Jerzy Święch. Polityka profesjonalizmu, czyli nowa humanistyka

Spis treści numeru 3/2017

Polityka profesjonalizmu, czyli nowa humanistyka

Ktoś, kto swoje najlepsze lata spędził na studiowaniu literatury i starał się to robić jak najlepiej, tak jak mu pozwalały skromne możliwości i nabyte z czasem umiejętności, śledząc w miarę pilnie postępy myśli literaturoznawczej, zadaje sobie dzisiaj pytanie, czy rzeczywiście ma nadal prawo uważać się za specjalistę w tym przedmiocie. A to dlatego, że słowo „specjalista” w humanistyce znalazło się na cenzurowanym, tak jak gdyby specjalistów nikt nie lubił, a obecna poprawność (pojęcie, które weszło tylnymi drzwiami do języka ekspertów) wymaga, by nie posługiwać się nim i tytułami zbyt często, a jeśli już, to z całym zestawem zastrzeżeń, że owszem, chodzi o specjalistę, ale o zupełnie innych ambicjach, niż to miało miejsce jeszcze niedawno, a dokładnie w czasach strukturalizmu, o którym mało się dziś mówi, ale wciąż trudno go wymazać z pamięci. Z humanistyki należy więc przegnać „upiora specjalizacji”, jakby nadal jej zagrażał, pogrzebać raz na zawsze jej naukowe ambicje (czy kiedykolwiek starała się im sprostać?), owszem, potrzebny jest „trening ekspercki”, o jaki mają zadbać uniwersytety, ale ma on służyć zgoła innym celom niż do tej pory1.

Dyskusja na temat profesjonalizmu w humanistyce toczy się głównie i od wielu już lat w Stanach Zjednoczonych i tam ma swoje lokalne, dobrze znane i przebadane uzasadnienia, o czym nie zawsze się pamięta, przenosząc zbyt mechanicznie tamte dyskusje na nasz grunt, niemniej sprawy, o jakich będzie mowa, wykraczają swoim zasięgiem daleko poza granice Ameryki2. Sięgają też Polski. Kwestionuje się więc uprawnienia uczonych w humanistyce, zarzucając im, że wierząc nadal w swój autorytet, który zdążono im odebrać, nadużywają swoich praw, troszcząc się bardziej o utrzymanie przywilejów niż sprostanie wymogom klientów. Każdy ekspert ma zleceniodawców, o których potrzeby musi zadbać. Specjalizacja w humanistyce, wbrew temu, co mówiono jeszcze niedawno, zmieniła całkowicie swój charakter, w odróżnieniu od niegdysiejszej, charyzmatycznej, stała się bardziej „świecka”, „światowa”, autorytet eksperta ma polegać na czymś zgoła innym niż uzyskanie przewagi intelektualisty z tytułu misji, gdyż ocena wyników jego pracy zależy od humoru klientów. Mogą je odrzucić, jeśli im nie odpowiadają. Stopniowo dyskusja o profesjonalizmie w czasach dzisiejszych zeszła na tory polityki. Jeśli ekspert w swej klasycznej, czyli nowoczesnej, postaci znalazł się pod ostrym obstrzałem krytyki, to nie dlatego, że czegoś mu jako fachowcowi w danej dziedzinie brakuje, czegoś nie potrafi lub że czegoś zwyczajnie nie wie, lecz dlatego, że nie troszczy się wystarczająco o swój wizerunek na scenie publicznej, że nie stara się, by ten wizerunek uczynić bardziej pożądanym, czyli poprawnym3.

Bruce Robbins rozpoczyna swój wywód na temat profesjonalizmu od anegdoty: bohaterowie typowego amerykańskiego westernu z lat 60. ubiegłego wieku, tytułowi „profesjonaliści” (The Professionals), w sumie dość ciemne typy, zostali najęci do pracy przez bogatego biznesmena, któremu Meksykanie (rzecz dzieje się w latach rewolucji) porwali żonę. Sprawa bowiem jest na tyle skomplikowana, że jeden fachowiec nie wystarczy, musi być cała grupa, złożona z ludzi, którzy wcześniej zupełnie się nie znali, odpowiedzieli tylko na wezwanie klienta. I choć każdy z nich szczyci się innymi umiejętnościami, jeden zna się na tym, na czym nie znają się pozostali, to z chwilą, gdy podjęli decyzję kooperowania ze sobą, zachowują się jak klasyczna grupa specjalistów współpracujących przy wykonywaniu wspólnego zadania. Nikt nie pyta eksperta o nic poza tym, czy potrafi robić to, do czego się zobowiązał. Jego życie prywatne, związki z innymi są otoczone tajemnicą. Można przypuszczać, że po skończonej pracy rozjadą się każdy w swoją stronę i nie będzie okazji, by się jeszcze kiedykolwiek w tym składzie spotkać. Profesjonaliści z filmu Richarda Brooksa są dla autora okazem nowoczesnych, ale też ponowoczesnych ekspertów, pracownikami najemnymi; wiele ryzykują, lecz otrzymają za to sowite wynagrodzenie, nie pracują dla idei, żaden z nich nie wie niczego o drugim, bo ekspert to człowiek wycofany z życia, człowiek bez właściwości, nie ma wcale ochoty, by wyniki swojej pracy poddawać ocenie w zgodzie z panującymi normami etycznymi, gdyż specjalistę obowiązuje inna moralność. Wreszcie każdy z bohaterów hołduje zasadzie podziału prac, divison of labor, precyzję osiąga się dzięki ograniczeniom do własnej perspektywy i umiejętności. Wprawdzie wynik kooperacji bywa przedmiotem dyskusji i nieraz tylko cienka linia dzieli fachowca od pola sąsiada, ale współpraca jest konieczna i w sumie możliwa4.

Przejdźmy od tego przykładu, pozornie oddalonego od zagadnienia specjalizacji, jakie nas tu interesuje, do kwestii szczegółowych. Stan ducha literaturoznawcy, który swoją karierę zaczynał na początku lat 60. ubiegłego wieku od lektury Poetyki w świetle językoznawstwa Romana Jakobsona, nie różni się dziś od samopoczucia fachowca w każdej innej humanistycznej dziedzinie, który słysząc wciąż o potrzebie badań interdyscyplinarnych, czuje się stopniowo wywłaszczany z dotychczasowego stanu posiadania, jest niemal wygnańcem, skoro teren dotąd uznawany za własny ze względu na przedmiot – literaturę – teraz ma dzielić z innymi, jakby tamci mieli do niego jednakowe prawa, których dotąd, zbyt zadufany w swoją wyłączność, im odmawiał. Kiedy pewnego razu przeczytał, że profesorowie literatury stracili wiarę w sens tego, co robią, czyli w siebie5, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem sam nie ulegał podobnemu złudzeniu, że istnieje taka sfera przedmiotowa jak literatura, która poza nim samym i małą grupką ma jeszcze swoich zadeklarowanych przedstawicieli, gotowych bronić autonomii dyscypliny zwanej nauką o literaturze, gdy ta autonomia na jego oczach się rozpada. Dziwi go, że programowemu sprzeciwowi wobec zasady specjalizacji towarzyszy w nauce o literaturze mnożenie się specjalności nowych, o jakich dotąd, pracując na własnym odcinku, nie słyszał (geopoetyka, biopoetyka itp.). Dawne, nie wyłączając historii literatury, poetyki, stylistyki, tekstologii, socjologii literatury, utraciły status, jaki posiadały, poddawane ciągłym zwrotom, przełomom, przeróbkom, przecenom, z których wychodzą zupełnie odmienione, stosownie do nowych potrzeb i oczekiwań.

Nie chcąc powtarzać tego, co z lepszym skutkiem powiedzieli inni, ograniczmy się do paru elementarnych pytań. Jaki model specjalizacji jest w odwrocie, uwolniony od mitów i stereotypów, które wprawdzie zupełnie nie zeszły ze sceny, ale już nie potrafią same skutecznie się bronić? Ale czy rzeczywiście? Czy za powodzeniem, jakim zdaje się dziś cieszyć specjalista nowego typu w humanistyce, nie kryją się różnego typu przemilczenia, niedopowiedzenia czy zwyczajna retoryka, która choć pozornie niewidoczna, zawsze stała przecież na usługach ekspertów? Czy wspomniany trend do tworzenia nowych dyscyplin i subdyscyplin nie grozi tym samym, co poprzednie, mianowicie tendencją do zachowania autonomii, a więc separacją? Obrona dyscyplinowej aparatury pojęciowej i języka, żargonu, jak mówią przeciwnicy, czynią z humanistyki karykaturę nauki? Interesują nas nie teorie ani doktryny literaturoznawcze, lecz pewne wypróbowane praktyki i procedury badawcze, zwłaszcza to, jakie szanse realizacji w praktyce mają pomysły, które jako czynnik sprawczy wprowadzają element wolnej gry, nieliczącej się z regułami. Rzecz ostatecznie sprowadza się do pytania, jak wygląda dziś dyskurs profesjonalny w literaturoznawstwie, czym się różni od innych narracji. Powtórzmy, bo sprawa jest ważna, że jest to dyskurs mocno obciążony argumentacją czerpaną z polityki, ideologii, prawa, ekonomii, tak jakby na dowodzenie swoich racji zawodowych zabrakło znawcy literatury innych argumentów, a te, jakie dotąd mu wystarczały, zostały złożone do lamusa. Jakaż ulga!

Spór o profesjonalizm, powtórzmy, jest sporem o kondycję i przyszłość humanistyki: czy to, co w oczach dzisiejszych reformatorów nosiło dotąd (zdaniem ich niesłusznie) miano nauki o literaturze, miałoby nadal istnieć w jakiejś pozadyscyplinowej próżni, czy – mimo wszystko – wciąż mieściłoby się w ramach jakiejś dyscypliny dysponującej zestawem własnych narzędzi, standardów, wzorców postępowania, które byłyby w stanie zapewnić tej gałęzi jakieś minimum tożsamości, czy też z uwagi na przedmiot, jakim jest literatura, nieuchronnie byłby to przedmiot „kłopotliwy”6, a tożsamość dyscypliny byłaby z definicji „słaba”. Wtedy i dobór narzędzi nie byłby sprawą konieczności wynikłych z procedury, bo ta się nie sprawdziła, lecz dowolnych decyzji, zależnych od chwilowego, dobrego na ten moment punktu widzenia humanisty. W świetle dzisiejszych rozpoznań to, co stanowiło o mocnym statusie dyscyplin humanistycznych, obecnie wskazuje na ich słabość, za antyprofesjonalistę bywa uznawany ktoś jeszcze niedawno ubiegający się z powodzeniem o miano profesjonalisty. Wiedza specjalistyczna, jaką posiada badacz literatury, poddawana jest tedy systematycznemu wątpieniu i doprawdy nie ma powodu, mówią przeciwnicy profesji, by wyniki obserwacji nad wspólnym przedmiotem uznawać za lepiej uzasadnione z zastosowaniem tej akurat perspektywy, a nie innych. Każdy stan rzeczy w tym nowym świetle jawiłby się przeto jako przejściowy między tym, co się zdarzyło, a tym, co się zmienia z zastosowaniem innej perspektywy i innego punktu widzenia. Założenia, które dotąd dostarczały okazji do wniosków pewnych, bo ugruntowanych na mocy jednego podmiotu i przedmiotu, teraz okazują się oparte na przesłankach wywiedzionych z autonomii jednej dyscypliny, nieskorej do żadnych aliansów. Na wszystkim przeto, na czym spocznie dziś oko dawnego specjalisty, który krytycznie przerobił lekcję strukturalizmu, kładą się cienie tymczasowości i prowizoryczności. Specjalista ów żywi uzasadnioną obawę, że przedmiot literackiej antropologii zostanie wcześniej lub później, w części lub całości, rozdzielony wraz z asymetrycznym usamodzielnieniem się procedury na bardziej „literacką” i bardziej „antropologiczną”, bowiem obydwu grozi, że im bardziej któraś z nich zacznie upominać się o swoje utracone prawa, tym mniej możliwa stanie się komunikacja między nimi. Profesjonalizacja i kult ekspertyzy opierają się – jak w filmie Brooksa – na podziale pracy; każdy wie, co do niego należy, przeto nie wkracza, przynajmniej tak długo jak może, na pole sąsiada i dlatego zwolennik „starej” specjalizacji z ubolewaniem obserwuje, jak jeden opis zachodzi na drugi, jedne terminy nie są w stanie obronić się przed naporem innych. Wciąż bowiem tkwi w nim wiara, że wspólny wysiłek może przynieść pożądane rezultaty, gdy każdy wie, co na swoim odcinku czynić powinien, a działania na wspólne cele nie dają się skutecznie zastąpić na inne, by nie wchodziły ze sobą w konflikt. Słowem: ograniczenie, a w końcu zniesienie autonomii dyscyplin prowadzi do nieprzewidywalnych czy trudno przewidywalnych skutków.

(…)

1 M. P. Markowski: Polityka wrażliwości. Wprowadzenie do humanistyki. Universitas, Kraków 2013, ss. 59, 207-209.

2 Nie chcąc obciążać tekstu nadmiernymi przypisami, wymieniam z niezwykle obszernej literatury na ten temat tylko jedną publikację, której szczególnie wiele zawdzięczam: B. Robbins, Secular Vocations: Intellectuals, Professionalism, Culture. Verso, London-New York 1993.

3 „Poprawność profesjonalna” znalazła się już w tytule książki Stanleya Fisha Professional Correctness. Literary Studies and Political Change (Clarendon Press, Oxford 1995), postaci ważnej dla naszego tematu.

4 B. Robbins: Secular Vocations…, dz. cyt., ss. 29-56.

5 A. Delbanco: The Decline and Fall of Literature. „New York Review of Books” 1999, nr 4 (listopad).

6 R. Nycz: Od teorii nowoczesnej do poetyki doświadczenia (w:) tegoż: Poetyka doświadczenia. Teoria – nowoczesność – literatura. Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2012, s. 133.

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.