Tęcza nad Polską, a była ulewa.
Ziemia paruje, młode wojsko śpiewa
z piosenki Jakie ładne chłopaki
Festiwale piosenki, czyli mój kochany PRL
To, co nazywamy duchem czasów PRL, nie da się powtórzyć. Duch ten z dnia na dzień zanika, bo umierają jego aktorzy i świadkowie. Powrót do przeszłości jest niemożliwy. Bartosz Żurawiecki w interesującym reportażu o festiwalach piosenki radzieckiej w Zielonej Górze i żołnierskiej w Kołobrzegu, które nazywa „festiwalami wyklętymi”, podejmuje się trudnego, chociaż wdzięcznego zadania. Oczywiście trzeba pamiętać, że pisanie o czasach PRL, a szczególnie o ludziach kultury i sztuki, wiąże się z ryzykiem prawnym. W Kodeksie cywilnym są paragrafy, które łatwo wykorzystać przeciwko autorowi, jeśli przekroczy cienką granicę tego, co nazwałbym „prawdą niepożądaną”. Mechanizmy psychiczne nie sprzyjają odmitologizowaniu własnych postaci. Wszak wszyscy byliśmy bojownikami, roznosiliśmy antykomunistyczną bibułę, wspieraliśmy strajkujących i gorliwie broniliśmy chrześcijańskich wartości. Jednym zdaniem: byliśmy, jeśli nie bohaterami, to przynajmniej kandydatami na bohaterów. I tak pozostało – nie trzeba tego psuć.
Artyści są bardzo wrażliwi, co brzmi jak truizm, chociaż truizmem nie jest. Żurawiecki jest pisarzem cierpliwym i odpornym na głupstwo, dziennikarzem wytrawnym, autorem wyjątkowo czułym na wszelkie wahania politycznych temperatur. Jest to najlepszy – powtarzam to od dwudziestu lat – twórca literatury queer, mimo że usiłowano w międzyczasie wylansować innych, bardziej podatnych na reklamę i – powiem tak – manipulację. Urodzony w Poznaniu i wykształcony na poznańskim uniwersytecie zaraz po studiach trafił do redakcji pisma „Nowy Nurt”, które w chudych latach dziewięćdziesiątych odegrało istotną rolę kulturotwórczą – obok takich pism, jak „Krzywe Koło Literatury”, „Tygodnik Literacki”, „Potop” czy „Wiadomości Kulturalne”. Ograniczam się z konieczności do pism, po których pozostały tylko wspomnienia.
Żurawiecki zapoznał się z obfitą literaturą, zrobił solidną kwerendę w bibliotekach, odwiedził miasta festiwalowe, skonfrontował współczesność z przeszłością, przeprowadził wiele rozmów z uczestnikami festiwali i świadkami wydarzeń. Możemy więc posłuchać wynurzeń piosenkarzy i konferansjerów, na przykład pań: Joanny Rawik, Barbary Książkiewicz czy Marii Wróblewskiej. Możemy – zrobiłem to z przyjemnością – przypomnieć sobie fragmenty piosnek, które w latach minionych były przebojami i którymi żyła nie tylko prowincja. Piszę „prowincja”, bo dla mnie czas PRL to czas spędzony w małych miasteczkach i osadach Lubelszczyzny. Innymi słowy, mój gust muzyczny kształtowany był na festiwalach, o których ze znawstwem pisze poznański autor.
Cytaty przytaczane przez Żurawieckiego (fragmenty recenzji, omówień, wywiadów) z języka nowomowy mają charakter „kiczowo-ludyczny”. Tym terminem posługuje się wybitny znawca przedmiotu profesor Michał Głowiński, który w książce Nowomowa i ciągi dalsze. Szkice dawne i nowe (2009) stwierdził: Kicz językowy ma zapewne nowomowę uprzystępnić, zhumanizować, odsztywnić – i jak wszelki kicz, łatwo się upowszechnia, zyskuje aprobatę. Zasadniczą domeną kiczowej ludyczności jest, rzecz jasna, masowa rozrywka. Obowiązuje w tej dziedzinie język zinfantylizowany. (…) zakres jego oddziaływania jest ogromny, mówienie zinfantylizowane staje się wzorem, także wzorem „elegancji”.
Możemy więc śmiało powiedzieć, że – my, dzieci PRL – znaleźliśmy się w swoistej językowej pułapce, której skutki odczuwamy również dzisiaj, czyli trzydzieści lat po upadku komunizmu. Wówczas, gdy byłem młody i piękny, nie raził mnie język nowomowy i nie odczuwałem z tego powodu żadnego dyskomfortu. Nie wiedziałem, że gros moich nauczycieli w szkole średniej i na studiach to ćwierćinteligenci z awansu społecznego. Dzisiaj nowomowa mnie przede wszystkim śmieszy. Potrafię po kilku zdaniach rozpoznać, z kim mam do czynienia. Z przykrością dostrzegam pozagrobowe oddziaływanie nowomowy na polityków, chociaż oni zapewne uważają siebie samych za „magistrów elegantiarum”.
Życie w tak zwanym ustroju socjalistycznym było snem wariata, który się już nigdy nie przyśni. Dowcip polega na tym, że najsampierw zdradzili ten ustrój ci, którzy z niego czerpali największe korzyści. I niech ta konstatacja wystarczy za najkrótszą recenzję socjalistycznej przeszłości.
Jeden z uczestników konkursu piosenki żołnierskiej powiedział – co skrupulatnie odnotował Żurawiecki – Tam wszystko było takie żołnierskie, męskie, maczo… Jeden chłopak z jakiegoś zespołu zachowywał się w sposób szalenie, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, przegięty. Każdy to komentował. On siadał taki zmanierowany, a ja patrzyłem na niego i myślałem: Boże, dlaczego on tak siedzi. (…) Wtedy takie zachowanie było naprawdę źle postrzegane. A zwłaszcza w Kołobrzegu.
Tymczasem w tekstach ówczesnych piosenek pojawia się mnóstwo motywów gejowskich, chociaż wówczas niewielu zdawało sobie z tego sprawę. Dzisiaj wrażliwość się zmieniła. Oczywistość stała się jeszcze bardziej oczywista. Powrócą tęczowe dni, / powita znajomy kos, / jak wtedy czule szepniesz mi, / że wspólny nam pisany los… Wybitna wokalistka Krystyna Prońko śpiewała song Homo kosmos. A niektórzy piosenkarze ubrani byli jak aktorzy z niemieckich filmów porno. Przed nocą grudniową 1981 roku nasze ludowe wojsko nie straciło jeszcze cnoty. Jeszcze armia nie napadła nocą na cywili. Wojsko jest samowystarczalną, autonomiczną homospołeczną wspólnotą, która zaspokoi wszystkie męskie potrzeby. I to rzeczywiście brzmi zachęcająco.
Tymczasem w 1986 roku na Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze wracają gwiazdy: Maryla Rodowicz, Edyta Geppert, Grażyna Łobaszewska, Eleni czy Krzysztof Krawczyk. W jury zasiada Maksym Dunajewski, syn Izaaka, tego – jak zauważa Żurawiecki – który skomponował muzykę do światowego przeboju filmowego Świat się śmieje.
Innym razem na festiwalu kołobrzeskim pojawia się Violetta Villas. Kompania honorowa wita ją w Koszalinie. (…) Do katedry ją wożono, rano się modliła, a wieczorem śpiewała. Publiczność nie chciała jej puścić ze sceny – wspomina Barbara Książkiewicz.
W 1988 roku, gdy jechałem do Moskwy na kilkutygodniowe stypendium, śpiewaliśmy w pociągu song Andrzeja Rosiewicza (dzisiaj najbardziej znanego z audycji w Radio Maryja) Wieje wiosna ze Wschodu. Słowa Jacka Cygana zrobiły wtedy furorę. Rosiewicz z entuzjazmem śpiewał ją na Wawelu, w czasie wizyty Michaiła Gorbaczowa, późniejszego laureata pokojowego Nobla: Michaił, Michaił, eta piesnia dlia tiebia, / Sztoby nowyje rjeformy tak dawioł ty da kańca. / Michaił, Michaił, ty pastroisz nowyj mir, / Nie anglijskij, nie francuskij, no ty ruskij bohatyr.
Całkiem niedawno piosenkarz wykonał w Telewizji Polskiej piosenkę ku czci prezydenta USA Donalda Trumpa – konkluduje Żurawiecki. A ja dodaję od siebie: można? – można!, bo najważniejsze jest „Alleluja” i do przodu!
Nie wiem, czy świat się wciąż śmieje, wiem, że śmiech często zamienia się w rechot historii. Jeden z towarzyszy powiedział kiedyś: Nie chodzi o to, żeby młodzież angażowała się rytmicznie, ale żeby się angażowała ideowo. Przystosowując się do tej retoryki: w naszych czasach nie chodzi wcale o kulturę i widzę wyniesioną z porządnych uczelni (bo parę takich jeszcze istnieje), ale o słuszną formację duchową. Stara średniowieczna metoda nauczania polegała na cytowaniu. Żadnych własnych myśli, tylko ocenzurowane cytaty. Bo nie ma postępu w nauce, lecz jest tylko ciągła rekapitulacja.
Bartosz Żurawiecki swoją nową książką „Festiwale wyklęte (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019)– odświeża nam pamięć. Przyznaję, że jest to zajęcie w sam raz dla inteligenta, który już na nic nie liczy nawet nie liczy na drapane.