach sześćdziesiątych, zadaną jak nie przez Leszka Kołakowskiego, to przez Krzysztofa Pomiana, Ottó było niewątpliwie nazwiskiem; na imię miał Rudolf, ale na przykład w przypadku wyższego dowódcy SS i Policji, kierownika Urzędu ds. Genealogii w Głównym Urzędzie Rasy i Osadnictwa SS, odpowiedzialnego za niemieckie osiedla w okupowanej Polsce Otto było imieniem, on nazywał się Hoffman. Co zaś do Orbána, to przecież także jest to imię, francuski odpowiednik imienia Urban. Jednak tak naprawdę, to zamieszanie stąd, że u Węgrów nazwisko stoi przed imieniem i parę razy Orbán Ottó po węgiersku, parę razy Ottó Orban po polsku, Orbán Ottó Ottó Orbán, jak słoma masło, i nie wiesz nic. W przypadku Victora Orbána taka pomyłka nie wchodziła w rachubę. Swoją drogą, czy pewien Jarosław nie ma żalu do rodziców, że nie dali mu na imię Victor? Gdyby nie wychodziła antologia Węgierskie lato i gdyby nie związana z tym konieczność aktualizacji not o obecnych w niej poetach, do dziś trwałbym w przeświadczeniu, że Ottó Orbán dalej sobie żyje. Bo miałby raptem siedemdziesiąt siedem lat.
Jak Ottó Orbán, to Gábor Bethlen, bo przecież to o nim jest końcówka wiersza Orbana Kancelista patrzy przez okno:
Męska dojrzałość? Wspaniałe urojenie:
Siedemnastowieczny Siedmiogród,
buforowe państewko między rzeczywistością a utopią.
I w zakamarku w cieniu świecy Wielki Książę,
z twarzą w bruzdach, pełną gorzkich zmarszczek,
przemierzając w wyobraźni
kwadraty łąk pokryte gównem janczarów,
z niepowtarzalną strategią rozgrywa partię
szachów, ale w sytuacji bez wyjścia, bez szansy na ruch.
Czy przekraczając pierwszy raz w życiu w lipcu 1975 roku, późnym wieczorem, a nawet chyba nocą, bo było już ciemno i cykady koncertowały jak szalone, węgiersko-rumuńską granicę, miałem świadomość, że Oradea, do której wjeżdżam, nazywała się kiedyś Nagyvárad? Gdybym nawet wiedział, to Oradea brzmiałaby dla mojego ucha lepiej, bardziej poetycko, bardziej egzotycznie – Oradea jak orchidea. I z tymi innymi nazwami miast też chyba było podobnie: Cluj-Napoca i Kolozsvár, Tirgu Murres i Marosvásárhely, Sighisoara i Segesvár, Sibiu i Nagyszeben, Alba Julia i Gyulafehérvár. No nie, wjeżdżałem do Rumunii, a nie do Erdély, jechałem przez rumuńskie Karpaty, których piękno i ogrom widać było dopiero w powrotnej drodze za dnia, bo teraz w gęstej mgle można się było dopatrzeć tylko środkowej linii wymalowanej na jezdni, a szczyty i przepaście ukrywało białe mleko. Najpierw senność, potem sen wyłączyły czujność rodziny, którą wiozłem, nikt mi nie mówił, jak mam jechać, jak jadę. Piłem kawę z termosu, paliłem papierosy, wydmuchując dym przez uchylne trójkątne okienko fiata 125p. O świcie zatrzymaliśmy się na jakimś małym parkingu przy serpentynie, w skale był kran, woda była zimna, ale pachniała naftą, ropą; potem w jakimś wierszu użyłem starego określenia olej skalny. Kwadratów łąk, kiedy zaczął się dzień i skończyły góry, nie widziałem, widziałem jakieś błonia wokół kościołów, obsrane przez ptactwo, i błotne bajora, w których taplały się gęsi. Konne furmanki nawet na ulicach dużych miast, z przyuczanym do biegania w zaprzęgu źrebakiem, biegnącym teraz luzem przy klaczy, a z tyłu za wozem wychudzone psy. Rzeki bez wody o korytach wyłożonych białymi kamieniami, które za kilka tygodni po ulewach wystąpią z brzegów i zatopią tysiące hektarów.
Esterházy Kastély – Irodalmi Alkotóház i arboretum – wtedy w 86 ruiny tego zamku były mniejsze, przez trzydzieści parę lat znacznie je rozbudowano, tak to wynika z konfrontacji mojej pamięci ze zdjęciem w internecie, pałac Esterházych został, jaki był: środkowa część piętrowa, boczne skrzydła parterowe, z lewej strony z tyłu, patrząc nań z dziedzińca, kwadratowa wieża. Z tyłu też park, w którym czułem się jak w domu, bo przypominał mi puławski. Brązowe ramy okien w pokojach, brązowe drzwi, stare klamki, pelargonie na parapetach? Stół pingpongowy w suterenie, na którym trochę pograłem, ale z kim? Przecież nie z Pistą, jego związki ze sportem były tylko takie, że bardzo cierpiał z powodu upadku węgierskiej piłki nożnej. Chodziliśmy do tych ruin zamku w Szigligecie, i chodziliśmy po tym parku, gdzie pokazywał mi ścięte tuż nad ziemią pnie ogromnych platanów i tłumaczył mi swoje wiersze. Zaczarowany stoliczek, proza poetycka, zaczyna się od opisu takiego pnia, to w Szigligecie ją napisał, podobnie jak Bezsenność – krata w oknie – nierozwiązana krzyżówka, firanka, nocna lampka, cisza, komar, który ją mereżkuje – wszystko to miałem też w pokoju w pałacu Esterházych.
Jak Szigliget to Imre Hajogos, brodaty grafik, który stawiał mi budafok w kiosku na balatońskiej plaży i który rozmawiał ze mną po rosyjsku. „Choczesz, nie choczesz, mnie nie interesno” – mówił, dając do zrozumienia, że diengi u niewo jest, że zaprasza, ale się nie obrazi, jeśli odmówię, a co jednak można było opacznie zrozumieć, że generalnie ma w dupie swego rozmówcę. Oczywiście, nie mogłem pozbawić siebie przyjemności legalnego napicia się alkoholu na plaży, w Polsce to było absolutnie nie do pomyślenia, bo nikt nie pomyślał, że ci, co się topią, upijają się własnym alkoholem albo ciągną nad wodę już napruci. I nie odmówiłem sobie też przyjemności wejścia do wody, bo na początku maja jeszcze nigdy – poza wanną – się nie kąpałem. Sympatyczny Imre i jego równie sympatyczna żona, krytyk sztuki, Emese Krunak. W mieszkaniu w Puławach wisi kilka jego grafik, organizowałem mu wystawę w Puławskim Ośrodku Kultury, czy do niej doszło? On na pewno nie przyjechał, a prace? Czy to możliwe, że była wystawa, a nie pozostał po niej żaden ślad, żadne zaproszenie na otwarcie, żaden plakacik, żaden bodaj czterostronicowy katalożek? A potem w latach 90., kiedy byłem w Budapeszcie, ktoś mi powiedział, że wyjechali do Szwecji. Szukam Imrego w internecie, nic, prawie nic – z zamierzchłych czasów ktoś sprzedaje na węgierskim odpowiedniku allegro katalog jego wystawy z końca lat 70. Był, nie było go? Przedinternetowa epoka, epoka naszej młodości. Reprodukcja jednego rysunku. Nawet nie wiem, gdzie w tej Szwecji mieszkał, co robił. Nawet nie wiem, czy żyje. No i bardzo dobrze. Nie wiem, że nie żyje.
(…)