Niedokończona lekcja
Młodych poetów zaprzątniętych myślą o rychłym sukcesie, wystąpieniu w „Tańcu z celebrytami” itd., ta książka nie obejdzie wcale. Przeznaczona jest dla tych, którzy bardziej troszczą się o rozwój języka poetyckiego i poszerzanie filozoficznych horyzontów niż o cokolwiek innego. Oto praktyczny poradnik, jak wywieść ze swego talentu ostateczne konsekwencje, jak z łatwości pisania wyprowadzić styl przełamujący oczywistość poetyckiego obrazowania odziedziczonego wraz z tradycją. Taka intencja wydania Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza narzuca się sama przez się, niemniej w Nocie edytorskiej redaktor Jan Stolarczyk akcentuje ją o wiele mocniej, wspominając o zapomnieniu czy nawet odrzuceniu, o tym, że „rok za rokiem gęstniała jego nieobecność”.
Może więc warto przy okazji zapytać o trwałość wypracowanego przez Karpowicza modelu języka poetyckiego, zastanowić się, czy gest przypomnienia Mistrza był potrzebny i jak dalece ponowna lektura jego wierszy może wpłynąć na zmiany we współczesnym języku poetyckim. Oczywiście, takich zmian nie obserwuje się z dnia na dzień i niezbadane są ścieżki, którymi inspiracje chadzają, by wreszcie trafić do debiutanckich brulionów. Wydaje mi się, że wpływ tej awangardowej poetyki był kiedyś zdecydowanie większy. Dzisiejszy debiutant nie traktuje poważnie priorytetu oszczędności słowa, nie myśli o syntetyzowaniu językowych danych. Dzieje się odwrotnie – modne są te tendencje, które umożliwiają „rozpuszczanie języka”, sprzyjają lirycznemu snuciu historyjek, mnożeniu narracyjnych szczegółów. Gdzież miejsce w tych równo przystrzyżonych parkowych alejkach na „trudne lasy” w Karpowiczowskim stylu?
Nie przeczę, że garstka poszukiwaczy bardziej skomplikowanej poetyckiej prawdy (z Joanną Mueller na czele) nigdy o tym poecie nie zapomniała, dla większości jednak jest nieznany i obcy. Przysłuchując się ich spontanicznym reakcjom przy lekturze wierszy Mistrza, muszę powiedzieć, że odbierają jego teksty jako sztuczne, wysilone czy hermetyczne. „Poezja powinna być bardziej bezpośrednia, powinna trafiać i dotykać” –mówią. Nawet nie przyjdzie im do głowy, że i ta poezja trafia, jeśli włoży się odrobinę wysiłku w to, żeby być dotkniętym i trafionym. No, właśnie – wysiłek… Karpowicz to poeta wymagający od czytelnika intensywnej współpracy i nieustannej czujności. Mnie w tej twórczości fascynuje droga, jaką autor dochodził do kolejnych etapów poetyckiej pewności. Najprościej: od lirycznego opowiadactwa do wręcz gnomicznej kondensacji, od dość swobodnej realistycznej bezpośredniości do systematycznego zacierania śladów werystycznego odniesienia.
Tom pierwszy Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza zawiera wiersze publikowane w latach 1948-1964 w sześciu zbiorach: Żywe wymiary, Gorzkie źródła, Kamienna muzyka, Znaki równania, W imię znaczenia, Trudny las. Pierwszy z nich napisany został jeszcze w Szczecinie (i tam wydany), pozostałe są już mocno związane z Wrocławiem, jego klimatem kulturalnym przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Szczeciński epizod z życia Karpowicza wiązał się z szukaniem nowego domu po opuszczeniu Wileńszczyzny. Był to czas zagospodarowywania ziem zachodnich, odbudowy kraju, tworzenia nowej rzeczywistości społecznej. Poeta nie pozostał głuchy na te wyzwania, ale – moim zdaniem – zrozumiał je i przetworzył w dość oryginalny sposób. Nie zgadzam się z głosami wypominającymi mu socrealistyczne wiersze. Tom Żywe wymiary został wydany na rok przed szczecińskim zjazdem i oficjalnym ogłoszeniem haseł obowiązujących pisarzy. Dominujące w nim wątki związane z ziemią, pracą, robotniczym i rzemieślniczym trudem w swym wyrazie odbiegają znacznie od przyjętych potem norm. Przypominają bardziej niektóre z debiutanckich wierszy Przybosia, poświęcone fenomenowi pracy. Mają coś z ducha poezji Leśmiana, który jawił się już wtedy Karpowiczowi jako poeta na swój sposób awangardowy. Mogą pojawić się skojarzenia z mniej znanym nurtem poezji lat trzydziestych, mającym ambicje opisywania zapoznanych sfer społecznych i niedostrzeganych na co dzień zajęć; tu dobrym przykładem mógłby być zbiór Rzemiosła Mieczysława Brauna. Myślę również o Zbruczu, Rzeczycy, Czuchnowskim, Hollendrze. To zapewne tylko zbieg okoliczności, ale warto nań zwrócić uwagę – obraz robotniczego Szczecina z Żywych wymiarów (1948) w pewien sposób koresponduje z wizją proletariackiej Łodzi z Żywych stronic (1936) Mieczysława Brauna.
Istotne jest dzisiaj dla mnie to, że w utworach z debiutanckiego zbioru nie eksponuje się walorów propagandowych. Dominuje w nich głos człowieka szukającego nowej ojczyzny, dobierającego słowa do jej ponownego nazwania. Te utwory wskazują na pogłębiony wysiłek intelektualny i poetycki, zaś na pewno nie na inspirowane przez władzę działania propagandowe. Doceniłbym raczej starania „słowiarza”, szukał wczesnych zapowiedzi form, w które po latach przedzierzgnie się ta poezja. Chodzi mi o to, że poetyckie świadczenie na rzecz odbudowy i tworzenia nowego życia nie odbywa się w sposób zbyt prosty i klasyczny. Już wtedy Karpowicz wypracowuje oryginalne formuły nienazywające wprost oglądanych i przeżywanych zjawisk. Wyraźnie pisze, że „wytrzeźwiał ze słów wielkich”. Nawet „ziemia nadodrzańska” jest u niego raczej rodzajem gleby niż majuskułowym wykrzyknikiem na agitacyjnym afiszu. Dla socrealizmu jego sposób towarzyszenia robotniczemu i pionierskiemu trudowi byłby nie do przyjęcia. Nie dziwmy się więc, że poeta na wiele lat zamilkł. Nowe wiersze wyda dopiero w 1957 roku.
Nowe – także w swym graficznym kształcie, lecz przede wszystkim w przyjętej strukturze wersyfikacyjnej. Utwory „szczecińskie” krążyły wokół różnych form wiersza regularnego, przełamywanych przez tendencje charakterystyczne dla wiersza wolnego. Typowy tekst z Gorzkich źródeł przypomina w swym zarysie i intencji „wiersz różewiczowski”. Poeta zrezygnował z pełnozdaniowych, rozlewnych opowieści na rzecz oszczędnego i skondensowanego oświadczania, wypowiadania rzeczy niezbędnych i w danej sytuacji jakby ostatecznych. Zewnętrzny rozmach został zastąpiony energią wewnętrzną, specyficzną medytacją poetycką, ważeniem słowa. Dojrzewając do własnego głosu, Karpowicz doszedł do przekonania, że należy wydobyć go z archetypicznych elementów przeżywania świata i ustanawiania języka. Jak u Leśmiana, lecz nie tak śpiewnie i pewnie, a raczej z widocznym wysiłkiem, celebrowaną niepewnością. Pierwszy wiersz z Gorzkich źródeł mówi w pewnym sensie o ryzyku „dotrzymania słowa” – doniesienia znaczenia do końca. Już nie chce się wierszem opowiadać. Chce się stwarzać fakt językowy za każdym razem inny, świeższy, wynikający z poczucia niegotowości znaczeń. Na tym polega wędrówka po lesie znaków, który ujrzany w tym świetle staje się lasem nader trudnym. Tym samym jest chodzenie po wodę do źródła, którego jeszcze nie odkryto, które się do tej pory nie ujawniło. Stąd gorycz – i źródła, i wędrowca wracającego z pustymi wiadrami.
Większość utworów z arkusza Gorzkie źródła (1957) znalazła się w wydanym rok później tomiku pt. Kamienna muzyka. Zgromadzone w nim utwory wydają się emanować energią odkrywcy – po przełamaniu różewiczowskiego idiomu autor trafił wreszcie na trop całkowicie własny, odkrył ukrytą logikę wynikania znaczenia z odpowiedniego układu słów konsekwentnie wymykających się z objęć rzeczy. Inaczej mówiąc: wiersze z Kamiennej muzyki przekonują, że wyprawy w głąb języka i jego semantycznej potencjalności przynoszą skutek, już się nie wraca z pustym wiadrami. Źródło zostało namierzone, wyobrażone i wypowiedziane. Było nieopodal. W zasięgu zmyślenia. Tak jak „kamienna muzyka”, która również „przelewa się (…) z słowa w słowo”. A znaczenie tego aktu stwarza i domyśla do końca „niedosłowny” człowiek, „zmyślony (…) – /owoc nie istniejącego drzewa”.
Poezja jak matematyka: właściwie jej nie widać, istnieje inaczej, stwarzając cienie, wyniki równań. I to właśnie „równanie” występuje w tytule zbioru z 1960 roku. Problem równania do rzeczywistości został już rozstrzygnięty, żadnym znakiem nie da się jej dorównać. Czym więc w tym kontekście byłyby „znaki równania”? W pewnym sensie symbolami, także tymi w Leśmianowskim duchu – „dziejbą leśną”, dziejącą się obok grą słów przywołujących wspomnienia i emocje. Tak jak w wierszu Przerażenie. Po wyliczeniu konkretnych okrucieństw i przerażeń następuje suchy komentarz: a mnie przeraża nieruchoma ręka / na wykrwawionym kwadracie papieru. Rodzaj przerażenia każdy stwarza sobie sam, nie ma jego obiektywnej „normy”. Tak jak nie ma obiektywnej normy literackiego odzwierciedlania rzeczywistości. Rzeczywistość tworzona na papierze może być bardziej sugestywna i przerażająca niż dosłownie rozumiane doświadczenie. Chodzi też o to, żeby była konsekwentna, trzymając się systemowo określonych „znaków równania”.
Te intuicje znajdują rozwinięcie w tytułowym utworze zbioru W imię znaczenia (1962). Poezja jest od niedosłowności, a właściwie od czegoś, co nazwałbym „a-słownością”, alternatywnym szeregiem decyzji myślowych i tekstowych, łańcuchem obrazów napomykających o rzeczywistości, lecz jej nieodtwarzających.
w imię kota
nie wpisuj myszy
mleka
i wąsów
wpisuj
królestwo jego
nie z tych
łap
(…)
Intuicyjny i zwyczajowy sens referencyjności został podważony. Szuka się więc sensów dodatkowych, uzupełniających, co ma wpłynąć na pogłębiony wymiar opisu. Kot, obok lasu, ptaka, leśnych zwierząt, drzew i źródła, ulubiony obiekt tekstowych zabiegów Karpowicza, da się ująć jeszcze inaczej, w innowacyjnej perspektywie pomijania oczywistości. Pominięte „mysz, mleko, wąsy” ewokują oczekiwanie na nowy rodzaj znaczenia, w imię którego warto się trudzić. Oto praktyczny poradnik, jak wywieść ze swego talentu ostateczne, bo paradoksalne, konsekwencje. Bo o ile jeszcze w wierszu Las (1957) możliwe było dotrzymanie kroku drzewom, „leżenie ciche” w ich towarzystwie, podsłuchiwanie, współistnienie, to już w Trudnym lesie (1964) ta empatyczna, naturalna możliwość – ludzka i poetycka – zostaje ograniczona i wreszcie unicestwiona: cóż za trudny las unicestwiam / pragnieniem jego szumu. Piętrzące się „znaki równania”, mnożące się „imiona znaczeń” skutecznie odcinają człowieka od istoty rzeczy. Pozostaje tęsknota za nią, ślepe dążenie. I tu postawa podmiotu drążącego problem relacji między światem a słowem przypomina klęskę Leśmianowego „topielca”. Z tą różnicą, że tam las (rzeczywistość) odmówił współpracy, zaś u Karpowicza winny jest człowiek i jego tak doskonały, że aż niedoskonały, język: ledwo dam mu słowo między drzewami / już je upuszcza na mój głos.
Oczywiście, na tym nie skończyły się poszukiwania i eksperymenty „Mistrza Mowy Polskiej” (określenie autorstwa Rafała Wojaczka). Zaledwie wspomniałem o kilku początkowych krokach. Następnym będziemy mogli przyjrzeć się wraz z ukazaniem się kolejnych tomów Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza, które umożliwią powrót tej wymagającej poezji i ponowne jej przemyślenie.
____________________________
Tymoteusz Karpowicz: Dzieła zebrane. Tom 1. Biuro Literackie, Wrocław 2011, ss. 288.