Magdalena Jankowska. Opowiadania i miniatury

Spis treści numeru 4/2014

Szansa

Traktowała mnie z wielkim dystansem. Przychodziłam, zmieniałam ubranie, myłam ręce i zaraz do kuchni. Prawie ze mną nie rozmawiała. Czasem tylko wzywała, żeby jej coś podać. Kiedy gotowałam dla niej obiad, ona zajmowała się swoimi sprawami. Czytała, porządkowała jakieś papiery, przekładając je z większego pudła do wielu mniejszych. Czasem wypisywała sobie receptę, z którą potem szłam do apteki. Rozmawiała też przez telefon. Bardzo różnie to wyglądało. Jak chciała zamówić wizytę u profesora, potrafiła być bardzo miła, ale z dziećmi obchodziła się ostro. Najczęściej miała o coś pretensje. Wiedziałam, że ma ich czworo, wszystkie dobrze ustawione, regularnie podsyłają matce pieniądze, żeby miała na ludzi do obsługi. Powiedziała mi koleżanka znajomej, która mnie poleciła na to miejsce.

Czasem stawałam za uchylonymi drzwiami, żeby ją obserwować. Ot, tak z ciekawości. Wczoraj widzę, że znowu mierzy temperaturę. Robi to codziennie po kilka razy. Wyjmuje termometr spod pachy, zakłada okulary i starannie przygląda się słupkowi rtęci. Wreszcie mówi sama do siebie: „No trudno. Nie mam gorączki”.

Poligon

Prawdopodobnie kiedyś służył żołnierzom, ale mimo nazwy od dawna wykorzystują go cywile. Kilka hektarów nieregularnie pofałdowanego terenu. Od strony Czechowa pagórki przechodzą w łagodnie zapadające się dolinki. Dalej kilka wąwozów świeci lessowymi ścianami. W pobliżu ulicy Wyrwasa zamyka go złocisty stok toru motokrosowego. Bliżej Konopnicy łany nawłoci mniej więcej od początku lipca zamieniają go w niemożliwe do pokonania morze żółte, które na horyzoncie okala nowe osiedle domków jednorodzinnych, głównie ze stylizowanymi dworkami.

Pozbawiony właściciela obszar o niejasnym przeznaczeniu wdzięczy się do wszystkich swoją lichą nijakością. Brak wyraźnego charakteru kusi, aby mu go nadać stosownie do własnych potrzeb. Bez specjalnego wysiłku obdarzyć go wyrazem, który z nas samych wynika.

Byliśmy lekko wstawieni. Może to było piwo w kawiarni, może dyskretny poczęstunek na terenie domu kultury, kiedy wstąpiłam do Tomka, bo kółko filmowe nie miało teraz zajęć, a on odsiadywał godziny wakacyjnego dyżuru. A najpewniej popijaliśmy w dwóch etapach.

Nie wiem, czy od razu wpadłam na pomysł, żeby to popołudnie kontynuować na poligonie, czy dopiero później, kiedy jakiś kierowca najpierw zatrąbił, a potem się do nas uśmiechnął, bo całowaliśmy się na środku osiedlowej uliczki. Świat mógł mi się wówczas wydać przyjazny i mogłam zapragnąć większej intymności. Bo pokazanie tego miejsca to była rzecz bardzo osobista.

Nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Patrzył na zaniedbany teren, z którym nie czuł najmniejszego związku. Nie przywoził tu rowerem swojego synka. Nie zbierał roślin na suche bukiety. Nie naruszał płozami nart biegowych jego nieskazitelnych płaszczyzn. Nie szukał przemarzniętej już tarniny, ani berberysu, ani głogu. Nigdy tu nie płakał, dopóki zmęczenie drogą i łzami nie przyniesie ulgi. Nie bał się dostrzeżonego w oddali człowieka i w obecności przypadkowego świadka nie znajdował oparcia przed niebezpieczeństwem. Ten kawał ziemi był mu obojętny, jak ja, kiedy alkoholowe podniecenie przestało już działać. Upał całego dnia i ślady procentów we krwi odbierały nam energię potrzebną do decyzji, żeby wracać.

Znaleźliśmy niewielkie wgłębienie, pewnie dawny lej po wybuchu, nad którym teraz eksplodowała żółta kępa przekwitających już żarnowców. Umościliśmy się na jego dnie z potrzeby wypełnienia nie do końca przemyślanego scenariusza. Trzeba było wybrać – rosnące zakłopotanie albo mechaniczny powrót do wcześniejszej atmosfery.

Z lekkim ociąganiem próbowaliśmy wskrzesić nastrój sprzed godziny, chociaż walka z owadami wyłażącymi z traw zajmowała nas dużo bardziej. A wnet jeszcze wzrosła aktywność komarów. Dłonie niezajęte chwilowo machaniem w powietrzu opadały na dno niecki, gdzie spoczywały nasze ciała i tam znajdowały dla siebie bardziej leniwe zatrudnienie, które w powolnym tempie zmierzało do czegoś więcej.

W pewnej chwili zobaczyłam nad nami młodego mężczyznę. Stał i patrzył, a kiedy usiedliśmy, zapytał, cicho i jakby serdecznie, z autentycznym poczuciem zależności: „Da mi się pani pomacać?”. Chwilę milczałam w zaskoczeniu. Potem, bardziej speszona niż wściekła, zaczęłam go, też najuprzejmiejszym tonem, prosić, żeby dał nam spokój. Ale on nie zamierzał odejść. Stał, mamrocząc coś pod nosem, aż po jakimś czasie się schylił. Wtedy na tle ciemniejącej zieleni zobaczyłam czarną plamę bawełny. Podniósł odrzucony wcześniej fragment bielizny i wtulił w niego twarz. Słychać było tylko chrapliwy oddech. Na koniec wydał cichy jęk. Rzucił we mnie majtkami i mocno przeciągając pierwszą samogłoskę, powiedział „kurwa”. Odszedł spokojnym krokiem.

Cały ten czas patrzyłam na niego. Pamiętam jego sylwetkę, twarz, głos. Mój towarzysz wtedy dla mnie w ogóle nie istniał. Nie wiem, co robił. Chyba się nawet nie odezwał. Nie miałam o to do niego żalu. Zawód przyszedł potem. Docierał do mnie na raty. Z każdym filmem, jaki zrobił. Oglądałam je w oczekiwaniu, że zobaczę tamtą postać. Twarz młodego mężczyzny, która znika w czarnym trójkącie fig. I jej jaśniejący po jakimś czasie owal.