Druga strona księżyca
(fragmenty)
– Ile razy prosiłam, żeby nie zostawiać brudnych butów w przedsionku, a wy wpychacie je nawet do szafki! – mówię córkom.
– I nie trzaskajcie drzwiami! Dajcie spokój, co za dzieci, żadne zawiasy nie wytrzymają takiego zamykania! – to już Telek.
Czy obecnie dzieci straciły słuch? A może były obojętne dlatego, że ani ja, ani Telek nigdy nie wyrzuciliśmy ich butów na podwórko, jak to robił dziadek?
Bo przecież dziadek kochał swoje wnuki. Jego miłość była twarda, jak i jego słowa. Przetrwała dotychczas, nie spleśniała, nie zmurszała, lata jej nie zgniotły. Dlatego drzwi zawsze zamykam powolutku, ostrożnie, jakby bojąc się, że mogę niechcący przycisnąć i zadusić tę miłość dziadka. I jak bym potem żyła bez niej?
*
Dziadek przymrużył oko, kiwnął wielkim palcem.
Podchodzę bliżej, mimo że i tak jestem już spóźniona do szkoły, ale gdy dziadek woła – nie wolno nie zauważyć i lekceważyć.
– Co, dziadku?
– Co masz robić po drodze do szkoły? – palce dziadka jak stalowe kajdany na nadgarstku.
– Myśleć, dziadku.
– Tak, całą drogę do szkoły i całą ze szkoły musisz myśleć. Tylko głupiec idzie, nic nie myśląc, a ty – mądra głowa, więc nie trać czasu, myśl.
– Dobrze, dziadku, będę myśleć – przyrzekam – codziennie.
Nadgarstek jest wolny. Mogę biec.
Chciałabym dogonić koleżankę z sąsiedniego podwórka i pogadać, pochichotać po drodze, ale… ale dziadek może wejść na strych i przez szybę na poddaszu ogarnąć wzrokiem całą moją drogę do szkoły, dziadek wieczorem może rzec przy kolacji:
– Od chichotów mózg durnieje, od myślenia – rozkwita.
Jak mózg rozkwita, nie mam żadnego pojęcia, ale że to coś pięknego – wierzę całym sercem. Dziadek słów nie rzuca na wiatr.
Ale może wyrzucić za drzwi moich braci stryjecznych razem z ich brudnymi butami.
– Jeśli chcesz nocować w moim domu, musisz w przedsionku zostawić czyste buty i cicho zamknąć drzwi. Tego powinien każdy ojciec nauczyć swoje dzieci: najpierw błoto ściera się miotełką albo nawet patyczkiem, później wyciera się lekko zwilżoną szmatką. Kapisz? W ciągu nocy obuwie wyschnie, rano będziesz mógł wyczyścić szczotką. Dam ci pastę. Taki jest u mnie porządek. I pamiętaj – nie trzaskaj drzwiami. (…)
*
Cała gromada sikorek, gilów i wróbli skacze pod oknem domu dziadków. Wiadomo, zima ciężka, biała, bielusieńka, szronem owinięta. Pod pierzyną śniegu śpi ogródek Neli, a w samym jego rogu tuż przy rozłożystym, grubo przysypanym krzakiem kaliny, który sterczy jak fantastyczny grzyb zimowy, na wysokiej drewnianej nodze wznosi się karmnik dla ptaków. Do niego i wokół niego, na zaspy, wujek Piotr, u dziadków mieszkający samotny brat Neli, sypie różne ptasie smakołyki: ziarno, okruchy chleba, śrutę. Z klepiska w stodole zbiera pełne sito odsiewu z siana, koniczyny, podściółki i wysypuje w rogu ogródka. A na okiennej futrynie na zardzewiałym gwoździu wiesza mocno sznurkiem przewiązany skrawek słoniny. I wciąż woła mnie do okna. Czasem nawet spod pierzyny wyciąga:
– Patrz, jakich mamy gości! Jaki strojny ten mały mazurek!
I rzeczywiście, za oknem już odbywa się uczta: ptaki, ptaszki, ptaszęta, a każdego wujek po swojemu nazywa, z miłością o każdym mówi i pieści wzrokiem, a one w pośpiechu skaczą, zbierają okruchy tak starannie, że na zaspach tylko migają ich małe nogi, trzepoczą i migoczą skrzydła w karmniku, spadają z niego w dół i lecą znów w górę, dalej płotem na kalinę, to znowu do karmnika.
– O, patrzcie, słoniny już prawie nie ma! – zauważę pewnego dnia wiszącą na sznurku resztkę, a wuj zadowolony odwróci się od okna:
– Tu taka jedna już cały tydzień pracuje przy niej, nazywam ją Filomenką, bo tak ładnie szczebiocze…
Błogosławione godziny przy oknie kuchennym: szyby oszronione białymi kwiatami, jeszcze ich nie stopił niedawno rozpalony piec – sama przyjemność dmuchać ciepłym powietrzem, trzeć palcami, dłonią – kawałek czystej szyby powiększa się i powiększa, już moje, wypolerowane oczko zetknęło się z oczkiem obok stojącej Neli, przezroczysty kawałek powiększa się, teraz obie nadstawiamy głowy i patrzymy na wielką tajemnicę po drugiej stronie szyby. A może w drugą przestrzeń?
Wuj już pół roku nie wstaje z łóżka. Każdego ranka długo kaszle, zapala tego jedynego papierosa, na który mu pozwala Nela, bo więcej mu nie wolno, bo rak po cichutku zjada jego płuca, a jakaś inna dziwna choroba gryzie palce jego nóg – już jeden, ten najmniejszy paluszek poczerniał i odpadł – wuj czasami aż wyje z bólu, ale nie gniewa się na swoje choroby, wciąż powtarza „Dzięki Ci, Panie Boże, dzięki”, a gdy oburzasz się, że za takie złe rzeczy dziękuje, on uśmiecha się na swoich wysoko podniesionych poduchach i mówi, że wielki jest czas, każdemu człowiekowi dany na to, aby zrozumiał, po co jesteśmy na tej ziemi, ale ty na razie nic nie rozumiesz, na przykład tego, że wuj nie pojedzie więcej do szpitala, bo ponoć nie był ten jedyny w jego życiu wyjazd do miasta zbyt ciekawy, więc woli w domu, więc i teraz odsapnie chwilę i pomału przygotuje się do śniadania, które mu podasz do łóżka, a później odwróci się do okna:
– Aha – mówi – już zbiera się rodzinka, już przylatują, zgłodniały nieboraczki przez noc, słonina już się kończy, będziesz musiała następny kawałek przywiązać. Niech pożywią się…
Potem kładzie swoją dłoń na twoim ramieniu:
– Dobrze, że wcześnie wstałaś, bo krótkie są dni, krótkie godziny, a świat taki piękny, patrzę, wciąż patrzę i nacieszyć się nie mogę… Taki mróz, tyle drapieżników, a one skaczą wesoło, świergocą… (…)
*
Jestem już duża. Umiem jeździć na rowerze, który dostałam w prezencie od dziadka. Gonię po całej okolicy. Nie tylko kilka, ale kilkanaście kilometrów od domu. Popędziłam na rowerze aż do Smolan. Przy wjeździe do miasteczka usłyszałam pokrzykiwania dzieci: „Litewka, Litewka!”, i w mój rower trafił jeden, drugi, trzeci kamyk. Nie zraniły mnie, zawróciłam i pognałam do domu. Za mną gnały natrętne pytania: Dlaczego? Co w tym złego, że jestem Litwinką? Przecież w naszym miasteczku nie ma znaczenia, jak się mówi, w jednym domu po polsku, w drugim – po litewsku i nikt na to nie zwraca uwagi… A w ogóle skąd oni wiedzą, że nie jestem Polką?
Przerażenie dziecka z powodu pierwszej w życiu napaści mieszało się z gniewem i już jako takim zrozumieniem logicznego ciągu: przyjeżdżam drogą, która prowadzi do litewskich wsi, nie chodzę z nimi do ich szkoły. No i jestem sama. Kto się za mną wstawi? Nikt.
Wróciłam cała i zdrowa, pytanie, które przez całą drogę smagało mnie po plecach, zadałam dziadkom: Dlaczego?
Nela obróciła wszystko w żart:
– Ach, dziecko, nie zwracaj uwagi, bachory chciały się pewnie z tobą podrażnić, wiesz, może złości je, że znasz dwa języki, a one tylko jeden, może to z zazdrości. Sama więcej nie jedź. I w ogóle nie ten jest silny, kto bije, ale ten, kto potrafi to znieść. I nieważne – Polak czy Litwin.
Dziadek inaczej to ujął:
– Litwinka, no i dobrze, że jesteś Litwinką. Od czasów Jaćwingów mieszkali tu Litwini. Chwała nam za to, że przetrwaliśmy ze swoim pięknym językiem, bo ci nasi Polacy to nie kto inny jak spolszczeni Litwini. Przed wojną woziliśmy z ojcem zboże do młyna, daleko za Giby – całe wsie tylko po litewsku mówiły, a teraz…
(…)