Ga Ga
Zalęgła się w nim pleśń. Migoczą przeźrocza,
na których matka szła wśród niskiej trawy jak
niezdarne zwierzątko. Parne lato; wieści
siadały okrakiem na płocie, podniebne
harce myśliwców. Stąd nie widać Palermo,
a chce się sięgnąć i popełnić ten sam błąd
zamiast iść po torach, jeść świeży chleb, nucić
głupiutkie piosenki. Przyszła Karolinka,
Gogolin szykuje zmiany, nawiedzony
przez myśl, że to będzie moment, w którym warto
ułożyć spis treści od nowa. Znajdzie się
w nim miejsce dla znajdy jak na taniej stancji.
Jednak nie wszystko jest względne. Karolinka
zawodzi, nie wraca z Palermo. A czy to
się kłóci z rzeczonym prawidłem? Matka jest
jak constans: miejsce zna na pamięć, nie budzi
zastrzeżeń. Skurcz nerwu dba o wyraz żalu
w jej suchych źrenicach. Znajda ma swój dzień, wie
co robić. Podejdź, ach podejdź Karolinko!
W pokoju lęgnie się pleśń. Jednak zwolnił spust.
Z jej ust wyjmujemy bilardową bilkę.
Georgia song
Jedyne co, to te krówki z Polski. Że doszły? Marzy się bułka
z grubym plastrem szynki. Wspomnę Bukowskiego, bo taki mam
nawyk. Zimne piwo, wszystko jedno, z kija, puszki, butelki. A tak
bida i strach. Studentki przenocują, studentki cenią sztukę, szczególnie
niełatwą, przy której można się spotkać z lampką wina, odlecieć.
Rzeczywiście, dobierają nam się do skóry. Wczoraj malarze,
dzisiaj pisarze i poeci. Ci ostatni kazali czytać swoje z a j e b i s t e wiersze,
mówili zwróć uwagę na dykcję, ile w tym życia, tlenu, a jednocześnie
konstrukcji, klasyki albo przynajmniej jazzu, rytmu, składni, odniesień,
w ogóle wszechświata. I Bukowskiego, niejako z przyzwyczajenia.
Jutro wyjadą i ślad po nich jedynie w książkach. Każdy może,
tak by the way. No ale. Kiedy wyciągali za fraki studenta Deonidze,
z kieszeni wypadła mu kartka. Ruski ma kompleks, ruskiemu staje tylko
służyć – tak było napisane. W bebechy, gębę i nie pomyśli, że z władzą
można jak z rymami, raz tak, raz śmak. Bukowski miał to z płcią piękną.
Jest embargo na wino, wszelkie produkty z Zakaukazia, blokada informacji.
Dobierają się do nas coraz bardziej. Jutro odwiedzę znajomego rzeźbiarza,
o ile go oszczędzili. Uprzedzić telefonem? Nic z tego. Nagląca kartka
w moich drzwiach prosi „Nie dzwoń do mnie, nie dzwoń na ten numer,
bo wrócą!” Sprawy zaszły daleko. Charles rzekłby, że wielka lipa.