Joanna Clark. Królowa Barbara

Spis treści numeru 1/2013

Królowa Barbara

 

W nowym sąsiedzie rozpoznałam Polaka po tym, że gwizdał O mój rozmarynie… Był późny wieczór, przechodziłam koło domu, do którego pan Franciszek wprowadził się tydzień wcześniej, zatrzymałam się. Siedział na schodku przed gankiem i w nikłym świetle zaśniedziałej lampy wydał mi się niemłody, ale i niezbyt stary, zresztą zaraz odeszłam. Nie chciałam się narzucać swoją obecnością, sąsiedzkim wścibstwem, jakie, nawiasem mówiąc, nie charakteryzuje mieszkańców naszej niedużej (dwadzieścia cztery numery) ulicy, o miłej nazwie Dear Path. Sarnia ścieżka.
Owszem, zastanawialiśmy się, komu właściwie odpowiadałby ten niepokaźny bungalow, zaniedbany przez wieloletnich właścicieli, małżeństwo Efedrę i Johna Stevensonów, którzy po długich wahaniach postanowili przenieść się do osiedla dla emerytów. Samotnej matce z dzieckiem w wieku szkolnym? Dwóm kobietom na progu zawodowej kariery, niezainteresowanym założeniem rodziny, a ceniącym tak zwaną prywatność i walory ekologiczne bujnie zarośniętego ogrodu? Jakiejś artystycznej duszy z pozwalającym na umiarkowane ekstrawagancje kontem w banku? Początkowo licznych potencjalnych nabywców odstraszała nie tylko wygórowana cena. Para rozłożystych dębów przed domem przypominała o jesiennym trudzie grabienia liści, a sucha gałąź sosny przy bocznej ścianie ostrzegała, że przy silniejszej wichurze stare drzewo może runąć na dach. Zarośnięty mchem, z chwastami w rynnach. Ścięcie sosny, wymiana dachu, zły stan podłóg, brak dużej sypialni z nowoczesną łazienką: zbyt wiele mankamentów, czyli dodatkowych kosztów. Kiedy wreszcie, pod koniec lipca, wystawioną w marcu tabliczkę FOR SALE zastąpiła mniejsza – UNDER CONTRACT – ulica opustoszała. Duszne upały, piąty tydzień bez ulgi w nocy, orzeźwienia po burzach. Kto nie wyjechał do New Hampshire, do Maine, rodzina Millerów na Alaskę, jeśli nie musiał, nie wychylał nosa ze sztucznego chłodu klimatyzowanego mieszkania w naturalną turecką łaźnię ulicy.
Dlatego też nie było w zasadzie świadków przeprowadzki nowego właściciela domu pod dębami. Ciężarówka z jego rzeczami przyjechała wcześnie rano w pierwszą sobotę sierpnia (równo rok temu) i odjechała zanim ktokolwiek wyszedł spojrzeć na szarawe niebo, wyprowadzić psa, otrząsnąć się na dworze z nocnych majaków. Tylko Sue Morgan, profesor antropologii, która w każdą pogodę, zawsze za kwadrans siódma, wychodzi podnieść z podjazdu swój „New York Times”, rzuciła okiem na ruch naprzeciwko. W jej relacji z „dużego auta” zaparkowanego obok ciężarówki ktoś wyniósł wózek inwalidzki, ale Sue nie zauważyła, czy pusty, czy z inwalidą. Nowszych informacji nikt nie miał. A mnie oczywiście korciło, żeby poznać gwiżdżącego rodaka. Coraz mniej okazji do rozmów po polsku, przyjaciele odchodzą, wracają do kraju, pozostali krępują się zwierzeń o bolączkach życiowych po plus-minus czterdziestu latach emigracji. Bolączki są wszędzie, ale tu jakby bardziej kłują w oczy.
Poznaliśmy się nie na naszej ulicy, a w kiosku na Palmer Square, w centrum miasta. Kiosk dostaje jeden egzemplarz „Nowego Dziennika” i jeśli ja nie kupię, chuda gazetka trafia wieczorem do paki przeznaczonej na przemiał, cała ich wieża Babel: hiszpańskie, włoskie, chińskie, żydowskie, ukraińskie… Rządy w kiosku sprawuje młoda Hinduska, filigranowa strukturka na fundamencie z granitu, która kiedyś w autobusie z Nowego Jorku powiedziała mi, że lubi Manhattan, bo przypomina jej Kalkutę. Biorę, płacę 75 centów i słyszę za sobą pogodny baryton:
– Spóźniłem się.
Szczupły, średniego wzrostu, w jasnej koszuli i schludnych dżinsach, krótka szczecina szpakowatych włosów, mógł być kiedyś w wojsku, pracować w solidnym biurze, prowadzić własne solidne przedsiębiorstwo. Ani artystyczna bohema, ani członek znacznego tu środowiska uniwersyteckiego – ani ktoś, kto próbuje za kogoś takiego uchodzić. Nie chcąc się niczym wyróżniać – myślałam później – tym się właśnie wyróżniał. Miał jednak mały znak szczególny; pod przecinającą brew blizną, lekko uniesioną powiekę, co nadawało twarzy wyraz permanentnego zdziwienia, może zadumy, może nawet pewnej filuterności, kontrastującej z powagą i bezpośredniością jego usposobienia. Wyjąwszy może momenty, w których sam sobie na słabo oświetlonym ganku gwizdał… Ale to będą dalsze refleksje, ponieważ ta pierwsza rozmowa przed kioskiem, obok naturalistycznej rzeźby studenta z książką i hamburgerem, trwała bardzo krótko. Z jednej strony pan Franciszek Puchała, jak się natychmiast przedstawił, szczerze się spotkaniem ucieszył, z drugiej nie ukrywał, że się śpieszy. Nie załatwiać sprawunki, co byłoby jak najbardziej zrozumiałe w nowym miejscu zamieszkania, a do domu, bo tam go, jadąc z powrotem, zobaczyłam. Otwierającego okna.
Kilka dni później znajoma, która miała do mnie przyjechać w sobotę z Filadelfii, w ostatniej chwili odwołała wizytę. Bez większego namysłu odkroiłam spory kawałek jeszcze ciepłej szarlotki i wczesnym popołudniem zadzwoniłam do drzwi domu Stevensonów, obecnie pana Puchały. Otworzył nie tyle zaskoczony, co zaniepokojony. Już na progu wyjaśnił mi przyczynę. Mieszka z przyjacielem, sparaliżowanym w połowie ciała (jego słowa), który źle sypia, a właśnie teraz udało mu się zasnąć. Przeprasza, ależ tak, bardzo miło, że zaszłam, tylko może do kuchni, żeby nie obudzić Zenona, może kieliszek likieru? Ciasto ślicznie pachnie…
W kuchni, już odnowionej, lśniącej nienawykłą sobie czystością, wypiliśmy po kieliszku anyżówki. Zapytał, czy wykładam na uniwersytecie, co u kogoś innego wzięłabym za nieco gruboskórną uprzejmość, ale nie znając przecież człowieka, byłam instynktownie pewna, że nie jest gruboskórny. Na pytanie, gdzie poprzednio z panem Zenonem mieszkali, czy od dawna w Ameryce, odpowiedział, że Zenon od dziecka, on od dwudziestu ośmiu lat. Rozmowa się nie kleiła. Miałam ochotę na jeszcze jedną anyżówkę, domową nalewkę w butelce z ręcznie oznaczoną naklejką, jednak mój gospodarz niespokojnie zerkał na przytwarte drzwi, nie zachęcał do kontynuacji wizyty. Wstając do wyjścia, zaprosiłam go do siebie. Z panem Zenonem. Na pudełku, w którym przyniosłam szarlotkę, zapisałam nazwisko i numer telefonu. Ładnie (z ulgą?) się uśmiechnął. Na pewno przy najbliższej okazji skorzysta z zaproszenia. Zawsze to raźniej z kimś jeszcze oprócz jednego z drugim pogadać, podyskutować. Za ścianą odezwał się telewizor, strzały, film jakiś. Pan Franciszek odprowadził mnie do drzwi.
– Zadzwonię do pani.
(…)

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.